Miłość

Najpierw krótki opis do załączonego zdjęcia. Zrobiłem je 4 września 2009 roku w Afganistanie, gdzieś między Ghazni a Giro. Było późne popołudnie, kilka chwil po wykonaniu tej fotografii dwa inne „rośki” wyciągnęły zakopaną maszynę i patrol ruszył dalej. Niewiele później, niemal u celu, usłyszałem głuche puknięcie. Niepozorne – gdyby nie cisza panująca w naszym wozie, pewnie w ogóle bym tego dźwięku nie zarejestrował.

Ale coś, co dla mnie niewiele różniło się od ciszy, z przodu kolumny było rozdzierającym hukiem. Uwolniona eksplozją miny-pułapki energia wdarła się do wnętrza jednego z transporterów. Zabiła sapera, Marcina Porębę, i zraniła pięciu jego kolegów. Uśmiercając przy okazji mit niezniszczalnego Rosomaka.

Czternaście lat, a pamiętam jakby to było wczoraj…

—–

Nie straciłem na wojnie dziecka, ale znam rodziców, którym dane było doznać tego bólu. Poznałem żony i rodzeństwo kilkunastu poległych żołnierzy. W ramach reporterskich obowiązków wiele razy pytałem o okoliczności, w jakich bliscy dowiadywali się o śmierci ukochanej osoby. Mieszały się w tych historiach życiowy banał i potworna tragedia.

Matka wspomnianego Marcina Poręby, Zofia, opowiadała:

– Wyszłam właśnie z obrządku i zobaczyłam w dole wojskowy samochód. Tuż za naszym gospodarstwem kończy się droga, ale ja miałam nadzieję, że to nie do nas, że auto pojedzie dalej. Zatrzymało się koło domu…

Kazimierz Kutrzyk, ojciec zabitego w sierpniu 2004 roku w Iraku Sylwestra, wspominał:

– Wracałem z Katowic, w Chorzowie czekałem na autobus przesiadkowy do Gliwic. No i dzwoni żona, że delegacja z Bielska przyjechała. Ale nie zwyczajna, tylko taka z kapelanem. Przydusiło mnie. Jechałem autobusem bez ruchu. Potem jeszcze długo nie mogłem sobie poradzić ze stratą.

– Kilka dni wcześniej mieliśmy w domu pożar – to z kolei opowieść Jolanty Marciniak, matki Piotra, poległego w walce z talibami 10 września 2009 roku. – Mąż z drugim synem i zięciem zabrali się za remont, a ja pojechałam na wieś do córki. Po telefonie od męża powiedziałam na głos, co się stało. Wnuki zaczęły krzyczeć, sąsiedzi się zbiegli, nie wiedzieli, co się dzieje. Musieliśmy iść do lekarza po środki uspokajające…

I ostatnia historia, związana z osobą Szymona Słowika, spadochroniarza, który poległ w lutym 2008 roku w Afganistanie. I jego wóz „wyłapał” minę-pułapkę, zaledwie cztery kilometry od koalicyjnej bazy w Sharanie. „Widać już światła z bazy!”, krzyczał Szymon, co wiemy z opowieści kierowcy pojazdu. „Dawaj, dawaj!”, Słowik popędzał kolegę. „Moja żona ma dziś urodziny, muszę zdążyć zadzwonić!”. To były jego ostatnie słowa.

– Taki dostałam prezent – Barbarze Słowik łamał się głos. – Przyjechała delegacja z jednostki i mówi, że Szymon nie żyje. „Nie wierzę wam”, powiedziałam wtedy. „To niemożliwe, ja mam dziś urodziny. Nie wierzę”.

Ale trzeba było uwierzyć.

—–

Z uwagi na okolicznościowy charakter wpisu dotyczy on Polaków (i „moich” wcześniejszych wojen). Ale warto i należy wspomnieć, że dziś podobne dramaty przeżywają matki, żony i dzieci ukraińskich wojskowych. I co gorsza, dzieje się to dużo-dużo częściej, w przytłaczającej wręcz skali.

Rozmawiałem kiedyś z matką poległego pod Debalcewem chłopaka.

– Świadomość, że zginął za coś ważnego i wielkiego tylko czasem pomaga – wyznała. – Bo przecież nie dla tej wielkości go urodziłam, a dla siebie.

Ktoś powie: egoizm. Odpowiem: tak, matczyny; nazywają to miłością.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Zawarte w tekście wypowiedzi pochodzą z rozdziałów mojego autorstwa, będących częścią książki pt.: „W naszej pamięci. Irak, Afganistan 2003-2014” (Warszawa 2016, wyd. Centrum Weterana Działań Poza Granicami Państwa).

Nz. Zagrzebany w wydmie rosomak/fot. własne

Złoty

– Napięcie jest okropne. Realnie ryzyko się nie zmienia, ale jak zawsze pod koniec zmiany każdy myśli sobie, że głupio by było teraz zginąć. I trochę bardziej się boi – zwierzał mi się jeden z żołnierzy Wojska Polskiego służący w Afganistanie. Była już jesień, „jego” letnia rotacja dobiegała końca. Według planu, wojskowy za kilkanaście dni miał być już w domu. Byłem z nim na jego „złotym patrolu” – ostatniej akcji, w której mój rozmówca brał udział. Po „złotym” zdawało się sprzęt, śmigłowiec przerzucał człowieka do bazy logistycznej, skąd samolotem wracało się do kraju.

Szedłem za nim na tzw. „wąsach”, szukając odciągów do min-pułapek założonych przy drodze. Nie było to moje zadanie, ale i ja wypatrywałem na ziemi cieniusieńkich drutów używanych do zdalnej detonacji ładunków. Było to lepsze niż rozglądanie się na boki, z nadzieją, że w porę dojrzę polujących na saperów rebeliantów. Z tego rozglądania i tak nic nie wychodziło – poza kupą nerwów – bo na ludzi „chodzących na wąsach” zwykle zaczajali się dobrze ukryci snajperzy. Na ziemi tymczasem, poza drutem, można też było dostrzec w porę – nim człek postawił stopę w niewłaściwym miejscu – rozmaite znaki wskazujące, że „było kopane”. Pułapki zastawiane na „poszukiwaczy wąsów” nie były tak wielkie, jak „ajdiki” sadzone na drogach, przygotowane pod pancerne auta. Tu wystarczały małe ładunki, które nawet nie musiały zabić – wystarczyło, że urwały stopę czy dwie.

Ale nawet najbardziej uważne patrzenie pod nogi nie wykluczało rozmowy. Nawijaliśmy więc, złorzecząc na okrutnie przewrotną cechę ludzkiej psychiki, która każe wierzyć, że będąc już jedną nogą w domu, łatwiej sprowokować pecha. Wojskowy zwrócił uwagę, że takie myślenie w niektórych przypadkach skutkuje asekuranctwem, na przykład „rzucaniem L-4” – jak w armii mówi się o pójściu na zwolnienie lekarskie – nie z powodu rzeczywistej choroby, lecz by uniknąć wyjazdów z bazy.

Poznałem takich „leserów”, lecz poznałem też takich, którym pod koniec zmiany włączyła się „opcja nieśmiertelności”. Żołnierzy przekonanych, że już tyle przeszli, że pech ich nie dopadnie. „Mieliśmy takiego zjeba (…). Najchętniej to by spał na ganerce (stanowisku strzeleckim w wozie opancerzonym – dop. MO) – pisał mi jeden z kolegów. „Gość mówił, że złego nie ruszy. I faktycznie, nie ruszyło…”.

Mojego partnera z „wąsów” też nie ruszyło – szczęśliwie dotrwał do końca.

Kilka miesięcy później – w październiku 2013 roku – sam wyruszyłem na „złoty”. Polski Afganistan się kończył, a ja wiedziałem, że redakcja nie pośle mnie pod Hindukusz, gdy nie będzie tam już naszych. O Ukrainie – wówczas u progu majdanowej rewolty – w ogóle nie myślałem, innych wojen też nie brałem pod uwagę. Ostatecznie sprawy potoczyły się inaczej, ale tamtej jesieni patrol po odległych przedmieściach Ghazni jawił się jako zwieńczenie wojenno-reporterskich wędrówek.

Więc znów byłem na „wąsach”, łażąc przy „ogródkach” – wzdłuż pięknej, soczystej zieleni, ciągnącej się po obu stronach drogi. Surrealistycznej dla kogoś jak ja, kto przyzwyczaił się do ascetycznego, na poły pustynnego krajobrazu Afganistanu. Podziwiałem, a jednocześnie czułem kryjącą się w tym pięknie grozę – wszędzie tam mógł czaić się rebeliancki snajper, o obecności którego dowiedziałbym się po pierwszym strzale.

Długo towarzyszyli nam afgańscy przechodnie, aż w którymś momencie jakby zapadli się pod ziemię. Zrobiło się przeraźliwie cicho. „I chuj”, pomyślałem. „To by było na tyle”, czułem, że zaraz coś się wydarzy. Wnet pojawiła się irracjonalna refleksja, że śmierć w tak pięknych okolicznościach przyrody nie byłaby niczym złym. Rozluźniłem się nawet na chwilę, lecz zaraz przyszła właściwa reakcja. Zacząłem się bać. „Nie, nie teraz. Nie na złotym”, zaklinałem rzeczywistość.

„Wracajcie do wozów, kończymy”, komunikat, który przyszedł po radiu, przyniósł ulgę tak wielką, jak chyba nic wcześniej. Udało się. Znowu.

O czym opowiadam, bo wszystkie te emocje wróciły do mnie w ostatnim czasie. Nawykłem do świadomości, że część moich znajomych w Ukrainie niemal każdego dnia bierze udział w niebezpiecznych misjach. Trzymam za nich kciuki, cieszę się, gdy po jakimś czasie znów się odzywają. Smucą mnie historie, które skończyły się źle. Ale jest w tym wszystkim pewien constans – świadomość „dwóch ud”. „Uda się, albo nie uda” – znam to powiedzenie jeszcze z Iraku, cytuję, gdyż świetnie ilustruje wojenno-magiczne myślenie. Daje ono pozór równości szans, tyleż kojący, co kruchy. Jakiś czas temu napisał do mnie kolega, że złożył wniosek o zwolnienie ze służby. I nie tyle szło o to, że odwojował swoje (a odwojował z naddatkiem), ale o to, że urodziło mu się trzecie dziecko, co kwalifikuje do demobilizacji. No więc podzielił się dobrą wiadomością, później kolejną – „wyjeżdżam na front, to mój ostatni raz” – i zamilkł. Przepadł, wcale nie na dłużej niż zwykle, ale ja nie mogłem się uwolnić od myślenia o „pechu ostatniej akcji”. Nie piszę Wam o szczególnie bliskiej mi osobie, tym niemniej świadomość, że chłop mógłby położyć głowę na finiszu, momentami była wręcz bolesna.

Na szczęście nie położył. Czym dzielę się z nieskrywaną radością…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nz. Naciskowa mina-pułapka zastawiona na „poszukiwaczy wąsów”/fot. z archiwum mojego pierwszego blogu zAfganistanu.pl