„Pokojowi”

Pytają mnie Czytelnicy, czy Polska powinna wysłać siły pokojowe do Ukrainy? Tak, ale…

By wyjaśnić moje zastrzeżenia, konieczna jest odrobina historii. Wróćmy do 2003 roku i Iraku tuż po amerykańskiej inwazji. To wówczas powołano do życia Międzynarodową Dywizję Centrum-Południe, która miała zająć się okupacją części Iraku. Dowództwo MDCP powierzono Polakom, to nasz kraj wystawił największy, liczący 2,5 tys. kontyngent. Pozostałe dwa wiodące kraje – Hiszpania i Ukraina – wysłały nad Eufrat i Tygrys po tysiąc żołnierzy mniej.

Jednostka docelowo miała liczyć 10 tys. wojskowych, co na chwilę udało się osiągnąć, ale za cenę totalnego rozdrobnienia. Pod dowództwem Polaków znaleźli się żołnierze z Fidżi, Mongolii, Filipin, Armenii czy Danii; słowem, od sasa do lasa. Niektóre kraje delegowały po kilkuset mundurowych, inne po kilkunastu. Polityczna poprawność kazała zachowywać dobrą minę do złej gry – pierwszy dowódca gen. Andrzej Tyszkiewicz zapewniał, że z tej multikulturowej wspólnoty udało się stworzyć sprawny organizm – ale praktyka udowadniała co innego.

Rozłaziło się to na wielu płaszczyznach – językowej (językiem komunikacji był angielski, dla większości personelu obcy), logistycznej (dywizja miała sprzęt zachodni, sowiecki i mieszankę narodowych kombinacji), proceduralno-taktycznej (armie zachodnie, aspirujące, postsowieckie, z różnymi filozofiami działania). No i organizacyjnej, bo tylko Polacy, Ukraińcy i Hiszpanie mieli na tyle duże kontyngenty, że mogli realizować większość zadań samodzielnie. Reszta w dużej części robiła za tło, politycznie użyteczne, gdyż tworzące pozór wielonarodowości, ale na poziomie wojskowym średnio i mało przydatne.

Efektywność MDCP od samego początku była taka sobie. A potem było już tylko gorzej. Dyskretne wsparcie Amerykanów szybko zmieniło się w niemal całkowite przejęcie przez nich zadań i odpowiedzialności w strefie.

O wnioskach, które płyną z tego dla Ukrainy, później.

Na razie przenieśmy się do Afganistanu. Natowska misja ISAF też była przedsięwzięciem wielonarodowym. Ale działało to znacznie lepiej, gdyż brały w nim udział armie Sojuszu (także oddziały z innych krajów, ale istotę stanowiło NATO). Kontyngenty z krajów dawnego Układu Warszawskiego posyłały pod Hindukusz swoje najlepsze oddziały, co w praktyce oznaczało, że były one istotnie (także sprzętowo) zwesternizowane.

Choć logistyka i komunikacja nie stanowiły problemu, i tak mieliśmy do czynienia z ograniczoną efektywnością. A wszystko za sprawą RoE – rules of engagement/zasad zaangażowania, różnych dla różnych narodowych kontyngentów. RoE, w uproszeczniu, reguluje zasady użycia broni. Jedne armie miały je bardzo restrykcyjne (na przykład siły ekspedycje Niemiec), inne – jak Amerykanie czy Brytyjczycy – mocno poluzowane. Gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami lokowała się Polska; bez wchodzenia w zbędne szczegóły, nasze RoE (zmieniające się podczas afgańskiej misji) dawało sposobność do używania Polaków w operacjach bojowych, ale nie bez ograniczeń. Efekt był taki, że bili się z talibami przede wszystkim Amerykanie i Brytyjczycy (z Kanadyjczykami u boku), reszta pełniła role wspierające, co w ostatecznym rozrachunku przyczyniło się do porażki Zachodu w Afganistanie.

Wróćmy teraz do Europy i przypomnijmy sobie masakrę w Srebrenicy. W lipcu 1995 roku, przy bezczynności żołnierzy z holenderskiego batalionu ONZ, doszło do masakry około 8 tys. bośniackich muzułmanów, zamordowanych przez Serbów. „Błękitne hełmy” nie miały odpowiedniego sprzętu, by wejść w twardą konfrontację z Serbami, na przeszkodzie stały też RoE. Oczywiście zabrakło i hardości; ostatecznie Holendrzy całkiem bezbronni nie byli. Tym niemniej, patrząc z perspektywy holenderskich dowódców, cywilów nie broniono z braku narzędzi.

Dość historii, czas na wnioski.

Siły pokojowe (SP) w Ukrainie muszą się opierać na kilku wiodących, licznych kontyngentach, zdolnych realizować zadania samodzielnie, co narzuca ich wielkości na poziomie mniej więcej 10 tys. ludzi. 3-4 takie kontyngenty stanowiłyby rdzeń sił pokojowych.

SP musiałyby działać w oparciu o jednorodne RoE. Bez wyłączeń i ekstraordynaryjnych rozwiązań dla wybranych. „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. RoE musi zakładać twardą reakcję na jakiekolwiek rosyjskie naruszenia. Bo oczywiście nie mówimy o stacjonowaniu z dala od linii rozgraniczenia, bez kontaktu z rosjanami. By cały projekt miał sens, „pokojowi” musieliby stanowić bufor między moskalami a Ukraińcami (na kilku kluczowych kierunkach; całej granicy żołnierzami z Europy obsadzić nie sposób).

SP nie mogą być „błękitnymi hełmami”; muszą je stanowić pełnokrwiste jednostki bojowe, z całym niezbędnym sprzętem i odpowiednim wsparciem (nade wszystko lotniczym).

To warunki brzegowe, ich część – o reszcie w kolejnym wpisie (jestem na konferencji poświęconej Ukrainie, stąd ograniczony czas na inną aktywność; jutro będę już do Waszej dyspozycji w większym zakresie).

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa…w sklepie na Patronite pojawiły się kolejne książki – powieści, które napisałem i wydałem „w czasach afgańskich”, reportaż z tamtego okresu oraz książka political/war fiction, dziejąca się w realiach pandemii i rosyjskiej agresji militarnej na Polskę. Polecam lektury – by je nabyć, przejdźcie na stronę pod tym linkiem.

„Utylizacja”

Leciałem kiedyś „wesołym śmigłowcem” z Ghazni do Bagram. Wesołym, bo jakkolwiek na pokładzie ulokowano istne siedem nieszczęść, nastroje towarzystwu dopisywały. Kontuzjowanych żołnierzy, których rotowano z wysuniętej bazy do wielkiej logistycznej placówki, czekało kilkanaście dni oddechu od wojny.

Jeden z chłopaków miał mikroodłamki w oku; oczodół wymagał specjalistycznej interwencji w bagramskim szpitalu, ale w gruncie rzeczy nie było to nic poważnego. Podobnie jak urazy rąk dwóch innych żołnierzy. Tylko jeden z wojskowych miał większy problem – skomplikowanie złamane ramię, wymagające wielotygodniowej rekonwalescencji. Ten pechowiec leciał do Bagram na chwilę – stamtąd wkrótce wywieziono go do Polski. Po prawdzie on jeden nie był wesoły – nie chciał wracać, ale wojsko nie potrzebowało go „na teatrze” w sytuacji tak długiej niedyspozycji. „Kalekami patroli opędzić się nie da”, ten argument dowódcy połamańca nie był do podważenia.

Jakiś czas później wracałem do kraju amerykańskim samolotem ewakuacji medycznej (droga wiodła zatem przez niemieckie Ramstein, gdzie znajdował się wielki kompleks szpitalny; obsłużył on i „Irak” i „Afganistan”, z obu wojen łącznie trafiło tam około 80 tys. rannych żołnierzy koalicji). Tu już wesoło nie było, leciałem bowiem w towarzystwie solidnie poszkodowanych żołnierzy. Pośród których znalazło się kilkunastu chłopaków z połamanymi czy w inny sposób uszkodzonymi kończynami dolnymi. Żaden nie był w ciężkim stanie, ale jak wspomniany wcześniej Polak, wielotygodniowa niezdolność do służby wykluczała ich dalszy udział w misji. Niektórzy zapewne zdołali później wrócić do Afganistanu – Amerykanie uskuteczniali roczne tury, 3-4 miesiące na tyłach/w domu, oznaczało na tyle krótką przerwę, że dało się wrócić do swoich pododdziałów.

Tak robiły to, robią, cywilizowane armie.

Ale jest jeszcze coś takiego, jak siły zbrojne federacji rosyjskiej, które funkcjonują wedle odmiennego schematu.

Pierwsze doniesienia o tym, że poszkodowanym żołnierzom nie pozwala się wrócić na tyły, pochodzą z pierwszych tygodni wojny. „Póki dychasz, póty masz walczyć”, wyrokowali rosyjscy lekarze i nawet solidnie kontuzjowanych odsyłali z punktów medycznych na pierwszą linię.

Dziś ten proceder jeszcze się nasilił. Filmik przedstawiający „selekcję” rannych rosjan – który wypłynął kilka dni temu – szokuje niewprawnych obserwatorów konfliktu. Ilustruje aberrację? Z pewnością, ale zarazem nie o incydentalnym charakterze. Dość poczytać rosyjskie fora i opinie uczestników spec-operacji oraz członków ich rodzin, gdzie mowa jest o powszechnym „utylizowaniu kalek” (dosłowny cytat).

Na wspomnianym filmie mężczyźni o kulach i w temblakach, jako wystarczająco sprawni, kierowani są ponownie na front. A tam czeka ich los jak żołnierza ze zdjęcia (oryginalną fotografię wykonaną z drona – jako że naruszałaby moje własne standardy – przerobiłem na komiks; i zdjęcie, i film, o którym piszę, bez trudu można znaleźć w otwartym źródłach).

Dlaczego tak się dzieje? Kontekst kulturowy (brak poszanowania dla ludzkiego życia), to raz. Dwa, jest to też efekt zużywania się zasobów finansowych rosyjskiej machiny wojennej. Ochotnicy, poza relatywnie wysokim żołdem, otrzymują jednorazowe premie za wstąpienie do armii. Każdy kolejny wojskowy to wydatek, a państwo ma coraz mniej pieniędzy. Z dostępnych informacji wynika, że akcja rekrutacyjna dramatycznie wyhamowała – w niektórych regionach rosji powołuje się o dwie trzecie mniej mężczyzn, nie dlatego, że ich brakuje, ale dlatego, że nie ma im z czego wypłacić premii („kasa misiu, kasa”; z patriotycznego obowiązku rosjanin do wojska nie idzie). Taki stan rzeczy powoduje konieczność maksymalnego wykorzystania już dostępnych zasobów ludzkich. A że mówimy o armii opartej o zwyrodniałe reguły, której dowódcy są przekonani, że wojna musi się rozstrzygnąć w ciągu najbliższych kilkunastu tygodni, mamy to co mamy.

Kaleka nie pójdzie do szturmu. Ale wciąż ma karabin i stanowi dla przeciwnika potencjalne zagrożenie. I doczłapie się do strefy operowania ukraińskich dronów. I tam zginie, zużywając wrogowi amunicję. Której na zdrowych rosjan może Ukraińcom zabraknie.

Darwin przewraca się w grobie…

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Fot. ZSU

Kable

W latach 2008-2010 dwie trzecie spośród poległych zachodnich żołnierzy stacjonujących w Afganistanie padło ofiarą min-pułapek, określanych mianem IED (ang. Improvised Explosive Device). „Ajdiki” – jak nazywali je Polacy – stały się największą zmorą koalicjantów, a ich wyszukiwanie i niszczenie – jednym z głównych zadań ISAF (ang. International Security Assistance Force).

To w takich okolicznościach pod Hindukusz trafiły zestawy RCP (ang. Route Clearance Patrol) – każdy składający się z kilku pojazdów wyposażonych w sprzęt pozwalający wykryć i zneutralizować ukryty nawet kilka metrów pod ziemią ładunek. Tyle że RCP cudów nie czyniły. Zdarzało się, że georadar przeoczył bombę. Dlatego nawet sprawdzona droga nie dawała całkowitej gwarancji bezpieczeństwa. Ba, samo „ar-si-pi” wymagało wsparcia – pojazdy zestawów też wylatywały w powietrze.

Niedoskonałość technologii starali się niwelować saperzy – gdy patrol wjeżdżał w rejon wzmożonej aktywności „kopaczy”, to oczy i doświadczenie żołnierzy tej specjalności decydowały o życiu i śmierci pozostałych. Wyposażeni w ręczne wykrywacze i noże saperzy opuszczali wozy, sprawdzając przepusty pod jezdniami – gdzie najprościej było ukryć IED. A ponieważ szukali też odciągów – drutów łączących „ajdiki” z zapalnikami – o ich robocie mówiło się „chodzenie na wąsach”.

„Na wąsach” chodzili nie tylko saperzy (choć to oni zawsze oceniali znaleziska). Robotę wykonywali także zwykli piechurzy – im było ich więcej, tym lepiej. Szersza tyraliera pozwalała szukać odciągów również z dala od drogi. Zwykle zaś było tak, że im dalej od jezdni, tym gorzej „tamci” maskowali kable.

A słowo „kabel” nie najlepiej oddawało istotę rzeczy – odciągi to cieniusieńkie przewody; trzeba było naprawdę się wysilić, by je dostrzec. Z boku trochę przypominało to grzybobranie. Trochę, wszak grzybiarz co najwyżej wdepnie w ludzką czy zwierzęcą „minę” a tam… Cóż, rebelianci szybko zorientowali się, że „wąsiarze” krzyżują im szyki. Zaczęli więc na nich polować. Ostrzeliwując z broni ręcznej i upychając przy drogach miny-naciskówki. Zakopywane na chybił trafił, w miejscach, przez które – zakładano – przejdą zachodni żołnierze. A nuż któryś wdepnie.

Niestety, zdarzali się pechowcy…

—–

Powyższe notatki sporządziłem kilkanaście lat temu, po którychś ze swoich „wąsów”. Dlaczego do nich wracam? Ano historia lubi się powtarzać.

Kable nie były najszczęśliwszym rozwiązaniem dla afgańskich rebeliantów – fizycznie łączyły ładunek z osobą, która miała go zdetonować (lub z miejscem, gdzie taki operator miał wykonać zadanie). A to co najmniej potencjale kłopoty, choć po prawdzie, żołnierze ISAF z rzadka „szli po nitce do kłębka”. No ale ryzyko istniało, istniał też łatwy sposób, by go uniknąć – detonacja z wykorzystaniem sygnału radiowego czy sygnału GSM. Odpalane w tej sposób „ajdiki” przez jakiś czas „królowały” na afgańskim froncie, ale – akcja rodzi reakcję. Zachodnie wozy zaczęto wyposażać w zagłuszarki, tworzące „parasol” czy jak kto woli „bąbel antydostępowy”, chroniący pojazd i najbliższą okolicę. Skuteczność zagłuszania sygnałów bywała różna, ochrona wymagała ciągłych zmian w obrębie kolejnych częstotliwości, co do zasady jednak talibom trudno było się przebić. Chcieli więc czy nie, musieli wrócić do „tradycyjnego” kabla (i detonacji wywoływanej impulsem elektrycznym).

No to gdzie ta powtórka z historii? Już wyjaśniam.

Drony FPV od dawna są zmorą obu stron rosyjsko-ukraińskiego konfliktu. Początkowo służyły tylko do obserwacji, ale szybko zaczęto je dostosowywać do przenoszenia ładunków wybuchowych. Dziś obie armie używają tysięcy dronów dziennie i choć ich skuteczność procentowo nie jest wysoka – do celów dolatuje raptem kilka na sto aparatów – „w kupie siła”. I w precyzji, wszak dronem można razić pojedynczego człowieka; decydują o tym cechy motoryczne urządzeń oraz fakt, że da się nimi sterować w czasie rzeczywistym. Łatwo sterować – mimo zdalnego trybu pracy – gdyż mówimy o broni wyposażonej w kamerę.

Minusy? Działa toto w oparciu o sygnał GPS, a ten da się zakłócać. Co obie strony konsekwentnie próbują robić (stąd, m.in. tak niski odsetek „dolatujących” dronów).

Remedium? Światłowód, rzecz nieco inna niż ta służąca do odpalania „ajdików”, ale jednak kabel. Przewód, jak zwał, tak zwał (wiem, że fachowcy mnie za tę nonszalancję zjedzą, ale to nie jest specjalistyczny periodyk).

Jako pierwsi „drony na sznurku” zaczęli używać rosjanie – najwcześniejsze sprawdzone doniesienia pochodzą sprzed kilku miesięcy. Sterowane przy pomocy światłowodu urządzenia ze znacznie większą swobodą wlatywały i wlatują nad ukraińską „zerówkę” (linię frontu”) i jej bezpośrednie zaplecze. Kabel implikuje problemy – dron „na sznurku” może o coś zawadzić, zaplątać się i w efekcie też nie dolecieć do celu – ale nie sposób go zakłócić (zakłócić transmisję danych umożliwiających sterowanie).

Co oczywiste, Ukraińcy również sięgnęli po to rozwiązanie. A dziś czytam o dronie wyposażonym w szpulę, z której można rozwinąć… 40 km przewodu. Widziałem zdjęcia aparatu wyposażonego w dodatkowe silniczki (szpula swoje waży), ale nie jestem w stanie ocenić, czy to rzeczywiście działa. Dotychczasowy zasięg maszyn „na kablu” był znacznie niższy (poniżej 10 km), mielibyśmy zatem do czynienia z wielkim przeskokiem.

Na razie dla jednej ze stron, ale przecież druga nie śpi.

40 czy „tylko” 10 km, jedno jest pewne – aparaty sterowane światłowodem znów podbijają stawkę. Pewnie znajdzie się technologia/technika odpowiadająca „chodzeniu na wąsach”. Jaka? Nie mam pojęcia; może drony z nożyczkami?

—–

Na dziś to tyle, dziękuję za lekturę! Jutro spędzam czas w drodze, ale wrócę tu w piątek.

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Strzelanie z wyrzutni przeciwpancernej Fagot, ostatnie, jakie było udziałem żołnierzy 6 Brygady Powietrznodesantowej (odbyło się w 2010 roku i miało na celu zużycie zapasu amunicji do tego już wówczas archaicznego systemu). Dlaczego zamieszczam akurat takie zdjęcie? Ano co jakiś czas przypominam sobie, jak zasobne jest moje osobiste archiwum, ile w nim fajnych fotografii, którymi warto się podzielić. W tym przypadku idzie też o podstawowe podobieństwo do narzędzi opisanych w tekście. Układ kierowania pociskami Fagotów – co nie jest niczym nadzwyczajnym w przypadku wyrzutni ppk – także korzystał z przewodowego przesyłania sygnałów. Przy tej rozdzielczości zdjęcia nie zobaczycie „nitki”, ale ja ją widziałem, słowo!

Widziałem też, kilka strzałów później, jak jedna z rakiet – miast polecieć do przodu – pomknęła ku górze. „Zwariowała”. Nie mam tego na zdjęciu, bo zabrakło mi refleksu, a pewnie też i zimnej krwi, wszak przekonany, że pionowy lot skończy się powrotem w okolice miejsca startu, dałem nogę (nie że tylko ja…). Szczęśliwie pocisk się „rozmyślił” i wrócił do poziomej orientacji, ale – jak mawia klasyk – śmiechu było przy tym co niemiara. To już jednak zupełnie inna historia…/fot. własne

Miłość

Najpierw krótki opis do załączonego zdjęcia. Zrobiłem je 4 września 2009 roku w Afganistanie, gdzieś między Ghazni a Giro. Było późne popołudnie, kilka chwil po wykonaniu tej fotografii dwa inne „rośki” wyciągnęły zakopaną maszynę i patrol ruszył dalej. Niewiele później, niemal u celu, usłyszałem głuche puknięcie. Niepozorne – gdyby nie cisza panująca w naszym wozie, pewnie w ogóle bym tego dźwięku nie zarejestrował.

Ale coś, co dla mnie niewiele różniło się od ciszy, z przodu kolumny było rozdzierającym hukiem. Uwolniona eksplozją miny-pułapki energia wdarła się do wnętrza jednego z transporterów. Zabiła sapera, Marcina Porębę, i zraniła pięciu jego kolegów. Uśmiercając przy okazji mit niezniszczalnego Rosomaka.

Czternaście lat, a pamiętam jakby to było wczoraj…

—–

Nie straciłem na wojnie dziecka, ale znam rodziców, którym dane było doznać tego bólu. Poznałem żony i rodzeństwo kilkunastu poległych żołnierzy. W ramach reporterskich obowiązków wiele razy pytałem o okoliczności, w jakich bliscy dowiadywali się o śmierci ukochanej osoby. Mieszały się w tych historiach życiowy banał i potworna tragedia.

Matka wspomnianego Marcina Poręby, Zofia, opowiadała:

– Wyszłam właśnie z obrządku i zobaczyłam w dole wojskowy samochód. Tuż za naszym gospodarstwem kończy się droga, ale ja miałam nadzieję, że to nie do nas, że auto pojedzie dalej. Zatrzymało się koło domu…

Kazimierz Kutrzyk, ojciec zabitego w sierpniu 2004 roku w Iraku Sylwestra, wspominał:

– Wracałem z Katowic, w Chorzowie czekałem na autobus przesiadkowy do Gliwic. No i dzwoni żona, że delegacja z Bielska przyjechała. Ale nie zwyczajna, tylko taka z kapelanem. Przydusiło mnie. Jechałem autobusem bez ruchu. Potem jeszcze długo nie mogłem sobie poradzić ze stratą.

– Kilka dni wcześniej mieliśmy w domu pożar – to z kolei opowieść Jolanty Marciniak, matki Piotra, poległego w walce z talibami 10 września 2009 roku. – Mąż z drugim synem i zięciem zabrali się za remont, a ja pojechałam na wieś do córki. Po telefonie od męża powiedziałam na głos, co się stało. Wnuki zaczęły krzyczeć, sąsiedzi się zbiegli, nie wiedzieli, co się dzieje. Musieliśmy iść do lekarza po środki uspokajające…

I ostatnia historia, związana z osobą Szymona Słowika, spadochroniarza, który poległ w lutym 2008 roku w Afganistanie. I jego wóz „wyłapał” minę-pułapkę, zaledwie cztery kilometry od koalicyjnej bazy w Sharanie. „Widać już światła z bazy!”, krzyczał Szymon, co wiemy z opowieści kierowcy pojazdu. „Dawaj, dawaj!”, Słowik popędzał kolegę. „Moja żona ma dziś urodziny, muszę zdążyć zadzwonić!”. To były jego ostatnie słowa.

– Taki dostałam prezent – Barbarze Słowik łamał się głos. – Przyjechała delegacja z jednostki i mówi, że Szymon nie żyje. „Nie wierzę wam”, powiedziałam wtedy. „To niemożliwe, ja mam dziś urodziny. Nie wierzę”.

Ale trzeba było uwierzyć.

—–

Z uwagi na okolicznościowy charakter wpisu dotyczy on Polaków (i „moich” wcześniejszych wojen). Ale warto i należy wspomnieć, że dziś podobne dramaty przeżywają matki, żony i dzieci ukraińskich wojskowych. I co gorsza, dzieje się to dużo-dużo częściej, w przytłaczającej wręcz skali.

Rozmawiałem kiedyś z matką poległego pod Debalcewem chłopaka.

– Świadomość, że zginął za coś ważnego i wielkiego tylko czasem pomaga – wyznała. – Bo przecież nie dla tej wielkości go urodziłam, a dla siebie.

Ktoś powie: egoizm. Odpowiem: tak, matczyny; nazywają to miłością.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Zawarte w tekście wypowiedzi pochodzą z rozdziałów mojego autorstwa, będących częścią książki pt.: „W naszej pamięci. Irak, Afganistan 2003-2014” (Warszawa 2016, wyd. Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa).

Nz. Zagrzebany w wydmie rosomak/fot. własne

Tony

Myślałem, że mam to na lepszym zdjęciu, ale jest jak jest i musi wystarczyć.

Wykonałem tę fotografię jesienią 2010 roku w Afganistanie. Widać na niej Rosomaka wypełnionego skrzynkami zdobycznej talibskiej amunicji – całe 400 kilogramów, zgodnie z procedurą przeznaczonych do zniszczenia. Co też kilkadziesiąt minut później nastąpiło, w towarzystwie solidnego jebnięcia i okazałego grzybka. Nigdy wcześniej nie widziałem eksplozji niemal półtonowej „bomby” („śmieci” obłożono jeszcze ładunkami inicjującymi) i jakkolwiek miało to miejsce w bezpiecznych warunkach – nie w czasie sytuacji bojowej – było naprawdę mocnym przeżyciem. Zwłaszcza bombardowanie kamieniami i grudkami zeschniętego piachu.

Ale ja nie o tym. Wczoraj branżowy internet emocjonował się zdarzeniem z poddonieckiej Marjinki, gdzie rosjanie użyli do ataku na ukraińskie linie wypełnionego materiałem wybuchowym czołgu. Czołgu-pułapki – należałoby napisać, wedle rosyjskich źródeł zdalnie sterowanego. Wedle tych samych przekazów, wybuch stareńkiego T-54/55 zniszczył wiele ukraińskich wozów i zabił mnóstwo żołnierzy ZSU – czego nijak nie widać na udostępnionym materiale filmowym. Widać na nim bowiem, że czołg najpierw najeżdża na minę, która go unieruchamia, po czym zostaje „dobity” strzałem z ukraińskiej wyrzutni RPG. Granat inicjuje potężną eksplozję, która rzeczywiście mogłaby mieć potworną siłę niszczącą – tyle że następuje z dala od pozycji Ukraińców. Gadki o ich stratach można więc włożyć między bajki.

Tak jak nie chce mi się wierzyć w zapewnienia rosjan, że użyli 6 ton materiałów wybuchowych. Bo gdzie u licha oni je wepchnęli? Spójrzcie na załączone zdjęcie – 400 kg „towaru” zmusza żołnierzy do jazdy z nogami u góry. Skrzynek było tyle, że zajmowały mniej więcej jedną trzecią wysokości przedziału desantowego Rosomaka. Gdyby wyrzucić ludzi (piechocińców, którzy zabezpieczali saperów) i wypełnić „rośka” po sufit, weszłoby tam pewnie półtorej tony trofiejnej amunicji. Kolejne pół w pozostałej części wozu. Rosomak to duże, wysokie bydlę, nie sądzę, by kubatura jego wolnej przestrzeni była mniejsza od tej w niziutkim czołgu typu T.

No ale moskale wszystko muszą mieć duże, wielkie, największe. Nawet bieda-broń. Tak, bieda; tego typu rozwiązanie to nic innego jak przejaw desperacji. Mój „ulubieniec” – rusko-mirski aktywista medialny – napisze zapewne o „kreatywności i pomysłowości”. I w gruncie rzeczy będzie mieć rację – to specyficzny kunszt, godny terrorystów, którzy z braku innych środków sięgają po samochody-pułapki. Terroryści z moskowii są w lepszej sytuacji – mogą wypchać czołg. Większy, lepiej radzący sobie w trudnym terenie. Tylko że to wciąż ta sama metoda.

Komuś najwyraźniej brakuje sprawnej amunicji artyleryjskiej, dział, ludzi do ich obsługi, załóg czołgów, piechoty, która wspierałaby atak prawilnie użytych tanków – bóg wie, czego jeszcze, co w arsenale normalnych armii daje ekwiwalent pojazdu-pułapki. I uwaga – to w gruncie rzeczy ważniejsze niż dywagacje na temat masy ładunku i okoliczności zmuszających do sięgania po takie rozwiązanie – ruskie się chwalą. Ich mil-blogerzy bez cienia przypału reklamują działania spod Marjinki. Więc może te 6 ton to pokrętny sposób na odróżnienie się od „tradycyjnych” terrorystów – na zasadzie, „ale my możemy więcej”?

No możecie. I szybko wam poszło. Ta transformacja z drugiej armii świata, przez armię trzeciego świata, po bandę przygłupich terrorystów. Amen.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -