Tory

W początkowym okresie zmagań o Donbas kilka razy byłem w Bachmucie, wtedy jeszcze Artiomowsku. Gdy w lutym 2016 roku weszły w życie przepisy ustawy dekomunizacyjnej, miejscowi nadal używali starej nazwy. Więc i ja mówiłem i myślałem „Artiomowsk”, gdy docierałem tam marszrutką, taksówką czy pociągiem. Nigdy nie spędziłem w mieście więcej niż kilka godzin – Bachmut nie stanowił celu podróży, był jedynie wygodnym węzłem przesiadkowym i zarazem kiepskim miejscem, by urządzać sobie w nim „bazę”. Większy pobliski Kramatorsk nadawał się do tego lepiej, choć i tam skromne zaplecze hotelowe na dobre zasiedliło wojsko. No ale było gdzie zjeść, napić się, złapać oddech po wyprawach na nieodległy front, nazywany eufemistycznie „linią rozgraniczenia”. A Artiomowsk? Artiomowsk to była czarna dziura – zapomniane przez boga, brzydkie i zaniedbane miasteczko. Spowite marazmem i beznadzieją, jakie widywałem w popegeerowskich osadach i o jakich czytałem w opracowaniach poświęconych ofiarom rodzimej transformacji.

„Czego tu kurwa bronić?”, zastanawiałem się podczas jednej z wizyt. Była to refleksja dotycząca Donbasu jako takiego, ale sprowokowana bachmuckimi widoczkami. Wcześniej, w oczekiwaniu na pociąg, zszedłem kawał miasta, utwierdzając się w przekonaniu, że za nic nie chciałbym tam mieszkać. „Czego?”, natrętna myśl nie odpuszczała. Lazłem wówczas jakimś wiaduktem, przystanąłem, bo kolejowe krajobrazy działają na mnie jak magnes. I wnet zyskałem odpowiedź.

—–

Toruński Podgórz, gdzie się wychowałem, to dzielnica przytulona do wielkiego węzła kolejowego. Osiedle położone jest na wzniesieniu, tory – kilkanaście równolegle biegnących nitek – znajdują się w dolinie, przez którą nieco dalej, odgrodzona wałem, płynie szeroka jak diabli Wisła. Ale nie o rzece chcę pisać, a o zapleczu dwóch stacji – toruńskich Kluczyków i Dworca Głównego. W najbliższej mi perspektywie w linii zabudowy były dwie wyrwy – dwie minuty spaceru od domu tworzył ją cmentarz, pięć minut tuptania pozwalało dotrzeć do parku. Z obu miejsc rozpościerał się hipnotyzujący widok. Uwielbiałem spoglądać na przejeżdżające pociągi, liczyłem węglarki i cysterny, przyglądałem się formowaniu składów, co odbywało się przy dźwięku zderzających się wagonów. Ów odgłos był dla mnie częścią dzieciństwa, któremu latem, przy wysokich temperaturach, towarzyszył zapach impregnatu do podkładów kolejowych. Urzekała mnie magia kolejowego ruchu – między innymi na jej bazie formowała się moja „tutejszość”, owo przywiązanie do najbliższej okolicy. Czegoś, co Niemcy nazywają jednym słowem – „heimat” – a co u nas określa się mianem „lokalnej ojczyzny”.

Wróćmy do Bachmutu. Patrzyłem więc na tory poniżej, na pobliską stację i jej zaplecze, a była późna wiosna z jej bujną zielenią ciągnącą się wzdłuż kolejowej drogi. I coś drgnęło. I zatęskniłem za domem, ale i zatrybiłem. Nie wiem, czy jakiś bachmucki chłopak patrzył na tamtejszy węzeł kolejowy z taką nostalgią jak ja na „swój”; pewnie tak, w końcu to dość uniwersalne fascynacje. Podstawmy jednak po kolejowy krajobraz cokolwiek innego związanego z rodzinną okolicą – osiedlowe podwórko, park, szkolne boisko – ludzi i doświadczenia z tym związane, by zdać sobie sprawę z sentymentu i stojącej za nim siły. Dojrzewałem w późnej komunie i początkach III RP – otaczający mnie świat też był koślawy, a warunki życia nielekkie. Ale to gdzieś umyka, traci na znaczeniu – chuj że rozbiłem nos na byle jak położonym chodniku, skoro stało się to w miejscu, które znałem na wylot, które było moje, w którym wydarzyło się tyle innych dobrych rzeczy.

No więc „czego tu bronić?”. A choćby i wspomnień splecionych z materialną tkanką konkretnego miejsca – gdy jest się tutejszym. Swoich wspomnień i miejsc przed zakusami agresora, gdy jest się skąd indziej, ale wróg ma niepohamowany apetyt i niezatrzymany, pójdzie dalej.

—–

Wróćmy na toruński Podgórz. W parku, o którym wspomniałem, były ruiny browaru; to na kawałku muru siadałem, by móc oglądać pociągi. Ów browar wyleciał w powietrze w styczniu 1945 roku, a wraz z nim zniszczeniu lub uszkodzeniu uległo 240 innych budynków. Także moja rodzinna kamienica „przysiadła” wtedy o niemal pół metra – szczęśliwie równomiernie i w sposób niezagrażający dalszej eksploatacji. Spustoszenia były efektem eksplozji 40 ton trotylu, zgromadzonego w dwóch wagonach stojących na wysokości browaru. Nie ustalono, czy wybuch spowodowała sowiecka bomba, Niemcy (i ich chęć zniszczenia lewobrzeżnej części Torunia przed opuszczeniem miasta), czy była to dywersja polskich kolejarzy, którym wcześniej kazano odstawić wagony do pobliskiej parowozowni. Mnie moi bliscy, którzy opowiadali o tych wydarzeniach po latach, przekonywali do wersji trzeciej, wyjaśniając, że dywersantom chodziło o ocalenie cennej parowozowni. Tak czy inaczej, zginęło co najmniej 31 osób spośród mieszkańców dzielnicy. Straty Niemców nie są znane, ale musiały być znaczne, bo w piwnicach browaru urządzono prowizoryczny szpital. Obiekt tymczasem przyjął na siebie największą część fali uderzeniowej i został kompletnie zgruzowany.

Nie wiem jak jest dziś, ale w latach 80. i 90. ta historia była częścią dzielnicowej tożsamości. Wciąż bez trudu można było znaleźć ślady tamtej destrukcji, wracała w opowieściach starszych mieszkańców, mówiło się o niej na zajęciach historii w lokalnej podstawówce. Teraz – patrząc wstecz – w niektórych relacjach odnajduję ślady traumy, ale jako dzieciak i nastolatek nie miałem ku temu odpowiedniej wiedzy i wrażliwości.

O czym wspominam, bo historia wróciła do mnie w styczniu tego roku.

– I właśnie o to chodzi rosjanom, po to głównie tak zaciekle atakują Bachmut – mówił Jurij Łucenko, ochotnik z Kijowa, w dawnym życiu minister spraw wewnętrznych Ukrainy i jej prokurator generalny, w tym zwykły żołnierz. Nasz pick-up przejeżdżał wiaduktem, po lewej stronie widziałem stację kolejową. Tę samą, na którą kilka lat wcześniej patrzyłem z innej perspektywy. – Moskale potrzebują tego węzła, bo ich logistyka opiera się przede wszystkim na transporcie kolejowym.

Kiwnąłem głową. Znam tę rosyjską słabość, zdarzyło mi się o niej pisać. A potem uśmiechnąłem się smutno. Rzeczy i obiekty, które uznajemy za wartościowe – abstrahując od ich użyteczności, a bazując przede wszystkim na sentymencie – są zarazem naszym przekleństwem. W 1945 roku śmierć przyszła z torów, w 2023 roku tory stały się powodem kolejnej śmiertelnej obróbki. Pierwsze ze zdarzeń nie angażowało mnie wcale, drugie tylko trochę, ale mam dość wyobraźni, by poczuć tę okrutną przewrotność rządzącą ludzkim życiem.

—–

W drodze powrotnej z Bachmutu, gdzieś między Równem a Lwowem, byłem świadkiem wypadku samochodowego. Jego ofiary – kobieta z dwójką dzieci – miały niebywałe szczęście. Po pierwsze, bo auto ześliznęło się do rowu pełnego rozmokłej gliny. Weszło miękko, stanęło bokiem. Po drugie, siedziałem w samochodzie z dwoma zawodowymi strażakami, w dodatku ratownikami medycznymi.

Zatrzymaliśmy nasze auto, ruszyliśmy na pomoc. Ledwie przebiegłem jezdnię i zauważyłem pierwszy radiowóz – który jak gdyby nic pojechał dalej. A jestem pewien, że jego załoga widziała miejsce wypadku.

Najpierw wyciągnęliśmy z wraku dzieci. Wciąż miałem przed oczyma widok skłębionych ciał wciśniętych między porozrzucane toboły, przerażone buzie chłopca i dziewczynki, gdy zobaczyłem drugi radiowóz. I gębę policjanta, który gapił się na nas z zainteresowaniem – tylko co z tego, skoro oznakowany Duster się nie zatrzymał…

Poszkodowana kobieta zadzwoniła na policję, po kilkunastu minutach pojawiła się para gliniarzy. Byłem podejrzliwy, ale tamci szybko rozbroili moje obawy – zostawiliśmy więc rodzinę pod opieką mundurowych i pojechaliśmy dalej.

Dręczyły mnie te dwa pierwsze radiowozy. Wróciły wspomnienia, które po 24 lutego wypędziłem w odległe zakamarki. W słusznym gniewie na ruskich i współczuciu wobec napadniętych Ukraińców, nieco sobie Ukrainę wyidealizowałem. Aż przyszedł czas próby.

Przypomniałem sobie Ilję – właściciela taksówki z Dniepropietrowska, jak zimą 2015 roku wiózł mnie i kolegów na Donbas. W pewnym momencie wyprzedzała nas milicyjna łada, której załoga sygnalizowała, byśmy zjechali na pobocze. Gdy oba auta już stały, z radiowozu wysiadł wąsaty funkcjonariusz. Mężczyzna przeciągnął się, a potem – zwrócony twarzą do nas – splunął na jezdnię; gestem tak ostentacyjnym i tak obrzydliwym, że z miejsca poczułem odrazę. I złość – bo nie przywykłem do tego, by funkcjonariusz państwowy w taki sposób okazywał brak elementarnego szacunku.

Tymczasem Ilja uchylił okno i od razu powiedział, że wiezie dziennikarzy z Polski. A chwilę później z uśmiechem przyznał.

– Gdyby nie wy, daliby mandat za jazdę bez pasów (Ilija rzeczywiście nie miał ich zapiętych – dop. MO). To znaczy wzięliby łapówkę, korzystając z pretekstu. A tak skończyło się na pouczeniu.

Było to moje pierwsze zetknięcie z miejscową milicją (od 2016 roku policją). A potem zaliczyłem przyśpieszony kurs z zakresu ukraińskiej państwowości. Gdybym miał wówczas opisać tę państwowość dwoma słowami, wybrałbym „korupcję” i „obojętność”. Opisywały one cechy nie tylko struktur państwa, ale i przywary jego obywateli. Od których – uznałem w efekcie – trudno oczekiwać, by przejmowali się losem kraju, jeśli dla nich uosobieniem państwa są skłonni do permanentnych wymuszeń i kradzieży urzędnicy. Jeśli owo państwo nie oferuje nic poza tym (albo takie jest postrzeganie jego roli). Czy za taki kraj warto ginąć? – zastanawiałem się przed laty.

Czy za kraj, którego mundurowi ignorują miejsce wypadku, warto narażać życie? – ta myśl nie dawała mi spokoju, gdy po udzieleniu pomocy ruszyliśmy dalej.

Przekroczyliśmy granicę, w radiu usłyszałem „nasze” wiadomości. To w takich okolicznościach przyszła odpowiedź.

—–

Mam skomplikowane relacje z własną ojczyzną. Mnóstwo powodów, by nie szanować jej oficjalnych przedstawicieli, z których część najchętniej widziałbym za kratami. Długo by wymieniać systemowe słabości państwa polskiego – wiele z nich uwypukliło się po 2015 roku. Odrzuca mnie oferta ideologiczna obecnych władz, smucą nierówności, próby wykluczenia całych grup społecznych jako mniej wartościowych – i wiele, wiele innych spraw. Ale to wciąż jest mój kraj.

W 1945 roku przejęli go komuniści i dziś postrzegamy ten fakt przede wszystkim przez pryzmat sowieckiej dominacji. Nie wiemy, bądź nie chcemy wiedzieć, że w toku wojny właściwie wszystkie ugrupowania polityczne (te w konspiracji i te na wychodźstwie) radykalnie zmieniły podejście do kwestii gospodarczych i socjalnych. Polska po wojnie miała być lepsza, stać się prawdziwą rzeczpospolitą, a nie krajem należącym do wąskiej urzędniczo-wojskowej elity i protoplastów dzisiejszych oligarchów. Takie były społeczne oczekiwania, o taką Polskę bili się żołnierze w partyzantce i w regularnych armiach. Komunistyczna rewolucja w dziedzinie własności w tym kontekście wcale tak rewolucyjna nie była (inna sprawa, że aparat władzy PRL całkiem szybko zmienił się w nowych właścicieli Polski – ale to już odrębna historia).

Co chcę przez to powiedzieć? Polskie doświadczenia z czasów II wojny nie są wyjątkowe. Społeczeństwa angażują się w konflikty także pod hasłami walki o przyszłość. Kobiety i mężczyźni biją się również o marzenia. Z domu bym nie wyszedł, gdyby chodziło o Kaczyńskiego, klikę ziobrystów czy gamoni z opozycji – ale przecież nie dla nich byłoby moje poświęcenie. Świadomości ponoszonych kosztów/składanej ofiary zawsze towarzyszy przekonanie, że robi się to po „duże coś”, dla kogoś (dla bliskich, to jasne, ale nie chcę się skupiać na oczywistych motywacjach). Nie dla łupiących obywateli i obojętnych policjantów, nie dla złodziejskich oligarchów narażają zdrowie i życie ukraińskie dziewczęta i chłopcy. Idzie o coś z jednej strony trudno uchwytnego – ideę (nową Ukrainę), wiarę w dobrą zmianę (mój boże, jak ta fraza została wyświechtana, ale brakuje mi lepszej…), o wspomniany wcześniej sentyment na stałe powiązany z jak najbardziej uchwytną fizycznością. Wszak każdy z tych żołnierzy ma jakieś swoje „tory”.

Od dawna staram się zrozumieć fenomen motywacji, jaka stoi za ludźmi gotowymi walczyć. Znam szereg mądrych wyjaśnień, ale wybaczcie proszę – musiałem to sobie rozpisać po swojemu, nie tylko na argumenty, ale i na uczucia.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Bachmut, siedziba władz miejskich, styczeń 2023 roku/fot. Marcin Ogdowski

Żarty

Moje pierwsze spotkanie z Artimowskiem, w styczniu 2015 roku, wyglądało tak (to reporterska notatka z tamtego okresu):

Surrealizm. Takie poczucie towarzyszyło mi, gdy stałem przed bankomatem wmontowanym w ścianę dworca autobusowego w Artiomowsku. Wkładałem kartę do urządzenia, gdy rozległy się pierwsze wystrzały. Spojrzałem za siebie, dostrzegając przechodniów niezrażonych odgłosem artyleryjskiej salwy.

– Nasi pracują – skomentował stojący za mną w kolejce żołnierz. – Pospieszcie się, proszę – powiedział, patrząc mi w oczy. – Musimy zaraz jechać – wskazał głową na dwóch swoich kolegów opartych o maskę UAZ-a.

– Jasne – odrzekłem i zacząłem wbijać kod, ponownie słysząc charakterystyczny odgłos. Ukraińska artyleria musiała być gdzieś w okolicy miasta. I, zdaje się, była bardzo zapracowana.

Z hrywnami w portfelu wróciłem do chłopaków, którzy zajęli się organizacją transportu do oddalonego o trzydzieści kilometrów miasta Popasna. Od kilku dni intensywnie ostrzeliwanego przez separatystów. Jeszcze poprzedniego dnia jeździły tam autobusy, ale gdy dotarliśmy do Artiomowska okazało się, że komunikacja w tamtą stronę została wstrzymana.

– Facet jednak zrezygnował – Rafał miał na myśli taksówkarza, który kilka minut wcześniej, jako jedyny spośród kilku mężczyzn, zgodził się z nami pojechać. Oczywiście za większą niż standardowa opłatą.

– Dorzucę wam jeszcze dwieście hrywien – młoda kobieta z dwiema kilkuletnimi dziewczynkami patrzyła błagalnie na taksiarza. Chciała dopłacić do naszego kursu, by w drodze powrotnej kierowca wywiózł z niebezpiecznego miasteczka jej przyjaciółkę.

– Ni-chuja! – taksówkarz był już zdecydowany. – Droga ostrzeliwana, boję się.

– Ehh… – kobieta machnęła ręką i odwróciła się na pięcie. Śledziłem ją wzrokiem przez jakiś czas, po czym podszedłem do pobliskiej budy z jedzeniem i kawą. Poprosiłem o cappuccino i gdy mieszałem drewnianym patykiem spienioną zawartość papierowego kubka, w oddali znów zagrzmiała artyleria.

– Dobra kawa? – babuszka z kramiku obdarzyła mnie przyjaznym spojrzeniem.

– Dobra – skrzywiłem usta w uśmiechu, choć po głowie pętała mi się natrętna myśl. „Kompletny, kurwa, surrealizm”.

Dziś Artiomowsk nazywa się Bachmut – zmiana, a właściwie powrót do starej nazwy, nastąpiła w 2016 roku i była skutkiem ustawy o dekomunizacji przestrzeni publicznej w Ukrainie (Artiom to ruski bolszewik, przez jakiś czas premier Doniecko-Krzyworoskiej Republiki Rad; ktoś pomógł mu zginąć w katastrofie eksperymentalnego pojazdu kolejowego latem 1921 roku). Popasna nadal nazywa się Popasna, ale, niestety, od kilku dni jest już w całości w rękach Rosjan. Miasto, będące przez 8 lat na pierwszej linii frontu, po inwazji broniło się przez ponad dwa miesiące. Dziś, podobnie jak Mariupol, niemal kompletnie leży w gruzach. Bachmut jak na razie uniknął poważniejszych zniszczeń, ale pozostaje na linii natarcia orkowych wojsk. Pod miastem znajdują się potężne magazyny uzbrojenia armii ukraińskiej – teraz pewnie już mocno wyczyszczone, ale z pewnością stanowiące istotny cel. Trudne do zniszczenia, bo ulokowano je w sztolniach. W Bachmucie i w okolicach działały kopalnie soli i gliny – któreś z nich (nie udało mi się ustalić które) zaadaptowano do celów wojenno-magazynowych. Chyba te pierwsze, bo w drugich rozgościła się miejscowa fabryka win, która zresztą pracowała nieprzerwanie przez cały okres donbaskiej wojny. Setki tysięcy składowanych pod ziemią butelek niezłej jakości trunku, to dla ruskich sołdatów nie lada gratka, należy zatem spodziewać się wzmożonych wysiłków, których celem będzie uchwycenie miasta.

Generalnie na tamtym odcinku frontu (centralnym) wciąż źle się dzieje, o czym treściwie pisze w swoim podsumowaniu Marcin Jop.

Znacznie lepiej jest na północy, gdzie Ukraińcy pędzą ruskich ku granicy. Niewykluczone, że jeszcze dziś ostatnie rosyjskie oddziały w tamtym rejonie wycofają się na terytorium rodiny. Propagandowo to ważna sprawa, ale nie przeceniałbym jej znaczenia operacyjnego. Rosjanie już jakiś czas temu odpuścili północ, przenosząc ciężar działań w środkowy sektor frontu. To tam, a nie w okolicach Charkowa, ważą się losy bitwy o Donbas.

Bitwy, w której niebawem wezmą udział także polskie czołgi – nie w barwach wojska polskiego, ale pochodzące ze stanów i zapasów WP. W której od początku używa się naszych wyrzutni rakietowych, naszej broni ręcznej i amunicji. O czym przypominam w reakcji na internetowe dysputy, jakie rozpętały się wczoraj po incydencie z udziałem sowieckiego ambasadora. „Pogrywamy sobie, oj pogrywamy…”, czytam. A to tylko jedna z wielu opinii utrzymanych w troskliwym i rzekomo-troskliwym tonie. „Po co nam prowokować Rosję?”, zastanawia się kolejny „przejęty” (pobieżna analiza profilu wskazuje, że „sowieciarz”). Chromolę tych, co to świadomie pracują wedle wytycznych kremlowskiej propagandy (ufam, że spotka ich za to odpowiednia kara). Reszcie zatroskanych przypominam, że to Rosja napadła na Ukrainę z zamiarem jej zniszczenia i wynarodowienia. Że morduje tam, gwałci i rabuje. Że ta sama Rosja miała już od dawna Polskę za wrogi kraj – czegokolwiek byśmy nie zrobili i nie powiedzieli. Że stracilibyśmy ów status, zrzekając się części swojej niezależności – oczywiście na rzecz Moskwy. W czym Moskwa w sprzyjających dla siebie okolicznościach chętnie by nam pomogła. W związku z czym krwawienie jej armii to dla nas w s p a n i a ł a wiadomość – „być” w trwającej od wieków walce o być albo nie być. W związku z czym 24 lutego (a właściwie już wcześniej) nie mieliśmy innego wyjścia, jak przyłączyć się do antyrosyjskiej krucjaty. Co zrobiliśmy, oddając nasze zaplecze infrastrukturalne do dyspozycji sojuszników wspierających Ukrainę. Co zrobiliśmy, przekazując Ukrainie własny sprzęt o wartości 7 mld złotych. Co wciąż czynimy, dając bezpieczne schronienie ukraińskim uchodźcom. My j e s t e ś m y już w tę wojnę zaangażowani – nie jak Ukraińcy i ruskie, które siedzą w tym po uszy, ale – trzymając się tej analogi – tkwimy w niej gdzieś tak do pasa. Co było, jest i będzie polską racją stanu. Czego logicznym skutkiem byłoby pogonienie sowieckiego przedstawicielstwa. I niech się przy tym zapluwa Zacharowa, niech znów nam grożą „ostateczną rozwałką”. Rosja jest żałosnym parapaństwowym tworem, który idąc na wojnę, obnażył wszystkie swe słabości. Oni nie mogą pokonać pojedynczego, teoretycznie dużo słabszego kraju, a mieliby się zamachnąć na członka NATO? Wolne żarty…

—–

Nz. Nie znajduję lepszej symbolicznej ilustracji dla współczesnej Rosji. Zrobiłem to zdjęcie zimą 2015 roku w okolicach Słowiańska.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Iluzje

– Nosz kurwa, mam nadzieję, że nie przejechaliśmy na drugą stronę – Ilja, nasz kierowca, sprawiał wrażenie przestraszonego. Było zimno, ciemno i mgliście. Wiadukt, na którym stanęliśmy, zdawał się prowadzić donikąd. – Nawet nie ma kogo zapytać, gdzie jesteśmy – taksówkarz rozglądał się nerwowo.

Pochodził z odległego o dobre 200 kilometrów Dniepropietrowska. Pewnie w tej chwili żałował, że skusił się na wysoką zapłatę za międzymiastowy kurs. Mówiąc o drugiej stronie, miał bowiem na myśli terytoria zajęte przez separatystów. W tamtym czasie, w styczniu 2015 roku, linia frontu była wyjątkowo niestabilna. W okolicy, w której się zatrzymaliśmy, na dobre rozkręcała się bitwa, znana potem jako „kocioł debalcewski”.

– Uff – odetchnął Ilja kilkadziesiąt sekund później, gdy z mgły wyłonił się milicyjny samochód. – Jesteśmy wciąż na Ukrainie.

To w takich okolicznościach po raz pierwszy znalazłem się w Artiomowsku – mieście typu „przejedź – zapomnij”. Nie miałem wówczas pojęcia, że pode mną – niemal dosłownie – znajduje się coś, co czyni Artiomowsk miejscem wyjątkowym. I to nie tylko na tle innych równie beznadziejnych miast wschodniej Ukrainy. W podziemiach osiemdziesięciotysięcznego ośrodka, jeszcze w czasach radzieckich, ulokowano potężne wojskowe magazyny. A w nich kilka milionów (milionów!) sztuk broni ręcznej.

Dlaczego o tym wspominam?

Do 2013 roku Ukraina uchodziła za potentata w handlu bronią. Były lata, że oficjalne dochody z tego tytułu lokowały ją na czwartym miejscu na świecie w zestawieniu największych handlarzy. Tak powstało wrażenie o potędze ukraińskiego przemysłu obronnego, zdolnego sprostać największym wyzwaniom.

Błąd.

Ukraina – a właściwie tamtejsi oligarchowie – korzystała jedynie z zasobów zgromadzonych w czasach Związku Radzieckiego. To na jej dzisiejszym terytorium znajdowały się ogromne bazy materiałowe, z których – w razie wojny z Zachodem – miano zaopatrywać wysyłane w bój armie. Relatywnie niedużo tego dobra zabrała ze sobą ta część armii radzieckiej, która po 1991 roku stała się armią rosyjską. Większość zapasów została do dyspozycji młodego państwa.

Pasły się na tym rzesze szemranych handlarzy, pasły się też legalne firmy (co niekoniecznie oznaczało realne wpływy do budżetu) – zaś pochodzące z Ukrainy uzbrojenie użyto we wszystkich praktycznie konfliktach, które wybuchły na przestrzeni ostatnich 25 lat.

A teraz do sedna – naiwnością jest założenie, że Ukraina to dobry partner do wspólnego programu śmigłowcowego. Ukraiński przemysł obronny boryka się z jeszcze większymi problemami niż polski. Przez ćwierć wieku w zasadzie nie pracował dla własnej armii – bo ta niczego nie zamawiała. Zwinął się więc, a nieliczne zakłady wyspecjalizowały się w zamówieniach na rzecz Rosji. Embargo, jakim objęto Moskwę po 2014 roku, de facto zabiłoby i te przedsiębiorstwa. Tajemnicą poliszynela jest, że wiele z nich wciąż pracuje dla swoich dawnych zleceniodawców – łamiąc prezydencki dekret. Kijów przymyka oko, bo boi się protestów i społecznych konsekwencji bezrobocia na niechętnym mu wschodzie kraju, gdzie znajduje się większość fabryk.

Ukraina to kraj emigrantów – na przestrzeni ćwierćwiecza opuściło go ponad 10 milionów (!) ludzi. Ten exodus, co oczywiste, obejmuje też kadrę techniczną przemysłu obronnego –  i w tym przypadku nabrał rozmachu po 2014 roku. Do Rosji – która pozostaje głównym kierunkiem emigracji Ukraińców – wyjechały całe rzesze najlepszych inżynierów i techników. Bo nawet jeśli znajdzie się dla nich praca na Ukrainie, u sąsiada z północy zarobią 3-4 razy więcej.

Z kim zatem będziemy opracowywać wspólny śmigłowiec, o którym wspomina minister Macierewicz?

Wojna i jej konsekwencje dramatycznie zubożyły społeczeństwo ukraińskie – dziś, realnie, przeciętna rodzina ma do dyspozycji o 1/3 pieniędzy mniej niż przed 2014 rokiem. To samo – mimo buńczucznych zapowiedzi uszczelnień podatkowych – tyczy się budżetu państwa. By przekonać się o praktycznych skutkach tego „dziadowania”, warto wybrać się na front – i zobaczyć, co jedzą ukraińscy żołnierze. Albo inaczej – co jedliby, gdyby bazowali na oficjalnych przydziałach. Natowscy logistycy umarliby ze wstydu…

Tymczasem program śmigłowcowy wymaga od partycypantów wielomiliardowych nakładów w twardej walucie. A nie mam pewności, czy nawet Polskę – z jej PKB cztery razy większym od Ukrainy – stać na taki wydatek. Chyba że poprzestaniemy na składaniu maszyn z części, które już są do dyspozycji.

Oddzielna kwestia wiąże się z zabezpieczeniem kontrwywiadowczym projektu. Porażki armii ukraińskiej na froncie nie biorą się z braku umiejętności taktycznych czy  kiepskiej bitności żołnierza. Poza brakiem woli politycznej (by zagrać va banque i spróbować przepędzić separatystów nim Rosja zdecyduje się na delegowanie większych sił), ważącą rolę odgrywa infiltracja wojska przez rosyjskie spec-służby. To zjawisko na bezprecedensową skalę, z którym Ukraina zupełnie sobie nie radzi. Naiwnością byłoby zakładać, że skoro w wojsku roi się od szpiegów, w przemyśle obronnym będzie inaczej. Zwłaszcza gdy ten przez lata był z Rosją tak blisko związany. A czy we wspólnym programie śmigłowcowym nie chodzi przypadkiem o stworzenie platformy na okoliczność zagrożenia ze strony Rosji?

I ostatnia sprawa – kontekst społeczno-polityczny. Spójrzmy na Gruzję w 2008 roku – tuż po wojnie rosyjsko-gruzińskiej – i przyjrzyjmy się jej dzisiaj. Zauważmy, że rządzą nią politycy przychylnie nastawieni do Moskwy. Ukraina może pójść tym samym tropem. Mieszkańcy tego kraju są zmęczeni wojną i brakiem reform do tego stopnia, że prezydent Poroszenko ma niewielkie szanse na zwycięstwo w uczciwych wyborach. Czy jego następca zachowa prozachodni kurs? Czy będą temu sprzyjać wyniki wyborów parlamentarnych? Co z tendencjami ekstremistycznymi – jak zachowają się Ukraińcy z zachodu kraju, gdy nowe władze będą dążyły do ugody z Rosją (i separatystami)? Czy nie dojdzie do kolejnego Majdanu? Sytuacja polityczno-społeczna na Ukrainie jest mocno niepewna – i patrząc z naszej perspektywy, nie sprzyja angażowaniu się w wielkonakładowe projekty.

Po co więc ten miraże, panie ministrze?

Ps. Artiomowsk nazywa się dziś Bachmut. Oficjalnie, bo mieszkańcy mają gdzieś dekomunizacyjne ukazy.

—–

Nz. Polski śmigłowiec Mi-24 w bazie Al-Kut w Iraku. Skanibalizowany po uziemieniu. Al-Kut była przez lata bazą dla ukraińskiego kontyngentu wojskowego. Zdjęcie wydaje mi się dobrą ilustracją dla naszych wspólnych, polsko-ukraińskich możliwości w zakresie budowy nowoczesnego śmigłowca…/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to