Co jakiś czas rosjanom udaje się trafić magazyn armii ukraińskiej, albo porazić jakiś inny wartościowy cel (oczekiwanie, że będzie inaczej, oderwane jest od rzeczywistości – gdyby moskalom wszystko szło nie tak, wojna już dawno by się skończyła). Kilka dni temu, po jednej z takich akcji – rakietowym uderzeniu w skład amunicji – bardzo aktywny na Twitterze rodzimy skarpetkosceptyk orzekł: „kontrofensywy nie będzie, w wyniku rosyjskich działań Ukraińcy stracili zbyt wiele cennych zapasów”. Mowa o paskudnej kreaturze (o jawnie kolaboranckim nastawieniu), która podobnych kategorycznych sądów wygłosiła już wiele. Rzeczywistość miażdżącą większość z nich brutalnie sfalsyfikowała, można by więc machnąć ręką – ot, kolejny karmiony ruską propagandą idiota. Problem w tym, że zacytowany osąd wpisuje się w szerszy kontekst – pęczniejącą masę wypowiedzi podobnej treści, obecnych w polskiej info-sferze, pierwotnie obserwowanych w rosyjskich źródłach.
Sprowadzają się one do generalnego wniosku, że Ukraińcy nie uderzają, bo rosjanie skutecznie im w tym przeszkadzają. A zatem – patrząc z perspektywy propagandystów Kremla – jest sukces. Żałosny, jeśli zestawić go z buńczucznymi zapewnieniami z początków inwazji („trzy dni i Kijów nasz”), no ale ważną cechą rosyjskiej propagandy jest jej „tu i teraz”; nie ma sensu analizować przekazu linearnie, szukać kontynuacji, konsekwencji, logiczno-faktograficznych ciągów przyczynowo-skutkowych. Dziś jest tak, wczoraj było siak, jutro będzie jeszcze inaczej – liczy się elastyczne podejście. W efekcie coś, co niegdyś uznano by za porażkę, obecnie zasługuje na miano sukcesu; „z braku laku i kit dobry”, jak mawia popularne powiedzenie.
No więc jest sukces, którego podkreślanie służy podtrzymywaniu sensu specjalnej operacji wojskowej (SOW). „Wygrywamy, o co wam chodzi, malkontenci?”.
Czyżby? Po 24 lutego ub.r. rosyjska propaganda zmuszona jest do produkcji kolejnych usprawiedliwień, byle tylko nadążyć za permanentną redukcją celów SOW. Czasem wejdzie na to putin czy inna kremlowska kanalia i powie, że „cele rosji w Ukrainie się nie zmieniły”. Ale to rytualny bełkot, na poziomie codziennego przekazu mamy bowiem do czynienia z konsekwentnym budowaniem u rosjan (i nierosyjskich wielbicieli ruskiego miru) coraz niższych oczekiwań wobec armii i tego, co robi w Ukrainie. Nie wiem, na ile to proces zaplanowany – post factum, obserwując jego dynamikę, łatwo będzie stwierdzić, że Kreml przygotowywał swoich „na wpierdol”, ale czy to właściwy wniosek? Nie podejmuję się odpowiedzi, zauważam tylko postępującą redukcję celów, która w mojej ocenie skończy się mniej więcej tak: „noo, oddaliśmy Donbas i Krym, lecz nie pozwoliliśmy NATO na zniszczenie rosji. Przetrwaliśmy, zwyciężyliśmy!”.
A miało być tak pięknie… Nie znamy szczegółowych planów rosyjskiego sztabu generalnego wobec Ukrainy. W oparciu o komunikaty propagandy (w tym wystąpienia notabli) oraz analizę ruchów wojsk, możemy założyć, że rosja zamierzała wchłonąć istotną część Ukrainy, a całość zwasalizować. Po pięciu tygodniach walk okazało się, że trzeba wiać spod Kijowa, że Charków jest nie do wzięcia, Odessa poza zasięgiem. Jak to zakomunikować światu (zwłaszcza ruskiemu światu, który mamiło się narracją „mrugniemy powieką i będzie po wszystkim”)? Zadanie wziął na siebie siergiej szojgu i oznajmił, że celem operacji od początku był Donbas oraz zbudowanie lądowego korytarza na Krym. Po co więc atakowano północ Ukrainy? Ano po to, by odwrócić uwagę od realnych zamiarów SOW. Brzmiało to nawet sensownie, gdyby nie fakt, że uderzenia w Donbasie były słabsze niż te rzekomo pomocnicze/markujące na północy, a na Kijów i Charków poszła większość sił inwazyjnych, w tym elitarna (no dobra, elitarna w założeniu…) 1. Armia Pancerna Gwardii. No ale odbiorca rosyjskiej propagandy w takie szczegóły się nie zagłębia.
Zwłaszcza gdy zaczęła się bitwa o Donbas (w II połowie kwietnia 2022 roku). Miesiąc i miało być po wszystkim. Nie było, propaganda więc rozdęła do nieprawdopodobnych rozmiarów sukces w postaci zdobycia zrujnowanego Mariupola. Pocieszające było wówczas obserwowanie rosyjskich analityków wojskowych (również będących narzędziem propagandy) i ich mapek, zakreślających planowane rubieże ofensywy. Pierwsze linie opierały się o Dniepr, antycypowano gigantyczny kocioł, w którym znaleźć się miało kilkadziesiąt tysięcy ukraińskich żołnierzy. Wraz z upływem kolejnych tygodni, wiosną i latem ub.r., linie te coraz bardziej oddalały się na wschód, stając się coraz krótsze. W lipcu, słowami samego putina, zdefiniowano następujący cel: do końca sierpnia „wyzwolone” miały zostać w całości obwody ługański i doniecki. Gwoli rzetelności dodać trzeba, że w rękach rosjan znajdowały się wówczas także obszerne fragmenty obwodu charkowskiego, zaporoskiego, chersońskiego i niewielkie mikołajowskiego.
A potem nastąpiła ukraińska kontrofensywa. Mój ulubiony prorosyjski aktywista medialny donosił wtedy, że 1. Armia Pancerna dzięki zręcznym manewrom uniknęła otoczenia i rozbicia w obwodzie charkowskim. Danie dyla do rosji było sukcesem na ówczesną miarę. Ten sam gagatek (w obu przypadkach niesamodzielny, powielający narracje z rosyjskich źródeł) o porzuceniu Chersonia i ucieczce za Dniepr w listopadzie zeszłego roku pisał w stylistyce niemieckiej propagandy. Tu sukcesem miało być wycofanie się (heloł, uporządkowane!) na dogodniejsze pozycje.
Ale nawet człowiek rosyjski swój rozum ma i mógł poczuć się rozczarowany takim obrotem spraw. By go ukoić, propaganda zapowiedziała rychłe przeniesienie Ukraińców do średniowiecza. „Bitwa o energetykę” – prowadzona z wykorzystaniem rakiet, pocisków manewrujących i dronów-kamikadze – miała pozbawić mieszkańców Ukrainy dostępu do wody, ogrzewania i elektryczności. Omawianie tych zamiarów, a następnie bieżących postępów – wskazywanie zniszczonych elementów infrastruktury i raportowanie o przerwach w dostępie do energii – wielokrotnie posłużyło rosyjskiej generalicji i politykom jako pretekst do publicznych zapewnień, że SOW idzie zgodnie z planem. Warto przy tym zauważyć, że na poziomie emocjonalnym mieliśmy tu do czynienia z zagospodarowywaniem mściwości. Jak to ujął jeden z mil-blogerów: „skoro Ukraina nie chce być nasza, będzie zniszczona”. Jednostkowa ocena? Nie sądzę. W styczniu br. – w szczytowym momencie ataków – poparcie dla putina (a więc także dla tego, co robił), wynosiło ponad 70 proc.
Na początku zimy raportom z frontu walk o prąd coraz częściej towarzyszyły doniesienia o niechybnej rosyjskiej ofensywnie zimowej. „Teraz dopiero im pokażemy!” – zapowiadali mil-blogerzy. A wspomniany już mój ulubieniec przekonywał, że oto „skończył się policyjny charakter” SOW i rosjanie na poważnie biorą się za wojowanie (znów była to kalka z rosyjskich źródeł). Agresorzy nigdy później nie strzelali tak poważnie z artylerii, jak wiosną i latem 2022 roku w Donbasie (nawet po 60 tys. pocisków dziennie), no ale może to problem natury semantycznej, różnego rozumienia policyjnego charakteru spec-operacji. Tak czy siak, konsolidacja (przekazanie dowodzenia w ręce szefa sztabu generalnego gierasimowa) miała zwiastować przełom. Gdy ofensywa już się zaczęła, antycypacje musiał zastąpić jakiś konkret. Tymczasem okazało się, że rosyjska armia jest tak wyczerpana wojną, tak osłabiona, że stać ją było na kilka punktowych uderzeń, które nawet w razie powodzenia nie przełożyłyby się na znaczące zdobycze terytorialne. Tak zaczęło się fetyszyzowanie Bachmutu, czemu sprzyjała reaktywna postawa ukraińskiej propagandy, która także nadała miastu duże symboliczne znaczenie.
Miasto upadło w połowie maja, i choć w środku wiosny, był to ostatni akord rosyjskiej zimowej ofensywy. W jej trakcie zdobyto 80 km kwadratowych terenu (!), za cenę 100 tys. zabitych i rannych żołnierzy (oraz wagnerowców). Ta dramatyczna nieefektywność (która w każdym normalnym kraju skończyłaby się sądem dla kadry dowódczej armii), uwypukliła tylko potrzebę propagandowego rozdęcia bachmuckiego „sukcesu”.
Lecz nawet krowa wyczułaby tu fałsz, konieczna więc okazała się wielowątkowa narracja pomocnicza, wyjaśniająca, dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze. Budowano ją już od jesieni zeszłego roku, ale dopiero dramatyczna nieporadność rosyjskiej armii podczas ofensywy zimowej, zmusiła propagandystów do solidniejszego ogrania tematu. W najbardziej odjechanych wersjach tej narracji, na przykład metafizycznej (uskutecznianej przez cyryla i jego drużynę), rosja mierzy się z szatanem, więc walka musi być długa i trudna. Pseudonaukowa zakłada, że ukraińscy żołnierze to mutanci (bio-roboty), hodowane w laboratoriach finansowanych przez USA – nie sposób ich tak po prostu zabić, dlatego SOW nie może przebiegać zgodnie z regułami, wydłuża się. W jednej z odmian tej bredni, Ukraińcy sięgają po inne „nieczyste” środki, na przykład zmodyfikowane do przenoszenia bomb ptaki. Usprawiedliwienie natury geopolityczno-militarnej brzmi w tym zestawieniu wyjątkowo sensownie i bazuje na czymś, co można określić ziarnem prawdy. Oto rosja mierzy się z całym NATO, tak zwanym kolektywnym Zachodem – ale nie tak, jak ma to miejsce realnie, ona bowiem walczy w Ukrainie z żołnierzami NATO, z regularnymi oddziałami. W sobotę rozbawił mnie prorosyjski gamoń z Twittera (ze słowackim zdaje się paszportem) – napisał, że w Bachmucie grupa Wagnera wygrała z całym Sojuszem i sprzymierzeńcami, że pokonała w sumie 44 armie świata. Tyleż to megalomańskie, co głupie, ale dobrze ilustruje pożądaną percepcję – Goliat złego Zachodu stanął na drodze rosyjskiego Dawida, lecz Dawid nie w ciemię bity, wie, jak miotać kamieniami.
Łup! – przywalił w oko olbrzyma (Bachmut wzięty!), łup! – zadał kolejny cios (bohaterska armia wyparła dywersantów z terytorium rosji). Sru! – kamień trafił Goliata w czoło, wielkolud się chwieje i krwawi (kontrofensywy nie będzie…). Same sukcesy na drodze do zwycięstwa.
I w ramach tych sukcesów wojska rosyjskie nie wykorzystują bachmuckiego powodzenia – „otwartej” przez prigożyna „drogi na Kijów” (a wedle innej prigożynowej wypowiedzi wręcz „na Warszawę”). Miast iść „wpieriod!” (za rodinu, za putina!), wgryzają się coraz głębiej w ziemię, kryjąc w niej kadłuby coraz starszych czołgów z coraz głębszych magazynów.
Skromni są, wolą takie nienachalne zwyciężanie…
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
- wystarczy kliknąć TUTAJ -
Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi i Przemkowi Piotrowskiemu. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jakubowi Dziegińskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej i Marcinowi Pędziorowi.
Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Arkadiuszowi Wiśniewskiemu, Czytelnikowi posługującemu się nickiemTurboQna666, Zbigniewowi Cichańskiemu, Maciejowi Jakóbiakowi (za małe wiaderko kawy!), Nikodemowi Chinowskiemu i Iwonie Grotnik.
Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!
Nz. Droga z Konstantynówki do Bachmutu (miasto w tle). Jechałem tym autem z Jurijem Łucenką, byłym szefem ukraińskiego MSW, ochotnikiem z Obrony Terytorialnej. „Propaganda moskali robi z Bachmutu Stalingrad”, rzekł w którymś momencie Łucenko. „Zrównają miasto z ziemią, ale nie odpuszczą”, zapowiadał. Działo się to pod koniec stycznia br., rosjanie istotnie, zrównali Bachmut z ziemią…/fot. Marcin Ogdowski