Kable

W latach 2008-2010 dwie trzecie spośród poległych zachodnich żołnierzy stacjonujących w Afganistanie padło ofiarą min-pułapek, określanych mianem IED (ang. Improvised Explosive Device). „Ajdiki” – jak nazywali je Polacy – stały się największą zmorą koalicjantów, a ich wyszukiwanie i niszczenie – jednym z głównych zadań ISAF (ang. International Security Assistance Force).

To w takich okolicznościach pod Hindukusz trafiły zestawy RCP (ang. Route Clearance Patrol) – każdy składający się z kilku pojazdów wyposażonych w sprzęt pozwalający wykryć i zneutralizować ukryty nawet kilka metrów pod ziemią ładunek. Tyle że RCP cudów nie czyniły. Zdarzało się, że georadar przeoczył bombę. Dlatego nawet sprawdzona droga nie dawała całkowitej gwarancji bezpieczeństwa. Ba, samo „ar-si-pi” wymagało wsparcia – pojazdy zestawów też wylatywały w powietrze.

Niedoskonałość technologii starali się niwelować saperzy – gdy patrol wjeżdżał w rejon wzmożonej aktywności „kopaczy”, to oczy i doświadczenie żołnierzy tej specjalności decydowały o życiu i śmierci pozostałych. Wyposażeni w ręczne wykrywacze i noże saperzy opuszczali wozy, sprawdzając przepusty pod jezdniami – gdzie najprościej było ukryć IED. A ponieważ szukali też odciągów – drutów łączących „ajdiki” z zapalnikami – o ich robocie mówiło się „chodzenie na wąsach”.

„Na wąsach” chodzili nie tylko saperzy (choć to oni zawsze oceniali znaleziska). Robotę wykonywali także zwykli piechurzy – im było ich więcej, tym lepiej. Szersza tyraliera pozwalała szukać odciągów również z dala od drogi. Zwykle zaś było tak, że im dalej od jezdni, tym gorzej „tamci” maskowali kable.

A słowo „kabel” nie najlepiej oddawało istotę rzeczy – odciągi to cieniusieńkie przewody; trzeba było naprawdę się wysilić, by je dostrzec. Z boku trochę przypominało to grzybobranie. Trochę, wszak grzybiarz co najwyżej wdepnie w ludzką czy zwierzęcą „minę” a tam… Cóż, rebelianci szybko zorientowali się, że „wąsiarze” krzyżują im szyki. Zaczęli więc na nich polować. Ostrzeliwując z broni ręcznej i upychając przy drogach miny-naciskówki. Zakopywane na chybił trafił, w miejscach, przez które – zakładano – przejdą zachodni żołnierze. A nuż któryś wdepnie.

Niestety, zdarzali się pechowcy…

—–

Powyższe notatki sporządziłem kilkanaście lat temu, po którychś ze swoich „wąsów”. Dlaczego do nich wracam? Ano historia lubi się powtarzać.

Kable nie były najszczęśliwszym rozwiązaniem dla afgańskich rebeliantów – fizycznie łączyły ładunek z osobą, która miała go zdetonować (lub z miejscem, gdzie taki operator miał wykonać zadanie). A to co najmniej potencjale kłopoty, choć po prawdzie, żołnierze ISAF z rzadka „szli po nitce do kłębka”. No ale ryzyko istniało, istniał też łatwy sposób, by go uniknąć – detonacja z wykorzystaniem sygnału radiowego czy sygnału GSM. Odpalane w tej sposób „ajdiki” przez jakiś czas „królowały” na afgańskim froncie, ale – akcja rodzi reakcję. Zachodnie wozy zaczęto wyposażać w zagłuszarki, tworzące „parasol” czy jak kto woli „bąbel antydostępowy”, chroniący pojazd i najbliższą okolicę. Skuteczność zagłuszania sygnałów bywała różna, ochrona wymagała ciągłych zmian w obrębie kolejnych częstotliwości, co do zasady jednak talibom trudno było się przebić. Chcieli więc czy nie, musieli wrócić do „tradycyjnego” kabla (i detonacji wywoływanej impulsem elektrycznym).

No to gdzie ta powtórka z historii? Już wyjaśniam.

Drony FPV od dawna są zmorą obu stron rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Początkowo służyły tylko do obserwacji, ale szybko zaczęto je dostosowywać do przenoszenia ładunków wybuchowych. Dziś obie armie używają tysięcy dronów dziennie i choć ich skuteczność procentowo nie jest wysoka – do celów dolatuje raptem kilka na sto aparatów – „w kupie siła”. I w precyzji, wszak dronem można razić pojedynczego człowieka; decydują o tym cechy motoryczne urządzeń oraz fakt, że da się nimi sterować w czasie rzeczywistym. Łatwo sterować – mimo zdalnego trybu pracy – gdyż mówimy o broni wyposażonej w kamerę.

Minusy? Działa toto w oparciu o sygnał GPS, a ten da się zakłócać. Co obie strony konsekwentnie próbują robić (stąd, m.in. tak niski odsetek „dolatujących” dronów).

Remedium? Światłowód, rzecz nieco inna niż ta służąca do odpalania „ajdików”, ale jednak kabel. Przewód, jak zwał, tak zwał (wiem, że fachowcy mnie za tę nonszalancję zjedzą, ale to nie jest specjalistyczny periodyk).

Jako pierwsi „drony na sznurku” zaczęli używać rosjanie – najwcześniejsze sprawdzone doniesienia pochodzą sprzed kilku miesięcy. Sterowane przy pomocy światłowodu urządzenia ze znacznie większą swobodą wlatywały i wlatują nad ukraińską „zerówkę” (linię frontu”) i jej bezpośrednie zaplecze. Kabel implikuje problemy – dron „na sznurku” może o coś zawadzić, zaplątać się i w efekcie też nie dolecieć do celu – ale nie sposób go zakłócić (zakłócić transmisję danych umożliwiających sterowanie).

Co oczywiste, Ukraińcy również sięgnęli po to rozwiązanie. A dziś czytam o dronie wyposażonym w szpulę, z której można rozwinąć… 40 km przewodu. Widziałem zdjęcia aparatu wyposażonego w dodatkowe silniczki (szpula swoje waży), ale nie jestem w stanie ocenić, czy to rzeczywiście działa. Dotychczasowy zasięg maszyn „na kablu” był znacznie niższy (poniżej 10 km), mielibyśmy zatem do czynienia z wielkim przeskokiem.

Na razie dla jednej ze stron, ale przecież druga nie śpi.

40 czy „tylko” 10 km, jedno jest pewne – aparaty sterowane światłowodem znów podbijają stawkę. Pewnie znajdzie się technologia/technika odpowiadająca „chodzeniu na wąsach”. Jaka? Nie mam pojęcia; może drony z nożyczkami?

—–

Na dziś to tyle, dziękuję za lekturę! Jutro spędzam czas w drodze, ale wrócę tu w piątek.

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Strzelanie z wyrzutni przeciwpancernej Fagot, ostatnie, jakie było udziałem żołnierzy 6 Brygady Powietrznodesantowej (odbyło się w 2010 roku i miało na celu zużycie zapasu amunicji do tego już wówczas archaicznego systemu). Dlaczego zamieszczam akurat takie zdjęcie? Ano co jakiś czas przypominam sobie, jak zasobne jest moje osobiste archiwum, ile w nim fajnych fotografii, którymi warto się podzielić. W tym przypadku idzie też o podstawowe podobieństwo do narzędzi opisanych w tekście. Układ kierowania pociskami Fagotów – co nie jest niczym nadzwyczajnym w przypadku wyrzutni ppk – także korzystał z przewodowego przesyłania sygnałów. Przy tej rozdzielczości zdjęcia nie zobaczycie „nitki”, ale ja ją widziałem, słowo!

Widziałem też, kilka strzałów później, jak jedna z rakiet – miast polecieć do przodu – pomknęła ku górze. „Zwariowała”. Nie mam tego na zdjęciu, bo zabrakło mi refleksu, a pewnie też i zimnej krwi, wszak przekonany, że pionowy lot skończy się powrotem w okolice miejsca startu, dałem nogę (nie że tylko ja…). Szczęśliwie pocisk się „rozmyślił” i wrócił do poziomej orientacji, ale – jak mawia klasyk – śmiechu było przy tym co niemiara. To już jednak zupełnie inna historia…/fot. własne