„Biali”

Akcja w obwodzie biełgorodzkim, przeprowadzona siłą zaledwie dwóch kompanii (200-250 ludzi), może mieć niebagatelny wpływ na cały rosyjsko-ukraiński front…

Nim rozwinę tę myśl, najpierw mem, który zrobił mi dziś poranek:

Przedni, prawda? Ale do sedna.

Zdaje się, że operacja „wyprawa na Biełgorod” właśnie się kończy. Romantyczny i awanturniczy rajd „białych” Rosjan (nawiązanie do podziałów sprzed wieku to nie mój pomysł, ale kupuję ideę dobrych „białych” i złych „czerwonych”) nie miał na celu trwałego zajęcia fragmentu terytorium federacji. Fakt, iż dywersanci musieli się wycofać na teren Ukrainy, nie oznacza ich porażki. Taki obrót sprawy był nie tyle do przewidzenia, co po prostu skalkulowany.

Akcja miała rosję upokorzyć i w tym aspekcie udała się wybornie. Potężne rzekomo imperium dowiodło, że nie potrafi upilnować własnych granic. Oczywiście, mogę sobie wyobrazić sytuację, w której zbrojna grupa z Meksyku „wjeżdża” na terytorium USA i przejmuje którąś z przygranicznych miejscowości. Żadne państwo nie jest w stanie upilnować każdego metra własnej granicy, w przypadku państw tak rozległych jak Stany i rosja jest to tym bardziej niemożliwe. Ale jeśliby USA prowadziły z Meksykiem wojnę (konflikt z prawdziwego zdarzenia, a nie coś, co przeciwnicy nielegalnej migracji nazywają wojną…), trudno mi wyobrazić sobie, by Waszyngton tolerował takie bezhołowie. I znów, nie byłoby sytuacji, w której granica zostałaby do spodu uszczelniona – bo to niemożliwe. Ale z pewnością nie stałaby otworem, chroniona jakimiś iluzorycznymi betonowymi przeszkodami, do pokonania przy wyższym uniesieniu nogi. No i prędkość oraz zakres reakcji – gwardii narodowej, oddziałów szybkiego reagowania. Stany Zjednoczone utrzymują siły zbrojne w wielkości i kondycji, która umożliwia im jednoczesne zaangażowanie w dwa regionalne konflikty zbrojne o wysokiej intensywności. Hipotetyczna wojna na południu kontynentu pochłonęłaby zatem tylko część potencjału, zostawiając spore luzy.

Tych „luzów” ewidentnie zabrakło rosji. Jak wylicza Aleksander Kowalenko, znany ukraiński analityk wojskowy, w rejonach kurskim, briańskim i biełgorodzkim rosji, jeszcze kilka dni temu granicy z Ukrainą strzegło 25 batalionowych grup bojowych. Niby sporo, ale większość z nich pozostawała niekompletna i słabo wyposażona. Łącznie dawało to około 17 tys. ludzi, dysponujących mniej niż połową niezbędnego sprzętu (czołgów, wozów opancerzonych, artylerii itp.). A do ogarnięcia było 700 km granicy, z krajem, który moskiewska propaganda przedstawia jako śmiertelne zagrożenie dla rosji i rosjan…

Swoją drogą, ciekawe, jak strzeżone są inne, „bezpieczniejsze” granice – szczególnie ta rosyjsko-chińska…

Patrząc z perspektywy wojskowych planistów, żal było takiego stanu rzeczy nie wykorzystać. Oto bowiem mamy ogromne korzyści propagandowe – cierpiący międzynarodowy wizerunek rosji to raz, ale ważniejsze wydaje się kolejne rozchwianie poczucia bezpieczeństwa obywateli federacji. Poczucia, na którym opiera się ich umowa z władzą, w uproszczeniu brzmiąca mniej więcej tak: „róbcie co chcecie, byleby nam nic na łby nie leciało”. No więc leci i trzeba było wiać (brzmię cynicznie, wiem, ale jakoś nieszczególnie zajmuje mnie los przygranicznych rosjan w sytuacji, gdy ich armia zamordowała dziesiątki tysięcy bogu ducha winnych cywilnych Ukraińców). Co z tego rozchwiania wyniknie? Zobaczymy. Grunt, że wirus defetyzmu poszedł po całej rosji.

Idźmy dalej – akcja przeprowadzona siłą zaledwie dwóch kompanii (200-250 ludzi), może mieć niebagatelny wpływ na cały rosyjsko-ukraiński front. Kreml nie ma wyjścia, musi teraz pchnąć na potencjalnie gorącą granicę znacznie większe siły. Żadne zdekompletowane, drugo-i-trzeciorzutowe jednostki, ale „pełnokrwiste” oddziały, których mu jakoś szczególnie nie zbywa. Niezależnie od tego, czy będą to posiłki ściągane z głębi rosji czy „oskubany” zostanie kontyngent inwazyjny, tych kolejnych kilkunastu tysięcy ludzi (a może i kilkudziesięciu), kolejnych tysięcy sztuk sprzętu zabraknie do rozgrywek w Ukrainie. Tymczasem o sukcesach i porażkach działań bojowych często decyduje brak jakiejś pozornie mało istotnej „cegiełki” – pojedynczego pułku, brygady czy dywizji, oddziału, który akurat w tym momencie znajduje się gdzie indziej niż być powinien, z różnych powodów nie ma go na froncie. Sztabowcy z niemieckiego OKH szacowali, że dodatkowe 50 dywizji pozwoliłoby im z sukcesem zakończyć wojnę z ZSRR na przełomie 1941-42 roku. To jakieś 700 tys. żołnierzy – w skali tamtego konfliktu ledwie kilka procent użytego ostatecznie potencjału (Niemcy zmobilizowały podczas wojny niemal 12 mln ludzi).

A skoro jesteśmy przy hitlerowskich Niemczech. Zadyma wokół Biełgorodu wprawiła w konsternację (pro)moskiewskich propagandystów. No bo jak to – Rosjanie atakują rosjan? Pierwszą reakcją było wyparcie – przekonywanie, że dywersanci to Ukraińcy. Wobec nadmiaru materiału filmowego – który nie pozostawiał wątpliwości kim są żołnierze Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego – nasi rodzimi wielbiciele ruskiego miru wzięli się na sposób. Zaczęli więc pisać o „kolaborantach”, przyrównując RKO do własowców – sowietów z czasów drugiej wojny, którzy zdecydowali się walczyć po stronie III Rzeszy (to uproszczenie, ale nie czas i miejsce, by wchodzić ze szczegółami w historię rosyjskojęzycznych kolaboracyjnych formacji). Jeden z takich gamoni wrzucił mi na TT zdjęcie gen. Andrieja Własowa w towarzystwie kilku podwładnych i opatrzył je komentarzem – „takie mają wzorce” (bojownicy RKO – dop. MO). I tu zonk – skarpektosceptycy sami się zaorali, wszak Moskwa baaaardzo nie lubi, jak przypomina się światu, że najliczniejszą grupę zdrajców stanowili w tamtym czasie etniczni rosjanie. Do mitu „wielkiej wojny ojczyźnianej” pasuje to jak pięść do nosa…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Jeden z utraconych przez RKO wozów opancerzonych. Co ciekawe, jest to pojazd znany jako Dzik, wyprodukowany… w Kutnie/fot. MO FR

Możliwości

Sporo działo się w ostatnim czasie, nadrabiam więc weekendowe zaległości oraz reaguję na najświeższe doniesienia. Zacznę od Bachmutu – zgodnie z wczorajszą obietnicą, chciałbym nakreślić panującą tam sytuację oraz jej ewentualne skutki.

„Prezes” Wagnera jewgienij prigożyn poinformował w sobotę o zajęciu miasta. Następnego dnia wiadomość potwierdziły służby prasowe rosyjskiej armii, a putin złożył „wyzwolicielom” gratulacje. Strona ukraińska miotała się w reakcjach – raz przyznając się do utraty Bachmutu, raz temu zaprzeczając. Czegokolwiek byśmy w tej materii nie usłyszeli, faktem jest, że miejscowość w granicach administracyjnych znajduje się obecnie w rękach rosjan. Stacjonuje w niej około 6 tys. wagnerowców, którzy – jak zapowiada „kucharz putina” – mają niebawem opuścić pozycje, by przekazać je regularnej armii. Czy najemnicy rzeczywiście wyjdą ze świeżo zajętego miasta? Neurotyczny z usposobienia progożyn już wielokrotnie twierdził, że jego ludzie lada moment porzucą linię frontu, lecz dotychczas nic takiego się nie działo. Z perspektywy Ukraińców, rejterada „zmęczonych walką bohaterskich bojowników”, byłaby pożądanym scenariuszem. Luzowanie bowiem – przynajmniej w pierwszej fazie – odbyłoby się kosztem oddziałów, które w tej chwili zaangażowane są w starcia z armią ukraińską na flankach bachmuckiego frontu.

I tak dochodzimy do sedna rozważań o naturze rosyjskiego sukcesu. Pisałem już wczoraj, że okupiono go potwornymi kosztami – niemal stutysięczne straty oznaczają, że pod Bachmutem poległ lub został ranny co dziesiąty żołnierz bądź najemnik federacji, który służył dotąd w Ukrainie. Za tę cenę zajęto powiatową mieścinę bez większego znaczenia operacyjnego. Gwoli rzetelności – owo znaczenie degradowało się wraz z upływem czasu. Bachmut jeszcze latem zeszłego roku istotnie był „bramą do Kramatorska i Słowiańska”. Zajęty, stanowiłby dobre zaplecze do ataku na dwa wspomniane ośrodki miejskie (de facto „zszyte” w jedną aglomerację). Lecz Ukraińcy uczynili zeń tarczę, o którą rozbijały się kolejne rosyjskie uderzenia. W efekcie, bijący znacząco osłabł, a obrońca pod osłoną tarczy wyszykował sobie nielichą zbroję. Mają Bachmut i nie mają siły iść dalej, a nawet gdyby poszli, odbiliby się od kolejnej linii obrony niczym piłka – tak wygląda bieżąca sytuacja rosjan na bachmuckim odcinku. Tym bardziej skomplikowana, że wokół miasta inicjatywę już kilka dni temu przejęli Ukraińcy. I wyparli rosjan z pozycji na północ i na południe od Bachmutu. Ukraińskie dowództwo deklaruje, że zamierza okrążyć siły wroga w mieście – nawet jeśli taki jest cel podejmowanych przez ZSU działań, idzie im „tak se”. Po początkowych sukcesach opór moskali stężał. Stalowej ukraińskiej obręczy wokół miasta daleko do domknięcia, choć istotnie, najdalej wysunięte rosyjskie pozycje z „góry” i z „dołu” ściskane są przez Ukraińców. Utrzymanie zachodnich fragmentów miejscowości może więc okazać się nie byle jakim wyzwaniem, zwłaszcza że armia ukraińska przejęła kilka otaczających Bachmut wzgórz, co daje sposobność do celnego, nękającego ognia. Gdyby front miał teraz zastygnąć, ruskie nie byłyby w stanie odciąć nawet propagandowych kuponów od swojego „wielkiego sukcesu”. Trudno bowiem mamić opinie publiczne „postępującą normalizacją sytuacji w mieście”, gdy znajduje się ono pod kontrolą ogniową przeciwnika.

—–

W weekend gruchnęła również wieść, której skutki mają poważną moc.

– Ukraina otrzyma od zachodniej koalicji myśliwce F-16 – poinformował Jake Sullivan, doradca prezydenta USA do spraw bezpieczeństwa narodowego. – Wkrótce rozpoczną się także szkolenia ukraińskich pilotów – dodał.

Owo „wkrótce” nastąpiło niezwykle szybko, dziś bowiem pojawiły się doniesienia, że właśnie wystartowały pierwsze treningi. Co może oznaczać próbę publicznej „legalizacji” już trwających przygotowań do przezbrojenia ukraińskich sił powietrznych w amerykański samolot. Cieszą się Ukraińcy, cieszą zwolennicy ich sprawy, ale pojawiły się też wątpliwości. Bo F-16 to niezwykle kosztowna platforma – pojedyncza maszyna w najnowszej konfiguracji to wydatek rzędu 40-50 mln dol. Oczywiście Kijów dostanie – przynajmniej na początek – warte kilka razy mniej używki. Nie będzie ich też wiele – około 30 sztuk (takie są bieżące możliwości donatorów, pośród których jak na razie nie ma USA; wejście Stanów do gry znacząco rozszerzy pulę). Ale przekazany sprzęt nie będzie miał właściwości wunderwaffe – w którymś momencie utracone, uszkodzone czy zużyte maszyny trzeba będzie wymienić. No i docelowo mówimy o pełnej westernizacji ukraińskiego lotnictwa, które do skutecznej realizacji podstawowego zadania na „po wojnie” – czyli odstraszania rosji – będzie potrzebowało około 250 wielozadaniowych maszyn. A to już wielka góra pieniędzy.

„Ile za jednego F-16 można kupić dronów z podwieszanymi granatami F-1? Czy ta ilość nie zmieniłaby więcej? Zdaje się, że to wojna na masę, nie jakość” – zauważa jeden z moich Czytelników.

Rozumiem finansową „bazę” dla wątpliwości, często zresztą zapominaną przez osoby, które dobrze życzą Ukrainie. Tylko część pomocy wojskowej udzielanej przez Zachód stanowią bezzwrotne podarunki. Część to sprzęt leasingowany, który po wszystkim – jeśli przetrwa – trzeba będzie zwrócić bądź wykupić na preferencyjnych warunkach. I wreszcie część wsparcia ma charakter niskooprocentowanej, ale jednak pożyczki. Nie wiem, jaki jest udział konkretnych form w całości strumienia pomocy, tym niemniej trzeba mieć świadomość, że na Ukraińcach wisi perspektywa powojennych spłat. Pomijając inne kwestie (troski), taki stan rzeczy sprzyja refleksjom nad efektywnością procesu wsparcia. Czy można „lepiej za mniej, by później nie utonąć w długach”?

No więc jeśli Ukraina ma pokonać rosjan na polu bitwy, wyrzucić ich z okupowanych terytoriów siłą, bez lotnictwa tego nie uczyni. Posowiecki sprzęt, będący w posiadaniu ukraińskich sił powietrznych, to za mało. Bo po pierwsze, jest go za mało (Ukraina ma obecnie około 80 sprawnych samolotów bojowych) i po drugie, posiadane maszyny ustępują większości rosyjskich odpowiedników, nie były bowiem w takim zakresie modernizowane i zastępowane fabrycznie nowymi egzemplarzami. No i spadają, a zasoby, dzięki którym możliwe jest uzupełnianie strat – także te poza Ukrainą – znacząco się skurczyły (więc już choćby z tego powodu westernizacja ukraińskiego lotnictwa to obiektywna konieczność).

O zaletach F-16 można by długo (może kiedyś się skuszę), ale na potrzeby tego tekstu wystarczą dwie uwagi w nawiązaniu do obserwacji zacytowanego Czytelnika. Otóż stado dronów z podwieszonymi granatami ręcznymi nie będzie (tak) skutecznym środkiem bojowym jak lotniczy pocisk manewrujący, wystrzelony przez wielozadaniowym myśliwiec. Taki pocisk poleci dużo dalej, strzelać nim można z wielkiej odległości (na przykład znad środkowej Ukrainy razić cele na Krymie czy w Donbasie), jego siła (skumulowana energia kinetyczna), zdemoluje podziemne stanowisko dowodzenia czy narobi gigantycznych szkód w infrastrukturze portowej, jakich nie wyrządzi najlepiej skoordynowany atak przerobionych w nośniki granatów dronów. Innymi słowy, wysokość, prędkość i siła pojedynczego ciosu premiują F-16 w użyciu przeciwko dużym celom. Ładowanie granatami po okopach orków też „robi robotę”, ale de facto jest wchodzeniem w wystawione przez nich buty. W wojnę na wyniszczenie zasobów, a tych ludzkich rosja ma więcej niż Ukraina (i większą tolerancję dla strat osobowych). ZSU nie mogą wikłać się w okopowe rzezie (ruskie również używają dronów…), muszą uderzać tak, by bardziej zabolało. Dekapitować „łby” armii najeźdźców, zniszczyć jej zaplecze; współczesne siły zbrojne czynią to przy pomocy lotnictwa.

Armia rosyjska też zresztą próbuje. Jej lotnictwo w percepcji zachodnich pilotów to „śmiech na sali”, co nie zmienia faktu, że moskale – dzięki przewadze ilościowej – mają w powietrzu większą swobodę operowania niż przeciwnik. Co w realiach kontrofensywy mogłoby Ukraińcom solidnie pokrzyżować szyki. Stąd potrzeba „wyczyszczenia nieba”. I nie chodzi o epickie pojedynki lotnicze efów szesnastych i ruskich suchojów. Dogfight (powietrzna walka manewrowa) dobrze się sprawdza w filmach takich jak „Top Gun”, w realiach współczesnego konfliktu o sukcesie częściej decydują radary pokładowe samolotów i przenoszone przez nie rakiety powietrze-powietrze, pozwalające rozstrzygnąć starcia bez kontaktu wzrokowego z przeciwnikiem. Te zachodnie są zaś lepsze od rosyjskich.

 —–

I na koniec zejdźmy na ziemię, rosyjską. Od rana dzieją się tam rzeczy, które jeszcze jakiś czas temu określilibyśmy mianem nieprawdopodobnych. Oto bowiem rosjanie stracili kontrolę nad kilkoma przygranicznymi miejscowościami w obwodzie biełgorodzkim. W ruskim internecie panika i wrzask, łatwo odnieść wrażenie, że armia ukraińska zaczęła kontrofensywę i zamiast na Donbas czy Zaporoże, ruszyła na rosję. I za chwilę weźmie Biełgorod i bóg wie, co jeszcze. Tymczasem mamy do czynienia z mocno ograniczoną akcją dywersyjną, choć przeprowadzoną i ogrywaną w sposób, który zasługuje na miano majstersztyku.

Na terytorium rosji rzeczywiście weszły zbrojne oddziały, ale nie ukraińskie. Uczynili to Rosjanie (ci akurat zasługują na zapis z wielkiej litery) z Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego, formacji paramilitarnej działającej w Ukrainie. W sumie po stronie Kijowa walczy kilka różnych rosyjskich oddziałów, RKO tym różni się od pozostałych, że nie rekrutuje członków pośród jeńców i dezerterów, a składa się z emigrantów zamieszkujących Ukrainę i inne kraje. „Walczymy przeciwko putinowi i jego reżimowi” – deklarują bojownicy. Formalnie nie mają żadnych związków z ukraińską armią, ale naiwnością byłoby sądzić, że nie koordynują z nią swoich działań.

Działań, do których Ukraina wprost się nie przyzna – by nie karmić wątpliwości „symetrystów” oczekujących, że napadnięty kraj będzie się wyłącznie bronił (i że do niczego innego nie ma prawa). Działań, które (pro)ukraińskie kanały informacyjne chętnie relacjonują, szerząc przy okazji wywołującą panikę u rosjan dezinformację (o potężnym przygotowaniu artyleryjskim, o użyciu do ataku czołgów, o nadchodzących posiłkach itp.). Jaki jest cel tych działań (które, dodam, zapewne wkrótce się zakończą)? Nie chodzi o deklaratywne „wyzwolenie obwodu biełgorodzkiego” – RKO nie dysponuje odpowiednimi siłami, armia ukraińska nie ma takich planów. Ma jednak inne, związane z oswobodzeniem własnych terytoriów. Gdzie stacjonuje w tej chwili około 400 tys. rosyjskich żołnierzy. Kreml wysłał tę masę wojska kosztem m.in. zabezpieczenia formalnej granicy z Ukrainą, zakładając, że Ukraińcy nie odważą się wykorzystać tej sytuacji. No i założenie okazało się niesłuszne. W efekcie, generałowie putina zmuszeni będą do dyslokacji części swoich sił – osłabienia wojsk inwazyjnych czy to na skutek odesłania kilku jednostek do pilnowania granicy, czy też niedosłania rezerw i uzupełnień. Tak czy inaczej, iluś tam ruskich sołdatów zabraknie w Ukrainie, jakiejś puli techniki również. Linie obronne moskali gdzieś tam zostaną osłabione (niewzmocnione). A ukraińskie dowództwo patrzy i szacuje możliwości…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jakubowi Dziegińskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej i Marcinowi Pędziorowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Jakubowi Kojderowi, Katarzynie Byłów, Michałowi Brydakowi i Patrycji Złotockiej.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Fragment Bachmutu, o które toczyły się ostatnie walki. W styczniu, gdy robiłem to zdjęcie, wieżowce stały w zasadzie nietknięte. Dziś są już tylko kupą gruzu…/fot. Marcin Ogdowski