Zagrożenie

Z zainteresowaniem przeczytałem dziś wywiad, jakiego mjr Michał Fiszer – popularny analityk i komentator spraw militarnych – udzielił „Gazecie Wyborczej”. Z rozmowy wynika, że rosja patrzy dalej niż na Ukrainę – i że po pokonaniu Kijowa od razu przystąpi do ataku na Polskę. Ba, pójdzie dalej, próbując zawojować całą Europę. Ponieważ pytają mnie Czytelnicy, co o tym sądzę, odpowiadam: wizja rosjan szturmujących nasze granice w nieodległej przyszłości (w 2026 r.) jest w mojej ocenie grubą przesadą. Moskwie marzy się podbój Europy Środkowo-Wschodniej, marzy hegemonia na całym kontynencie – dość poczytać rojenia Dugina i jemu podobnych ideologów rosyjskiej państwowości. Ale chcieć a móc to dwa różne porządki.

„Federacja Rosyjska jest najważniejszym i bezpośrednim zagrożeniem dla bezpieczeństwa sojuszników oraz dla pokoju i stabilności w obszarze euroatlantyckim”, czytamy w obowiązującej od zeszłego roku Koncepcji Strategicznej NATO. Tymczasem w Polsce – mimo tak zdefiniowanych priorytetów – stacjonuje niespełna 12 tys. żołnierzy z innych krajów NATO, 10 tys. z nich to wojskowi z USA. W całej Europie jest niemal 100 tys. Amerykanów – pięć razy mniej niż w latach 60. minionego wieku. Oczywiście, są jeszcze armie poszczególnych krajów, ale o sile Sojuszu od zawsze decydują Stany Zjednoczone. Czyżby Waszyngton niespecjalnie poważnie traktował swoje zobowiązania? A może rosja – także wbrew temu, co mówi w wywiadzie mjr Fiszer – wcale nie jest dla Sojuszu poważnym zagrożeniem?

Od zakończenia zimnej wojny Waszyngton ograniczał obecność wojskową w Europie. W 2014 r. po „naszej” stronie Atlantyku przebywało już tylko 60 tys. żołnierzy USA. To agresywna polityka Moskwy zatrzymała odpływ wojska, czego symbolicznym przejawem był powrót amerykańskich czołgów do Europy w 2017 r. Dziś na kontynencie są trzy pancerne brygady US Army, z których każda ma niemal setkę czołgów i 130 wozów bojowych. Znaczna siła, ale nadal trudno mówić o poważnym potencjale odstraszania. Chyba że spojrzymy na sprawy szerzej…

By to wyjaśnić, cofnijmy się o kilka lat. W czerwcu 2016 r. niebo nad podtoruńskim Kijewem zaroiło się od czasz spadochronów. Dwa tysięcy żołnierzy ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Polski desantowało się wówczas z ponad 30 samolotów. Zrzut był częścią ćwiczeń „Anakonda 16”, a biorący w nim udział Amerykanie z 82 Dywizji Powietrznodesantowej przylecieli nad Polskę bezpośrednio z Fortu Bragg w USA, wykonując lot transatlantycki (Brytyjczycy startowali wtedy z bazy w Ramstein, Polacy z Krakowa). Amerykańscy spadochroniarze dotarli nad Europę na pokładach samolotów C-17 Globemaster – konia roboczego powietrznej logistyki USA. „Ta operacja udowadnia, że możemy współpracować (…). Z Fort Bragg wylecieliśmy 25 godzin temu. Bez specjalnych przygotowań, na bojowo”, mówił gen. Richard D. Clarke, ówczesny dowódca 82 DPD, który jako jeden z pierwszych wylądował na polskiej ziemi.

I właśnie w tym rzecz – w zdolności przerzutu straży przedniej, w skład której wejdą żołnierze elitarnych formacji. Taką możliwość daje gigantyczna flotylla C-17 (a to niejedyne amerykańskie transportowce). Spośród 220 maszyn, 80% utrzymywanych jest w stanie pełnej gotowości, co – uwzględniając także inne zadania – pozwala na otwarcie mostu powietrznego, zdolnego do jednorazowego transportu kilkunastu tysięcy ludzi.

Spadochroniarzami, czyli lekką piechotą, wojny wygrać nie sposób – w ostatecznym rozrachunku liczy się ciężki sprzęt. W tym zakresie nawet Amerykanie nie są w stanie oszukać czasu – transport czołgów i wozów bojowych to zadanie dla floty, a morska podróż przez ocean trwa zwykle tydzień. Dlatego tak ważne jest budowanie odpowiedniego zaplecza tu, na miejscu – z czym już od kilku lat mamy do czynienia nie tylko w Polsce. I nie chodzi jedynie o magazyny, z których przybyli wojskowi pobiorą broń, ale też o zaplecze funkcjonalne, w postaci dowództw znających teren, lokalne uwarunkowania, nawykłych do działania w ramach wielonarodowych struktur. W takim celu powołano dowództwo V Korpusu armii amerykańskiej. Jego część znajduje się w Fort Knox w USA, a wysunięte placówki w niemieckim Heidelbergu i w naszym Poznaniu.

Na wojnie ważne jest lotnictwo, a o tym, że można je szybko i w dużej ilości przebazować na wysunięte rubieże, przekonaliśmy się po 24 lutego 2022 r. Nad Polską zrobił się wówczas – z dnia na dzień – prawdziwy lotniczy kocioł.

I zrobiłby się znów – w razie potrzeby. Tyle że takiej nie ma – rosja to państwo-zbir, ale prawdopodobieństwo rosyjskiego ataku na Polskę, bądź inny natowski kraj flanki wschodniej, jest znikome. Wojna w Ukrainie ujawniła relatywnie niskie możliwości armii rosyjskiej w zakresie prowadzenia konwencjonalnego konfliktu o dużej skali i wysokiej intensywności. Obecnie angażuje ona ogromną część potencjału federacji, a efektem tego wysiłku jest zaledwie walka o utrzymanie dotychczasowych zdobyczy. Co więcej, starcie to wydrenowało siły zbrojne rosji z najwartościowszego materiału ludzkiego, sprzętowego i zapasów – na tyle głęboko, że proces odbudowy zdolności bojowych zajmie wiele lat. Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego 400-tysięczny kontyngent – ponad dwa razy większy od pierwotnego – nie jest w stanie bić się o całe regiony Ukrainy, a stać go najwyżej na próby przejęcia Kupiańska czy Awdijiwki? Ano dzieje się tak, bo oddziały liniowe mają kilka razy mniej czołgów, bewupów, dział i innego sprzętu, niżby to wynikało z etatowych przydziałów i realnych potrzeb. A mają tego żelastwa mniej, bo spopieliło się w Ukrainie. Zaś zapasy i produkcja nie wystarczają do uzupełnienia.

Ponadto Moskwa nie była i nie jest w stanie przeprowadzić skrytej koncentracji wojsk. Pamiętacie, jak „na żywo” – dzięki natowskiemu zwiadowi satelitarnemu i powietrznemu – śledziliśmy postępującą mobilizację rosjan przeciwko Ukrainie? Teraz miałoby być inaczej? Transfer wojska na Białoruś i do obwodu królewieckiego miałby zostać niezauważony? Wolne żarty. Odpada zatem czynnik strategicznego zaskoczenia, co dla drugiej strony oznacza możliwość przygotowania się do obrony.

No i nie zapominajmy, że warunkiem koniecznym dla ewentualnej agresji byłoby uprzednie pokonanie Ukrainy. A następnie jej sterroryzowanie, by nie stała się „płonącym zapleczem” kolejnego konfliktu. Naiwnością byłoby założenie, że kraj, który tak zaciekle bronił się w otwartym starciu, nie zmieni się w arenę partyzanckiej wojny. Tymczasem nic nie wskazuje na to, by rosjanie byli w stanie zrealizować taki scenariusz – doprowadzenia Ukrainy do całkowitej klęski – w ciągu najbliższych kilku lat.

A jeśli pomoc dla Kijowa ruszy wartkim strumieniem, nie zrealizują go nigdy. Marzenia o Kanale La Manche topiąc w Kanale Siewierodońskim.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Jakubowi Dziegińskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Radosławowi Dębcowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu i Kazimierzowi Mitlenerowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu i Łukaszowi Podsiadle.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Ukraina dziś popołudniu. W oparciu o dane z obserwacji satelitarnej nie dało się wyrysować linii frontu. W całym kraju były zaledwie dwa poważne ogniska pożarów, oba z dala od linii rozgraniczenia wojsk. To pośredni dowód na niską intensywność walk, co w kontekście tekstu nie ma wielkiego znaczenia, ale jest informacją godną odnotowania.

„Jutro”

Mamy dziś 31 sierpnia, więc jutro przyjdzie wojna. Zabije co szóstego z nas, resztę okaleczy fizycznie i psychicznie. Przemieli naszą materię.

Znikną całe wioski, miasta, etniczne społeczności. „Byli Żydzi, nie ma Żydów; jakby zapadli się pod ziemię” – opowiadała o konsekwencjach Holocaustu Babcia. Inne grupy padną ofiarą zmiany granic i przestaną być częścią naszego świata. Jeszcze kolejne zawierucha powojnia wyrwie z korzeni. Nic nie będzie już takie samo.

Ale to dopiero jutro – dziś mamy jeszcze pokój.

Warto czasem pomyśleć w takich kategoriach, by docenić świat, w którym żyjemy.

Załączone zdjęcie zrobiłem trzy lata temu na Łemkowszczyźnie, zaraz po wojnie dotkniętej falą przymusowych przesiedleń. Niewielu Łemków wróciło później do siebie. Ziemia ich przodków to dziś w dużej mierze jeden z tych utraconych światów, który o swojej historii przypomina fundamentami domów, dzikimi sadami i cmentarzami; śladami nieistniejących już wsi.

—–

W czasach sowieckich – później zresztą też – dla Ukraińców „jutro” to był 22 czerwca. Dbała o to propaganda, lecz po prawdzie nie musiała się specjalnie starać. Ogrom niemieckich zbrodni i hekatomba towarzysząca bojom z lat 1941-44, mocno wryły się w świadomość zbiorową narodu. Pośród wszystkich etnosów ZSRR to Ukraińcy, obok Białorusinów, zostali przez wojnę najdotkliwiej potraktowani; to na terenie dzisiejszej Ukrainy i Białorusi toczyły się najcięższe walki. Jest skądinąd osobliwym kurestwem fakt, że po 1991 roku rosja i rosjanie zawłaszczyli tylko dla siebie drugowojenną martyrologię.

Ale historia zadbała o to, by pojawiło się świeższe odniesienie. Jakkolwiek wojna z rosją toczy się od prawie dziesięciu lat, to 2022 rok i pełnoskalowa inwazja składają się na ów nowy punkt. „Jutro” to 24 lutego.

„Jak nic się nie wydarzy, jutro pójdę do kina” – pisała mi koleżanka z Mariupola, późnym popołudniem 23 lutego ub.r. Nie poszła, a ukochane miasto opuściła kilka tygodni później w konwoju humanitarnym. „Nie wiem, czy chcę wracać do tej krainy duchów, gdy w końcu ją wyzwolimy” – wyznała kilka miesięcy temu.

—–

„W czwartek, dzień przed wybuchem wojny, byliśmy nad stawem przy kościele. Bernie nie chciał wyjść z wody, Eda (młodszy brat – dop. MO), musiał go wyciągać. W niedzielę w stawie wylądowały cztery niemieckie bomby” – to jedno ze wspomnień Babci. W typowy dla niej sposób lapidarne, niby o niczym, a jednak o wszystkim.

Bernie to pies; nie potrafię zidentyfikować rasy – mały, kudłaty, biały. Gdy pradziadek, urzędnik kolejowy, musiał ewakuować siebie i rodzinę na wschód (taki był wymóg), pupil został w Toruniu, u sąsiadów. Wrócił później do właścicieli, gdy ci – po wielu tygodniach tułaczki – ponowie zameldowali się w okupowanym już przez Niemców mieście. „Wunderliszek”, mówiła o nim pieszczotliwie Babcia, zdrabniając nazwisko rodziców (i swoje panieńskie).

„Wunderliszek” (Wunderlichschek – chyba byłoby poprawniejszym zapisem) przeżył wojnę. Na zdjęciu z 1946 roku siedzi na kolanach Babci. To zdjęcie wykonane tuż po ceremonii ślubnej, na progu rodzinnego domu, gdzie odbywało się skromne przyjęcie. „Byłam stara, miałam 26 lat” – Babcia postrzegała sprawy w typowy dla swych czasów sposób. „Znaliśmy się z dziadkiem dużo wcześniej, gdy wybuchła wojna, obiecaliśmy sobie małżeństwo zaraz po tym, jak się skończy. ‘Jutro Zośka, to będzie jutro’, mówił dziadek. Z jutra zrobiło się prawie siedem lat”.

Po których nic nie było już takie samo…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Przyszłość

Pradziadek pracował w Dyrekcji Okręgowej Kolei w Toruniu – i 4 września 1939 roku, wraz z żoną i dwójką nastoletnich dzieci, wsiadł do pociągu, który ruszył w kierunku Kowla na Wołyniu. Ewakuacja przygranicznych urzędników państwowych i ich rodzin była obligatoryjna. Jak się później okazało, wiązała się nie tylko z koszmarem podróży pod ogniem niemieckich samolotów, ale także z innym ryzykiem. Niemieckie władze okupacyjne postanowiły bowiem ukarać uciekinierów – zarówno ze zorganizowanych, jak i spontanicznych ewakuacji – konfiskatą opuszczonych nieruchomości. Moja rodzina uniknęła tego losu i gdy pod koniec 1939 roku wróciła do Torunia, mieszkanie wciąż na nią czekało. Pradziad miał bohaterską kartę z czasów służby w armii cesarskiej na froncie zachodnim I wojny światowej – i to uratowało bliskich przed wywłaszczeniem.

Bombardowanie dworca w Kowlu to jedno ze wspomnień, które przekazała mi Babcia. Bardzo plastycznie opisywała podniebne „akrobacje” pilotów sztukasów. „Od tamtej chwili musieliśmy sobie radzić sami”, mówiła. 8 września zaplecze ewakuacji przestało działać, dziesiątki tysięcy ludzi rozproszyły się, szukając schronienia i pomocy na własną rękę. Nie tylko nie odbierano ewakuowanych, którzy dotarli do punktów zbornych. Liczne składy kończyły drogę w środku trasy, nierzadko gdzieś w polu. Tego samego dnia w Chełmie, podczas spotkania z pracownikami resortu komunikacji, jego szef płk Juliusz Ulrych, oznajmił: „mam w dupie całą tę ewakuację”. Sam, z rodziną, był bezpieczny, a 17 września – jak większość sanacyjnej władzy – zwiał do Rumunii.

„Moi” trafili na jakąś wołyńską wieś, której nazwy, niestety, nie poznałem. Nie dane im było zaznać spokoju. Po kilku dniach, nocą, musieli uciekać przed skrzykniętymi ad hoc bandami. We wiosce nie było już policji (uciekła), wojska nikt na oczy nie widział; upadek państwa polskiego sprowokował miejscowych Ukraińców do rozliczeń z Lachami. Dziś wiemy już, że była to zapowiedź krwawych porachunków, do jakich doszło na Wołyniu latem 1943 roku.

O czym wspominam nie tylko przy okazji okrągłej rocznicy. Po raz kolejny bowiem spotkałem się z następującą argumentacją: że nie miałbym proukraińskich sympatii, gdyby w mojej rodzinie było doświadczenie rzezi wołyńskiej. No więc jakieś było, wracające w postaci pełnych przerażenia relacji („nigdy się tak nie bałam, jak wtedy, leżąc w mokrym rowie” – Babcia). Przekładające się na niespecjalnie pielęgnowany, ale jednak istniejący ukraiński resentyment. Czy szerzej, obawę przed Wschodem jako takim, wzmocnioną wydarzeniami z 1945 roku – pełnym przemocy wobec cywilów przemarszem armii czerwonej przez Pomorze. Wyrosłem na tych uprzedzeniach i trzeba było własnych doświadczeń, bym przekonał się, czy są zasadne. Dziś jestem za Ukrainą i przeciw rosji niezależnie od tego, co spotkało moich bliskich. Niezależnie od tego, co wydarzyło się w relacjach polsko-ukraińskich przed laty. Historią niech zaopiekują się historycy, my zajmijmy się teraźniejszością i przyszłością. Gdzie zagrożeniem nie jest dla nas Ukraina i Ukraińcy, ale rosja i rosjanie.

Niektórym umyka, że Zachód, rozumiany przede wszystkim jako NATO, także był celem „specjalnej operacji wojskowej” – oczywiście pośrednim. W wymiarze geopolitycznym zajęcie i zwasalizowanie Ukrainy nie tylko fizycznie poszerzyłoby strefę wpływów rosji, ale stanowiłoby też ostrzeżenie. Pokazało krajom wschodniej Europy (i Azji Centralnej), czym kończy się próba „zerwania” z Moskwą. Również „stary” Zachód mógłby się przeląc. Jedną z reakcji obronnych na ekspozycję brutalnej siły jest wycofanie – w tym przypadku byłoby to zaprzestanie rozbudowy możliwości obronnych Sojuszu na wschodnich rubieżach. Bo czy dla Polski lub Litwy warto narażać się na wojnę z „nieprzewidywalną” rosją? Taka demobilizacja z czasem przyniosłaby demoralizację – świadomość występowania różnych kategorii członkostwa i nieoczywistego charakteru gwarancji bezpieczeństwa podważyłaby sens istnienia NATO. Mnóstwo wschodnich Europejczyków zaczęłoby zastanawiać się, po co być częścią „papierowego sojuszu”, gdy już sama przynależność naraża ich na gniewne reakcje potężnego sąsiada. Erozja dotknęłaby też zachodnioeuropejskiego „korzenia” NATO. Skoro jesteśmy tacy słabi, tamci zaś tak bardzo skłonni do ryzyka, może lepiej się z tym pogodzić? – kalkulowano by, mając rosjan za łobuzów, z którymi jednak nadal można robić niezłe interesy. Narrację w tym akapicie poprowadziłem w trybie przypuszczającym, ale mamy dość dowodów, by uznać, że tego właśnie pragnął putin, że ramy jego „wielkiego zwycięstwa” wykraczały daleko poza granice Ukrainy.

Wyszło jak wyszło. Dzięki determinacji Ukraińców, ale i samego Zachodu, pomysł zajęcia Ukrainy zasługuje dziś na miano mrzonki, a odradzające się NATO jest silniejsze niż dwa lata temu. Zaś putin najprawdopodobniej walczy o życie w swoim przegniłym królestwie, targanym wewnętrznymi napięciami wywołanymi fatalnie prowadzoną wojną. Ale rosji nadal nie rzucono na kolana, ba, Ukraina nie ma takiej siły, a Zachód intencji. Zatem niezależnie od tego, jak bardzo wynik tej wojny będzie niekorzystny dla Kremla, rosja przetrwa. Z takim czy innym reżimem. Dziś nikt rozsądny nie postrzega armii rosyjskiej jako zagrożenia dla NATO i stan ten potrwa jeszcze wiele lat po zakończeniu gorącej fazy wojny z Ukrainą. Rzecz w tym, by konieczność lizania ran zajęła moskalom jak najwięcej czasu. W idealnym układzie, także w obliczu innych problemów – demograficznych, ekonomicznych (które da się generować podtrzymując presję sankcyjną) – by już nigdy nie poczuli się dość silni do kolejnej rozgrywki va banque. Kluczem jest Ukraina – to ona może i za jej pośrednictwem można wybić rosjanom z głów rojenia o „należnej strefie wpływów”.

Strefie, w której znajduje się i Polska. Gdzie nie brakuje i zapewne nie zabraknie współczesnych Ulrychów – polityków, którzy w momencie zagrożenia będę mieli w dupie bezpieczeństwo współrodaków. Tak, Ukraińcy bronią nas i na okoliczność tej naszej słabości, także w tym sensie nasza przyszłość leży w ich rękach.

A propos przyszłości. Jutro zaczyna się szczyt NATO w Wilnie. Decyzje, o których zostaniemy poinformowani, zapewne już zapadły – oby oznaczały jak najefektywniejszą pomoc dla Ukrainy.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Michałowi Strzelcowi, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Marcinowi Pędziorowi, Sławkowi Polakowi, Patrycji Złotockiej, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jakubowi Dziegińskiemu i Radosławowi Dębcowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Mariuszowi Radomskiemu, Piotrowi Kamińskiemu, Janowi Tymowskiemu (za „wiadro kawy”) oraz Czytelnikowi Konradowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Ukraińcy skutecznie rozprawiają się z rosyjskimi rojeniami o „należnych strefach wpływów”/fot. Sztab Generalny ZSU

Tory

W początkowym okresie zmagań o Donbas kilka razy byłem w Bachmucie, wtedy jeszcze Artiomowsku. Gdy w lutym 2016 roku weszły w życie przepisy ustawy dekomunizacyjnej, miejscowi nadal używali starej nazwy. Więc i ja mówiłem i myślałem „Artiomowsk”, gdy docierałem tam marszrutką, taksówką czy pociągiem. Nigdy nie spędziłem w mieście więcej niż kilka godzin – Bachmut nie stanowił celu podróży, był jedynie wygodnym węzłem przesiadkowym i zarazem kiepskim miejscem, by urządzać sobie w nim „bazę”. Większy pobliski Kramatorsk nadawał się do tego lepiej, choć i tam skromne zaplecze hotelowe na dobre zasiedliło wojsko. No ale było gdzie zjeść, napić się, złapać oddech po wyprawach na nieodległy front, nazywany eufemistycznie „linią rozgraniczenia”. A Artiomowsk? Artiomowsk to była czarna dziura – zapomniane przez boga, brzydkie i zaniedbane miasteczko. Spowite marazmem i beznadzieją, jakie widywałem w popegeerowskich osadach i o jakich czytałem w opracowaniach poświęconych ofiarom rodzimej transformacji.

„Czego tu kurwa bronić?”, zastanawiałem się podczas jednej z wizyt. Była to refleksja dotycząca Donbasu jako takiego, ale sprowokowana bachmuckimi widoczkami. Wcześniej, w oczekiwaniu na pociąg, zszedłem kawał miasta, utwierdzając się w przekonaniu, że za nic nie chciałbym tam mieszkać. „Czego?”, natrętna myśl nie odpuszczała. Lazłem wówczas jakimś wiaduktem, przystanąłem, bo kolejowe krajobrazy działają na mnie jak magnes. I wnet zyskałem odpowiedź.

—–

Toruński Podgórz, gdzie się wychowałem, to dzielnica przytulona do wielkiego węzła kolejowego. Osiedle położone jest na wzniesieniu, tory – kilkanaście równolegle biegnących nitek – znajdują się w dolinie, przez którą nieco dalej, odgrodzona wałem, płynie szeroka jak diabli Wisła. Ale nie o rzece chcę pisać, a o zapleczu dwóch stacji – toruńskich Kluczyków i Dworca Głównego. W najbliższej mi perspektywie w linii zabudowy były dwie wyrwy – dwie minuty spaceru od domu tworzył ją cmentarz, pięć minut tuptania pozwalało dotrzeć do parku. Z obu miejsc rozpościerał się hipnotyzujący widok. Uwielbiałem spoglądać na przejeżdżające pociągi, liczyłem węglarki i cysterny, przyglądałem się formowaniu składów, co odbywało się przy dźwięku zderzających się wagonów. Ów odgłos był dla mnie częścią dzieciństwa, któremu latem, przy wysokich temperaturach, towarzyszył zapach impregnatu do podkładów kolejowych. Urzekała mnie magia kolejowego ruchu – między innymi na jej bazie formowała się moja „tutejszość”, owo przywiązanie do najbliższej okolicy. Czegoś, co Niemcy nazywają jednym słowem – „heimat” – a co u nas określa się mianem „lokalnej ojczyzny”.

Wróćmy do Bachmutu. Patrzyłem więc na tory poniżej, na pobliską stację i jej zaplecze, a była późna wiosna z jej bujną zielenią ciągnącą się wzdłuż kolejowej drogi. I coś drgnęło. I zatęskniłem za domem, ale i zatrybiłem. Nie wiem, czy jakiś bachmucki chłopak patrzył na tamtejszy węzeł kolejowy z taką nostalgią jak ja na „swój”; pewnie tak, w końcu to dość uniwersalne fascynacje. Podstawmy jednak po kolejowy krajobraz cokolwiek innego związanego z rodzinną okolicą – osiedlowe podwórko, park, szkolne boisko – ludzi i doświadczenia z tym związane, by zdać sobie sprawę z sentymentu i stojącej za nim siły. Dojrzewałem w późnej komunie i początkach III RP – otaczający mnie świat też był koślawy, a warunki życia nielekkie. Ale to gdzieś umyka, traci na znaczeniu – chuj że rozbiłem nos na byle jak położonym chodniku, skoro stało się to w miejscu, które znałem na wylot, które było moje, w którym wydarzyło się tyle innych dobrych rzeczy.

No więc „czego tu bronić?”. A choćby i wspomnień splecionych z materialną tkanką konkretnego miejsca – gdy jest się tutejszym. Swoich wspomnień i miejsc przed zakusami agresora, gdy jest się skąd indziej, ale wróg ma niepohamowany apetyt i niezatrzymany, pójdzie dalej.

—–

Wróćmy na toruński Podgórz. W parku, o którym wspomniałem, były ruiny browaru; to na kawałku muru siadałem, by móc oglądać pociągi. Ów browar wyleciał w powietrze w styczniu 1945 roku, a wraz z nim zniszczeniu lub uszkodzeniu uległo 240 innych budynków. Także moja rodzinna kamienica „przysiadła” wtedy o niemal pół metra – szczęśliwie równomiernie i w sposób niezagrażający dalszej eksploatacji. Spustoszenia były efektem eksplozji 40 ton trotylu, zgromadzonego w dwóch wagonach stojących na wysokości browaru. Nie ustalono, czy wybuch spowodowała sowiecka bomba, Niemcy (i ich chęć zniszczenia lewobrzeżnej części Torunia przed opuszczeniem miasta), czy była to dywersja polskich kolejarzy, którym wcześniej kazano odstawić wagony do pobliskiej parowozowni. Mnie moi bliscy, którzy opowiadali o tych wydarzeniach po latach, przekonywali do wersji trzeciej, wyjaśniając, że dywersantom chodziło o ocalenie cennej parowozowni. Tak czy inaczej, zginęło co najmniej 31 osób spośród mieszkańców dzielnicy. Straty Niemców nie są znane, ale musiały być znaczne, bo w piwnicach browaru urządzono prowizoryczny szpital. Obiekt tymczasem przyjął na siebie największą część fali uderzeniowej i został kompletnie zgruzowany.

Nie wiem jak jest dziś, ale w latach 80. i 90. ta historia była częścią dzielnicowej tożsamości. Wciąż bez trudu można było znaleźć ślady tamtej destrukcji, wracała w opowieściach starszych mieszkańców, mówiło się o niej na zajęciach historii w lokalnej podstawówce. Teraz – patrząc wstecz – w niektórych relacjach odnajduję ślady traumy, ale jako dzieciak i nastolatek nie miałem ku temu odpowiedniej wiedzy i wrażliwości.

O czym wspominam, bo historia wróciła do mnie w styczniu tego roku.

– I właśnie o to chodzi rosjanom, po to głównie tak zaciekle atakują Bachmut – mówił Jurij Łucenko, ochotnik z Kijowa, w dawnym życiu minister spraw wewnętrznych Ukrainy i jej prokurator generalny, w tym zwykły żołnierz. Nasz pick-up przejeżdżał wiaduktem, po lewej stronie widziałem stację kolejową. Tę samą, na którą kilka lat wcześniej patrzyłem z innej perspektywy. – Moskale potrzebują tego węzła, bo ich logistyka opiera się przede wszystkim na transporcie kolejowym.

Kiwnąłem głową. Znam tę rosyjską słabość, zdarzyło mi się o niej pisać. A potem uśmiechnąłem się smutno. Rzeczy i obiekty, które uznajemy za wartościowe – abstrahując od ich użyteczności, a bazując przede wszystkim na sentymencie – są zarazem naszym przekleństwem. W 1945 roku śmierć przyszła z torów, w 2023 roku tory stały się powodem kolejnej śmiertelnej obróbki. Pierwsze ze zdarzeń nie angażowało mnie wcale, drugie tylko trochę, ale mam dość wyobraźni, by poczuć tę okrutną przewrotność rządzącą ludzkim życiem.

—–

W drodze powrotnej z Bachmutu, gdzieś między Równem a Lwowem, byłem świadkiem wypadku samochodowego. Jego ofiary – kobieta z dwójką dzieci – miały niebywałe szczęście. Po pierwsze, bo auto ześliznęło się do rowu pełnego rozmokłej gliny. Weszło miękko, stanęło bokiem. Po drugie, siedziałem w samochodzie z dwoma zawodowymi strażakami, w dodatku ratownikami medycznymi.

Zatrzymaliśmy nasze auto, ruszyliśmy na pomoc. Ledwie przebiegłem jezdnię i zauważyłem pierwszy radiowóz – który jak gdyby nic pojechał dalej. A jestem pewien, że jego załoga widziała miejsce wypadku.

Najpierw wyciągnęliśmy z wraku dzieci. Wciąż miałem przed oczyma widok skłębionych ciał wciśniętych między porozrzucane toboły, przerażone buzie chłopca i dziewczynki, gdy zobaczyłem drugi radiowóz. I gębę policjanta, który gapił się na nas z zainteresowaniem – tylko co z tego, skoro oznakowany Duster się nie zatrzymał…

Poszkodowana kobieta zadzwoniła na policję, po kilkunastu minutach pojawiła się para gliniarzy. Byłem podejrzliwy, ale tamci szybko rozbroili moje obawy – zostawiliśmy więc rodzinę pod opieką mundurowych i pojechaliśmy dalej.

Dręczyły mnie te dwa pierwsze radiowozy. Wróciły wspomnienia, które po 24 lutego wypędziłem w odległe zakamarki. W słusznym gniewie na ruskich i współczuciu wobec napadniętych Ukraińców, nieco sobie Ukrainę wyidealizowałem. Aż przyszedł czas próby.

Przypomniałem sobie Ilję – właściciela taksówki z Dniepropietrowska, jak zimą 2015 roku wiózł mnie i kolegów na Donbas. W pewnym momencie wyprzedzała nas milicyjna łada, której załoga sygnalizowała, byśmy zjechali na pobocze. Gdy oba auta już stały, z radiowozu wysiadł wąsaty funkcjonariusz. Mężczyzna przeciągnął się, a potem – zwrócony twarzą do nas – splunął na jezdnię; gestem tak ostentacyjnym i tak obrzydliwym, że z miejsca poczułem odrazę. I złość – bo nie przywykłem do tego, by funkcjonariusz państwowy w taki sposób okazywał brak elementarnego szacunku.

Tymczasem Ilja uchylił okno i od razu powiedział, że wiezie dziennikarzy z Polski. A chwilę później z uśmiechem przyznał.

– Gdyby nie wy, daliby mandat za jazdę bez pasów (Ilija rzeczywiście nie miał ich zapiętych – dop. MO). To znaczy wzięliby łapówkę, korzystając z pretekstu. A tak skończyło się na pouczeniu.

Było to moje pierwsze zetknięcie z miejscową milicją (od 2016 roku policją). A potem zaliczyłem przyśpieszony kurs z zakresu ukraińskiej państwowości. Gdybym miał wówczas opisać tę państwowość dwoma słowami, wybrałbym „korupcję” i „obojętność”. Opisywały one cechy nie tylko struktur państwa, ale i przywary jego obywateli. Od których – uznałem w efekcie – trudno oczekiwać, by przejmowali się losem kraju, jeśli dla nich uosobieniem państwa są skłonni do permanentnych wymuszeń i kradzieży urzędnicy. Jeśli owo państwo nie oferuje nic poza tym (albo takie jest postrzeganie jego roli). Czy za taki kraj warto ginąć? – zastanawiałem się przed laty.

Czy za kraj, którego mundurowi ignorują miejsce wypadku, warto narażać życie? – ta myśl nie dawała mi spokoju, gdy po udzieleniu pomocy ruszyliśmy dalej.

Przekroczyliśmy granicę, w radiu usłyszałem „nasze” wiadomości. To w takich okolicznościach przyszła odpowiedź.

—–

Mam skomplikowane relacje z własną ojczyzną. Mnóstwo powodów, by nie szanować jej oficjalnych przedstawicieli, z których część najchętniej widziałbym za kratami. Długo by wymieniać systemowe słabości państwa polskiego – wiele z nich uwypukliło się po 2015 roku. Odrzuca mnie oferta ideologiczna obecnych władz, smucą nierówności, próby wykluczenia całych grup społecznych jako mniej wartościowych – i wiele, wiele innych spraw. Ale to wciąż jest mój kraj.

W 1945 roku przejęli go komuniści i dziś postrzegamy ten fakt przede wszystkim przez pryzmat sowieckiej dominacji. Nie wiemy, bądź nie chcemy wiedzieć, że w toku wojny właściwie wszystkie ugrupowania polityczne (te w konspiracji i te na wychodźstwie) radykalnie zmieniły podejście do kwestii gospodarczych i socjalnych. Polska po wojnie miała być lepsza, stać się prawdziwą rzeczpospolitą, a nie krajem należącym do wąskiej urzędniczo-wojskowej elity i protoplastów dzisiejszych oligarchów. Takie były społeczne oczekiwania, o taką Polskę bili się żołnierze w partyzantce i w regularnych armiach. Komunistyczna rewolucja w dziedzinie własności w tym kontekście wcale tak rewolucyjna nie była (inna sprawa, że aparat władzy PRL całkiem szybko zmienił się w nowych właścicieli Polski – ale to już odrębna historia).

Co chcę przez to powiedzieć? Polskie doświadczenia z czasów II wojny nie są wyjątkowe. Społeczeństwa angażują się w konflikty także pod hasłami walki o przyszłość. Kobiety i mężczyźni biją się również o marzenia. Z domu bym nie wyszedł, gdyby chodziło o Kaczyńskiego, klikę ziobrystów czy gamoni z opozycji – ale przecież nie dla nich byłoby moje poświęcenie. Świadomości ponoszonych kosztów/składanej ofiary zawsze towarzyszy przekonanie, że robi się to po „duże coś”, dla kogoś (dla bliskich, to jasne, ale nie chcę się skupiać na oczywistych motywacjach). Nie dla łupiących obywateli i obojętnych policjantów, nie dla złodziejskich oligarchów narażają zdrowie i życie ukraińskie dziewczęta i chłopcy. Idzie o coś z jednej strony trudno uchwytnego – ideę (nową Ukrainę), wiarę w dobrą zmianę (mój boże, jak ta fraza została wyświechtana, ale brakuje mi lepszej…), o wspomniany wcześniej sentyment na stałe powiązany z jak najbardziej uchwytną fizycznością. Wszak każdy z tych żołnierzy ma jakieś swoje „tory”.

Od dawna staram się zrozumieć fenomen motywacji, jaka stoi za ludźmi gotowymi walczyć. Znam szereg mądrych wyjaśnień, ale wybaczcie proszę – musiałem to sobie rozpisać po swojemu, nie tylko na argumenty, ale i na uczucia.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Bachmut, siedziba władz miejskich, styczeń 2023 roku/fot. Marcin Ogdowski

Śpiew

Jestem cały weekend w ruchu – spotkania autorskie, spotkania z dziennikarzami, za 25 minut kolejna debata; będzie więc krótko.

1. rosja, atakując pełen dziennikarzy i dyplomatów Kijów, wysyła w świat komunikat pozbawiony wszelakich subtelności. „Jesteśmy barbarzyńcami”, tak brzmi jego zasadnicza treść. Ma przestraszyć Ukraińców i świat, bo przecież barbarzyńcy się nie certolą. Tyle że…

2. …to łabędzi śpiew. Sądząc po tym, co dziś wystrzelono – a było to całe spektrum, od stareńkich rakiet, po ich najnowsze konstrukcje – ruskie drenują ostatnie zapasy. Gdyby to miała być rzeczywiście demonstracja siły, poleciałoby nie 80-kilka różnych pocisków, ale 300-400 Kalibrów. Tyle że te już niemal w całości wyszyły, a z produkcją nowych jest kłopot, bo nie ma skąd wziąć i wsadzić nowoczesnej zachodniej nawigacji. A bez tego każda ruska rakieta i pocisk manewrujący to wybitnie niecelny szmelc.

3. I podatny na strącenie. Ukraińcy zdjęli dziś z nieba ponad połowę rakiet (i dronów-samobójców). To naprawdę niezły wynik, a możliwości obrony przeciwlotniczej będą tylko rosły wraz z dostawami kolejnych zachodnich systemów.

W wolnej chwili napiszę więcej.

—–

Nz. Dowód, że nie próżnowałem – jedno ze spotkań autorskich, które odbyło się w sobotę 8 października w toruńskim klubie studenckim odNowa/fot. Anna Bielawiec-Osińska

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to