Niemal cały maj 2017 roku bazowałem w Lądku Zdroju, w tamtejszym szpitalu weteranów. Przypadłość leczono mi do południa, popołudnia i wieczory, no i całe weekendy, miałem tylko dla siebie. Złaziłem więc całe miasteczko, przewędrowałem okolice (Kotlina jest przepiękna…), szybko odkrywając pewną zależność. Że centrum zdrojowe wyszykowno, że wiele prywatnych posesji wyglądało przyzwoicie, ale wystarczyło zejść w boczne uliczki, by zobaczyć zniszczone, często porzucone, jeszcze częściej ulepszane na modłę „gospodarską” zabudowania. Przywiodło mnie to do wniosku, że polskość źle przysłużyła się Bad Landeckowi – jak przed wojną nazywano miasteczko – że oplotła je brzydką materialną tkanką.
Dziś to dla nas oczywiste, że Dolny Śląsk, Pomorze Zachodnie, Lubuskie i Mazury są integralną częścią Polski. Ale to stosunkowe świeże zjawisko – dobrze pamiętam, jak jeszcze w latach 90. wyglądało Pojezierze, jak żyło się w Wałbrzychu i okolicy. Pamiętam też wyniki badań socjologicznych i dokumentalne filmy, których wspólnym mianownikiem było poczucie tymczasowości mieszkańców tak zwanych Ziem Odzyskanych. Skutkujące materialną degrengoladą, bo „po co inwestować, po co dbać, skoro przyjdzie Niemiec i weźmie co swoje”. Lata komunistycznej propagandy – tego pierdolenia o odwiecznie polskich, piastowskich ziemiach, które po prostu nam się należą – nie przyniosły skutku; ludzie swoje wiedzieli.
Zmiana przyszła wraz z nową Polską – najpierw powolutku, by „na pełnej” objawić się po naszym wstąpieniu do Unii. I z czasem nabrała także wymiaru estetycznego. Widać to było we wspomnianym Lądku w 2017 roku, jeszcze lepiej cztery lata później, gdy znów trafiłem na turnus dla „połamańców”. Centrum miasteczka – niewolne od grzechów polskości, zaklętych w charakterystycznej kostce brukowej – wracało do przedwojennej świetności.
To samo działo się, i dzieje, w innych częściach Polski, przyłączonych do nas po 1945 roku.
Stajemy się zamożniejsi, to prawda, ale mentalna baza tej zmiany bierze się z przekonania, że jesteśmy na swoim. Że to nasze, że nikt już tego nam nie odbierze. Bo stosunki z Niemcami są poprawne i jakkolwiek wiele nas dzieli, więcej jednak łączy. Ba, dziś trudno wyobrazić sobie, by Niemcy – przeorane powojennym pacyfizmem – mogły stworzyć dla nas fizyczne zagrożenie.
Z tym większym rozczarowaniem i bólem oglądam zdjęcia ze zrujnowanego przez powódź Lądka czy sąsiedniego Stronia. Ledwie to wszystko zaczęło wyglądać i znów przyszła katastrofa. Cholernie nieuczciwy obrót spraw…
Ale jest też we mnie mnóstwo złości, bo wiem, że dramatu w takiej skali można było uniknąć. I nie chodzi mi o abstrakcyjne dla większości z nas poczucie odpowiedzialności za rozwalenie klimatu. W tym konkretnym przypadku to zupełnie konkretni ludzie stoją za decyzjami o wycince drzew rosnących na wzgórzach otaczających miasto. To konkretne osoby blokowały pomysły budowy zbiorników retencyjnych w Kotlinie.
Ufam, że dopadnie je sprawiedliwość.
—–
A propos sprawiedliwości.
Miały być trzy miliardy euro offsetu i ponad trzy tysiące nowych miejsc pracy (w Łodzi, Radomiu i u mniejszych poddostawców z całego kraju). Byłby ośrodek badawczy dla co najmniej 30 inżynierów. Połowa maszyn powstałaby w Polsce, pierwsze trafiłyby do armii w 2017 roku. Lotnicy spod znaku biało-czerwonej otrzymaliby trzy symulatory (pod jeden, w Darłowie, postawiono już fundamenty), zyskując niezależność szkoleniową. Komandosi, marynarze i żołnierze wojsk lądowych mieliby maszyny z najwyższej półki, w przypadku dwóch pierwszych rodzajów sił zbrojnych w liczbie zaspakajającej niezbędne potrzeby. Cała pięćdziesiątka zamówionych śmigłowców byłaby już w Polsce.
Niestety, dziewięć lat temu na drodze do urzeczywistnienia tych planów stanął Antoni Macierewicz. Ówczesny szef MON stwierdził, że francuskie Caracale są za drogie (kosztowały tyle, ile zobowiązania offsetowe), i że on znajdzie lepszą alternatywę. Za jego kadencji skończyło się na szumnych zapowiedziach i kupnie… czterech Black Hawków dla sił specjalnych.
„Istnieje sporo wątpliwości co do rzeczywistych intencji Macierewicza, stojących za decyzją o unieważnieniu kontraktu z Airbusem. Warto mieć nadzieję, że po upadku rządów PiS temat ten zostanie podjęty przez komisję śledczą”, pisałem przed trzema laty. Już wówczas zauważając, że wojsko zmaga się ze skutkami rezygnacji z zakupu śmigłowców wielozadaniowych. Bo gdy średni wiek tych maszyn wynosi niemal 40 lat (najstarszy wtedy Mi-8 liczył sobie pięć dekad), nie mogą dziwić informacje, że do lotu zdolnych jest najwyżej 25-30 proc. śmigłowców.
Niewiele się od tego czasu zmieniło. Sztab Generalny WP informuje o wysłaniu do ewakuacji z terenów powodziowych kilkunastu „śmigieł”. Tajemnicą poliszynela jest, że to niemal maks realnych możliwości. Dlatego działania śmigłowcowe na Dolnym Śląsku przypominają pospolite ruszenie – maszyny wysłało wojsko – nasze i czeskie (!) – policja, straż graniczna, ba, wczoraj w akcji wziął udział prywatny helikopter.
A człowiek politycznie i formalnie odpowiedzialny za taki stan rzeczy cieszy się emeryturą…
Ps. W sprawie Caracali nie uznaję głosu kanapowych ekspertów i politykierów dywagujących o „dziesięciorzędnym znaczeniu” śmigłowców. Swoją ocenę mówiącą o zmarnowanej szansie opieram o opinie pilotów śmigłowcowych, z którymi pracowałem w Iraku i Afganistanie. Nie ma dla mnie bardziej wiarygodnych i rzetelnych źródeł.
Nz. Moment ewakuacji okiem Combat Camery. Stronie Śląskie/fot. mł. chor. Piotr Gubernat, DGRSZ