Przeciek

Wyciek danych z Pentagonu wygląda na wpadkę, ale czy rzeczywiście nią jest? W mojej ocenie, to zręczna akcja dezinformacyjna w wykonaniu Amerykanów i, być może, Ukraińców.

O dokumentach Departamentu Obrony USA, które wyciekły do Internetu, od wielu dni piszą największe światowe agencje prasowe. Te zachodnie czynią to zwykle w tonie mocno sensacyjnym, czasem wręcz histerycznym, zostawiając uważnego czytelnika z poczuciem dysonansu. Dramatyczne wnioski wywodzi się bowiem z danych, które z jednej strony z daleka „pachną” dezinformacją, z drugiej, są znanymi faktami, których potencjalne skutki od dawna pozostają przedmiotem publicznych debat. Napięciu sprzyja postawa waszyngtońskiej administracji, której przedstawiciele przyznają, że doszło do niekontrolowanej dystrybucji materiałów opatrzonych gryfem „ściśle tajne”. Co jest osobliwą formą reakcji, nieprzystającą do znanych schematów – najoględniej mówiąc, Amerykanie nie mają w zwyczaju zbyt szybko przyznawać się do tego, że „spuszczono im spodnie”. O co więc w tym wszystkim chodzi?

Na wyciek składa się ponad setka sfotografowanych slajdów i dokumentów wyglądających jak wewnętrzne informacje wywiadowcze. Z ustaleń grupy śledczej Bellingcat wynika, że pierwsze zdjęcia pojawiły się w obiegu na początku marca br. Umieszczono je na Discordzie, popularnej platformie komunikacyjnej, w sekcji zdominowanej przez miłośników gry Minecraft. Nierodzące większych emocji (!) pliki znajdowały się tam przez kilka tygodni, do 7 kwietnia br. – usunięto je, gdy redakcje z całego świata zaczęły pisać o szpiegowskiej aferze. Powodem zainteresowania mediów były wpisy na innej platformie – Telegramie – gdzie na początku kwietnia rosyjskie konta opublikowały jeden z rzekomo zastrzeżonych materiałów. Fakt, iż za upublicznieniem informacji o istnieniu łatwodostępnego zbioru wrażliwych danych stoją rosjanie, sprzyja opinii, że to agenci lub współpracownicy Moskwy odpowiadają za przeciek. Ale to wniosek post factum, którego moc osłabia niepodważone dotąd ustalenie, że pierwotnym źródłem wycieku był Discord, nie zaś rosyjskie konta na Telegramie (też skądinąd rosyjskim).

Czy można mocniej bić się w pierś?

Co więcej, rosjanie reagują na ujawnione rewelacje wyjątkowo wstrzemięźliwie. Wspomniane wpisy na Telegramie dotyczyły slajdu z amerykańskimi szacunkami strat wojennych rosji i Ukrainy (na dzień 1 marca br.). Upublicznił go jeden z rosyjskich blogerów wojennych. Na pierwszy rzut oka to ślad prowadzący do kremlowskich spec-służb, bo mil-blogerzy (czy Z-blogerzy; oba określenia funkcjonują w rosyjskiej infosferze zamiennie), nie ukrywają swoich powiązań z armią i agencjami wywiadowczymi. Tyle że ów slajd został przerobiony – w wersji na Discordzie straty ukraińskie oszacowano na 16-17 tys. zabitych żołnierzy, rosyjskie na 30-45 tys. poległych. Na Telegramie straty ukraińskie przypisano rosjanom, liczba poległych Ukraińców zwiększyła się do 61-71 tys. „Dowód”, że „tamtych zginęło znacznie więcej niż naszych”, to użyteczne narzędzie propagandowe, a fabrykowanie danych leży w kompetencjach wywiadu i kontrwywiadu. Ale graficznej przeróbki dokonano tak nieumiejętnie, że trudno o nią podejrzewać profesjonalne służby. No i to w zasadzie tyle, jeśli idzie o warte odnotowania rosyjskie reakcje na wysyp „ściśle tajnych danych”.

Gdyby patrzeć na sprawę z perspektywy prasowych tytułów i zawartości tekstów ukazujących się w zachodnich mediach, rosyjska propaganda winna tańczyć z radości, eksportując w świat przetworzone na własny użytek sensacje. Oto bowiem Kreml dostaje na tacy dane, z których wynika, jak wielkie jest zaangażowanie USA w wojnę w Ukrainie. Ze slajdów można wyczytać, że Amerykanie nie tylko szkolą i zaopatrują ukraińskie wojska, ale de facto zajmują się niemal wszystkim poza bezpośrednim prowadzeniem działań wojennych, na przykład namierzają dla Ukraińców wartościowe cele. I jakkolwiek pomoc jest imponująca, wiele ukraińskich brygad istnieje jedynie na papierze, bo brakuje im wyszkolonych ludzi i wyposażenia. Kończy się amunicja przeciwlotnicza i pociski do Himarsów, elitarne rezerwy gen. Walery Załużny musiał rzuć do obrony Bachmutu (więc zabraknie ich gdzie indziej…). Co więcej, Amerykanie dwoją się i troją, szukając amunicji i broni dla Kijowa – w Korei czy Izraelu – ale idzie im tak sobie. „Jeżeli jesteś Ukraińcem, albo naszym sojusznikiem, jesteś wkurwiony na maksa. Zwłaszcza dlatego, że to Amerykanie zwykle pouczają innych w sprawach bezpieczeństwa” – komentuje zawartość ujawnionych dokumentów były ambasador USA w Polsce Daniel Fried (cytat za Oko.Press). Czy można mocniej uderzyć się w pierś? Chyba nie…

„Rozwadnianie” możliwości bojowych

Ale czy to naprawdę szczery gest, a nie element dezinformacyjnej gry, która wcale nie jest zaadresowana do rosjan (a przynajmniej nie czyni ich głównymi adresatami)? Dokumenty, które na pierwszy rzut oka demaskują zakres amerykańskiej pomocy, nie wnoszą nic nowego. Wiemy, co Amerykanie posyłają i kiedy – to informacje ogólnodostępne. Żaden z wojskowych decydentów z USA nie zaprzeczył, że Ukraińcy otrzymują precyzyjne dane wywiadowcze. Oczywiście, posiadanie „urzędowego potwierdzenia” (jakim byłby wykradziony dokument), to nowa jakość, ale dla rosjan nieszczególnie przydatna, bo ich propaganda już dawno poszła znacznie dalej, sugerując obywatelom federacji, że w Ukrainie walczą regularne oddziały NATO. Od „zawsze” wiadomo, że zapas pocisków do poradzieckich systemów obrony przeciwlotniczej nie jest niewyczerpalny. rosjanie mają świadomość, że Ukraina ich nie produkcje, byli w stanie oszacować, ile rakiet da się ściągnąć z zagranicy, gdzie eksportowano na przykład wyrzutnie S-300. Nie ma więc dla Moskwy wielkiej wartości konkluzja jednego z dokumentów, że do końca maja br. Ukraińcy nie będą już posiadali czynnych systemów S-300. Zachodnie media przychylne Ukrainie piszą o tym od miesięcy, wspierając narrację o konieczności pełnego przezbrojenia ukraińskiej OPL w sprzęt z USA, Wielkiej Brytanii czy Niemiec.

Informacja o braku rakiet do Himarsów brzmi jak żart – Amerykanie mają w magazynach 50 tys. pocisków, na przestrzeni ostatnich dwunastu miesięcy podwoili produkcję (z 4 do 9 tys. sztuk rocznie). Rakiet fizycznie nie zabraknie, o braku woli politycznej do ich przekazywania Kijowowi „ujawnione” dokumenty milczą. Równie niewiarygodne brzmią dane o ukompletowaniu i wyposażeniu ukraińskich brygad – opisana w nich praktyka rozdzielania nowoczesnego sprzętu na zasadzie „tu trochę, tam trochę”, faktycznego „rozwadniania” możliwości bojowych konkretnych oddziałów, w rzeczywistości nie ma miejsca. Co więcej, przecieki „powołały do życia” jednostki, których nigdy nie stworzono, co łatwo zweryfikuje średnio rozgarnięty analityk wojskowości, o aparacie wywiadowczo-analitycznym profesjonalnych służb nie wspominając. Po co więc ta cała hucpa?

Realia krótkiej kołderki

Nim odpowiem na to pytanie, cofnijmy się do początków kwietnia i publikacji brytyjskiego „The Times”. Gazeta – powołując się na źródła w wywiadzie wojskowym Ukrainy – opublikowała artykuł o kulisach nieudanej operacji wojsk ukraińskich, które w październiku 2022 r. próbowały odbić z rąk rosjan Zaporoską Elektrownię Jądrową. W akcji miało wziąć udział 600 ukraińskich komandosów, których na przeciwległy brzegu Dniepru zabrało 30 łodzi motorowych. Działania specjalsów wspierały wyrzutnie Himars i drony, ale twardy opór rosjan pokrzyżował Ukraińcom szyki. Opisy z tekstu sugerują potężną trzygodzinną bitwę, w trakcie której rosjanie sięgnęli po artylerię oraz czołgi. „Napotkaliśmy na zbyt gęsty ogień. Dowódca zdecydował się na odwrót” – podsumował ukraiński rozmówca „The Times”. A więc niebagatelne zwycięstwo rosjan, sroga porażka Ukraińców. Czemu więc nie istnieją żadne materiały filmowe dokumentujące zmagania? (ukraińscy komandosi regularnie zapuszczają się na drugi brzeg Dniepru – to rutynowe, nękające akcje. Kilka takich wypadów udało się rosjanom odeprzeć, istnieją zapisy wideo, lecz w żadnym razie nie przedstawiają one zmasowanego ataku sił specjalnych i równie zmasowanej reakcji rosjan). O ile dałoby się wytłumaczyć powściągliwość atakujących – wszak skrewili i to w tajnej operacji – o tyle trudno zrozumieć milczenie Moskwy. W październiku ub.r. kremlowska propaganda na gwałt potrzebowała jakiegoś sukcesu, po kompromitującej utracie charkowszczyzny. Dziś wspomnienie wielkiego zwycięstwa w bitwie o elektrownię mogłoby osłodzić gorzką pigułę nieudanej „ofensywy zimowej”. Tymczasem ani w październiku 2022 r. – bezpośrednio po akcji – ani też w kwietniu br. – po publikacji „Times’a” – rosjanie nie opiewali sukcesu. Bo nie było czego i czym, trudno przecież zainscenizować bitwę z udziałem setek żołnierzy, toczoną w bardzo specyficznym otoczeniu.

„The Times” jako źródło dezinformacji? Raczej narzędzie pomocne w przekonaniu, że nawet elita ukraińskich sił zbrojnych nie jest jeszcze gotowa do dużych, samodzielnych operacji. Że wiążą się one z ogromnym ryzykiem porażki. Od kilkunastu tygodni zachodnie media i opinie publiczne maglują wątek rychłej ukraińskiej kontrofensywy. De facto mamy już do czynienia z presją na Ukraińców – ich władze i armię – by dokonały uderzenia. Po którym będzie można zakończyć wojnę – sukcesem albo przynajmniej przekonaniem, że próbowaliśmy („my Zachód, i wy – Ukraińcy”). Problem w tym, że armia ukraińska nie jest do takiej kontrofensywy gotowa. Do Ukrainy trafiło sporo obiecanego zimą ciężkiego sprzętu, ale wciąż jest go za mało. A portfele donatorów nie są z gumy i jeśli rzeczywiście trzeba łatać ukraińską OPL – a trzeba – to dzieje się to kosztem innych systemów uzbrojenia. Realia krótkiej kołderki kompletnie nie współgrają z oczekiwaniami coraz bardziej zmęczonych wojną obywateli Zachodu. Z których zdaniem – także ewentualnym „nie!” dla dalszej pomocy Ukrainie – rządy krajów NATO muszą się liczyć. Z drugiej strony, przedwczesny atak i porażka armii ukraińskiej może tylko przyśpieszyć erozję tego poparcia („po co ich wspierać, skoro i tak przegrywają?”). Co gorsza, może też doprowadzić do załamania woli oporu u samych Ukraińców. Jak pogodzić tak sprzeczne interesy? Na przykład – za sprawą „przecieków” i „chętnych do rozmowy” informatorów – upubliczniając zręczną kombinację faktów, półprawd i bzdur, z których wynika, że niecierpliwi rozstrzygnięć na froncie muszą jeszcze poczekać. I – co chyba równie istotne – poprzeć intensyfikację pomocy.

—–

PS. „Amerykańskie służby ujęły osobę odpowiedzialną za przeciek” – donoszą media. Pozostając na gruncie podstawowej tezy tego teksu – albo mamy tu do czynienia z ciągiem dalszym dezinformacji i zatrzymany mężczyzna odgrywa rolę podejrzanego, albo to przypadek „użytecznego idioty”, któremu wydawało się, że z własnej inicjatywy ujawnia wrażliwe dane, a w istocie „wypuszczał w świat” spreparowane materiały.

I jeszcze jedna uwaga – intelektualna uczciwość nie pozwala mi wykluczyć bardziej „przyziemnego” celu tej „maskirówki”. W tym scenariuszu ukraiński atak nastąpi lada moment, a doniesienia z „przecieków” mają jedynie zamydlić Rosjanom oczy. Tak zresztą sądzi spora część rosyjskich komentatorów (co w jakiejś mierze wyjaśniałoby rosyjską wstrzemięźliwość). „Pożyjemy, zobaczymy”, jak mawia klasyk. Osobiście nie sądzę, by jakiekolwiek większe akcje zaczepne wydarzyły się na froncie przed latem. Abstrahując od niegotowości, trudno zignorować warunki pogodowe. Maj i czerwiec to okres, w którym na Ukrainie może naprawdę solidnie popadać. To także z tego powodu Niemcy wstrzymywali się z operacjami ofensywnymi do czerwca (w 1941 r.) i do lipca – w 1942 r. Wiem, że anegdotyczne dowody to żadne dowody, ale na Donbasie (gdzieś pod Piskami) spoczął swego czasu jeden z moich butów. Był czerwiec 2015 r., szedłem czymś, co wyglądało na drogę – w paskudnym, rudym błocku. No i za którymś razem noga zapadła się tak głęboko, tak ją zassało, że wyciągnąłem ją bez buta. Duży jestem, ciężkawy, ale gdzie mi do czołgu…?

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Transport ciężkiego uzbrojenia, południowa Ukraina, marzec 2023 r. I mnie widok wyprzedzanego konwoju (było tych lawet wiele) przywiódł do głowy myśl: „to pewnie ruchy związane z przygotowaniami do kontrofensywy”…/fot. Marcin Ogdowski

Niedyskrecja

Przywołana w jednym z wcześniejszych wpisów wpadka w Berdiańsku niczego Rosjan nie nauczyła. 2S4 Tulipan to 240-milimetrowy moździerz, niemający odpowiednika w zachodnich armiach. Zainstalowany na gąsienicowym podwoziu, poza wielką siłą rażenia cechuje się też wysoką mobilnością. Niezwykle niebezpieczna broń, gdyby używać jej zgodnie z przeznaczeniem i… z dala od mediów. Pod koniec maja br. jeden z moździerzy trafił na front na przemysłowych przedmieściach Rubiżne w obwodzie ługańskim. Aleksander Kots – reporter „Komsomolskiej Prawdy” i bloger – umieścił na swoim kanale na Telegramie filmik ilustrujący pracę artylerzystów. Materiał poszedł „na żywca”, bez wizualnej obróbki. Efekt? Niespełna dobę później tulipan – wciąż na tej samej pozycji – został trafiony bombą z drona, a ukraińskie dowództwo zwróciło się do autora reportażu na jednym z oficjalnych profili. „Dzięki za cynk!”, napisano, załączając do wpisu wideo z zarejestrowanym atakiem na moździerz.

W połowie sierpnia br. dotkliwe straty poniosła tzw. Grupa Wagnera, firma najemnicza działająca w Ukrainie na zlecenie Kremla. W pojedynczym ataku ukraińskiej artylerii zginęła setka najemników, przez wiele godzin wydawało się, że był wśród nich założyciel przedsiębiorstwa Jewgienij Prigożyn, bliski współpracownik prezydenta Rosji. „Kucharz Putina” przeżył, ale to jego zdjęcie w towarzystwie współpracowników – umieszczone na propagandowym kanale Grey Zone na Telegramie – posłużyło Ukraińcom do identyfikacji miejsca skoszarowania wagnerowców. Resztę roboty wykonała wyrzutnia Himars, rażąc precyzyjnie zamieszkały do niedawna przez cywilów blok w okupowanej Popasnej.

Pokora i zrozumienie

Nie zamierzam bynajmniej zostawić czytelnika z przekonaniem, że błędy tego typu są charakterystyczne dla konkretnej nacji. Kilkanaście lat temu opublikowałem fotografię spadochroniarzy z 6. Brygady Desantowo-Szturmowej, wykonaną podczas patrolu w Afganistanie. Żołnierze nie nosili na głowach hełmów, co podczas spuszczania migawki nie wydawało mi się niczym nadzwyczajnym (sam unikałem kłopotliwego „garnka”). Gdy tekst ukazał się na prowadzonym przeze mnie blogu, pod „moim” kampem ustawiła się kolejka „petentów”. Okazało się, że popełniłem potencjalnie szkodliwe faux pas. „Jeśli zginę, ubezpieczyciel będzie miał dowód, że nie zawsze postępowałem zgodnie z zasadami BHP. A każdy pretekst do odmowy wypłaty odszkodowania jest dobry…”, wyjaśnił mi jeden z wojskowych. Jakiś czas później poproszono mnie, bym nie informował internautów na bieżąco, gdzie przebywam. W oczach opinii publicznej śmierć żołnierzy nie była już wówczas niczym wyjątkowym, ale zabicie dziennikarza zapewne odbiłoby się szerokim echem – na czym bardzo zależało talibom. „Ruch oporu ma wyspecjalizowane komórki białego wywiadu, czytają też i ciebie”, przekonywał mundurowy ze służb. Troszczył się o swoich, którym towarzyszyłem, a którzy mogliby zginąć przy próbie zabicia reportera. W patrolu przestrzeganie tej zasady nie było trudne – niewidzialny parasol zakłóceń, uniemożliwiający zdalne odpalanie min-pułapek, pozbawiał łącza i mój telefon. Ale z dala od wozów i w bazach, pojawiała się pokusa „bycia on-line”. Skłamałbym, deklarując, że pokora i zrozumienie dla wymogów wojska przyszły automatycznie.

„Pierwszego polskiego Kraba widzę dobre 300 km przed Donbasem. To chyba dobra wróżba”, zatweetował w połowie lipca br. reporter Onetu Marcin Wyrwał. Ów krótki wpis wywołał burzę, łącznie z sugestiami szpiegostwa na rzecz Rosji, w czym celowali medialni funkcjonariusze „dobrej zmiany”. Lecz niesprawiedliwe oskarżenia nie zmieniają faktu, że dziennikarz popełnił błąd. Na zdjęciu widać sporo szczegółów ułatwiających lokalizację. Co więcej, przedstawia ono jedną z podarowanych Ukrainie armato-haubic na lawecie, unieważniając późniejszy argument reportera, że fotografię osadził w sieci kilka dni po wykonaniu. Kilkudziesięciotonowy zestaw ma mobilność ograniczoną przez nośność mostów; informacja, że sprzęt jedzie na front „asfaltem”, a nie koleją (na wschodzie eszelon to nadal domyślny sposób przerzutu wojska i uzbrojenia), pozwala wytypować ograniczoną liczbę możliwych dróg. Potem wystarczy się przyczaić w oczekiwaniu na kolejną okazję. Rosjanom nie powiodły się polowania na kraby ani na froncie, ani na tyłach, co świadczy o słabości ich lotnictwa i niemożności penetracji zaplecza nieprzyjaciela przy użyciu grup dywersyjnych. Ale to może się zmienić.

Źródło i narzędzie

Od zawsze jednym z elementów decydujących o zwycięstwie w wojnie był dostęp do informacji. Wygrywała zwykle ta strona, która więcej wiedziała o przeciwniku – jego planach, uzbrojeniu, miejscach dyslokacji wojsk. Dziś – jakkolwiek większość takich informacji jest niejawna i ma charakter rozproszonej wiedzy – nie trzeba „siedzieć w głowach” wrogich dowódców czy cieszyć się dostępem do supertajnych baz. Mnóstwo użytecznych danych pozostaje „na wyciągnięcie ręki”, za sprawą sieci komórkowych i Internetu, będących zarazem źródłem wiedzy i narzędziem jej pozyskiwania. Zajmują się tym komórki OSINT (ang. Open-Source Intelligence; rozpoznanie na podstawie ogólnodostępnych źródeł), działające jako formalne struktury sił zbrojnych, zajmują też detektywi-amatorzy, często skupiający wokół siebie liczne sieci współpracowników. Pojedyncze zdjęcie wykonane dla ilustracji jakiegoś zdarzenia najczęściej zawiera dodatkowy pakiet danych. Elementy zabudowy mieszkalnej, w tym wnętrza domów i uchwycone didaskalia, miejska infrastruktura – od znaków drogowych po wielkie konstrukcje jak mosty – obiekty przyrodnicze, budowle symboliczne i wiele innych szczegółów pozwalają zidentyfikować miejsce i czas wykonania fotografii. W geolokalizacji pomocne okazują się kąty padania światła czy charakter chmur. Przy dostępie do baz danych meteo – gdzie odnotowuje się rodzaje zachmurzeń dla danych regionów – niewinne tło w postaci obłoków na niebie może zadecydować o trafności wskazania.

Oczywiście, bez odpowiednich mocy obliczeniowych i właściwej przepustowości łącza, zawiodą najlepsze algorytmy zaprojektowane do szukania podobieństw w zbiorach obrazów. Wymogi sprzętowe i techniczne (oraz dostęp do zasobów różnych instytucji) premiują więc legalnych osintowców, ale ci nieformalni czerpią ze społecznościowego charakteru swoich przedsięwzięć. Justin Peden, Amerykanin posługujący się nickiem „Intel Crab”, weryfikuje przypuszczenia w gronie 255 tys. użytkowników. Większość to Europejczycy, co ma ogromne znaczenie, Peden bowiem śledzi postępy rosyjskich wojsk w Ukrainie. „Tak, to moja okolica!”, „to z pewnością punkt X, byłem tam, proszę, mam takie zdjęcia” – reakcje społeczności są niczym rekordy w wyszukiwarce. Parający się białym wywiadem amatorzy i zawodowcy to dwa różne światy, działające w oparciu o inne motywacje. Gdy pierwszym chodzi o zaspakajanie ciekawości, drudzy idą dalej i robią bojowy użytek ze zdobytych informacji. Jednym z oblicz wojny w Ukrainie jest inwigilacja środowisk osintowych przez wyspecjalizowane służby i związany z tym transfer wiedzy. Po prawdzie, wielu detektywów-amatorów ochoczo na taki układ przystaje, wykorzystywanie własnych ustaleń przez ukraińską armię traktując jako wkład w wojenny wysiłek. Po drugiej stronie działa to tak samo, czego przykładem może być społeczność skupiona wokół kanału Rybar na Telegramie. Na motywacji patriotycznej bazuje także mechanizm stosowany w aplikacji telefonicznej Diia. Jej użytkownicy wysyłają dane na temat obserwowanych przez siebie ruchów rosyjskich wojsk. Z dostępnych informacji wynika, że Dii użyło w tym celu co najmniej ćwierć miliona osób.

Fotka z wakacji

Sieciowa niedyskrecja, która tworzy obfite łowiska dla speców od OSINT-u, nie jest oczywiście skutkiem działalności li tylko mediów. Przydatne ślady zostawiają – bądź mogą zostawiać – w zasadzie wszyscy przebywający w rejonie konfliktu, podłączeni do globalnego systemu wymiany informacji. 27 lutego br. – trzy dni po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji – firma Google wyłączyła na swoich mapach dla Ukrainy warstwę natężenia ruchu drogowego. Stało się to na prośbę ukraińskich władz, które argumentowały, że ogólnodostępne dane o zatorach mogą stanowić dla Rosjan pośrednią informację o ruchach ukraińskiej armii. Casus już istniał, co więcej, był „świeżutki” i pochodził z okresu tuż przed atakiem, kiedy światowe media informowały o koncentracji rosyjskich wojsk. Część doniesień oparta była o googlowskie mapy, które rejestrowały poważne zatory w Rosji i Białorusi przy granicy z Ukrainą. Występowanie korków wielokrotnie pokrywało się z obserwowanymi na inne sposoby ruchami rosyjskich kolumn pancernych i transportowych – co pozwoliło uznać „czytanie Googla” za pełnoprawną metodę OSINT. Gwoli wyjaśnienia, Google Maps wykorzystuje do monitorowania natężenia ruchu dane lokalizacyjne smartfonów używanych przez okolicznych kierowców. „Wyłączcie geolokalizację w telefonach”, prosiło obywateli ukraińskie MSW. Gdy padły pierwsze strzały, Ukraińcy z zagrożonych rejonów zniszczyli znaki na drogach i budynkach. „Rosjanie zaczynają orientować się na intensywność mobilnego ruchu, nie ułatwiajmy im zadania”, apelowano. Przy tej okazji wyszło na jaw, że rosyjski system nawigacji satelitarnej Glonass – w założeniu pełnoprawny odpowiednik GPS – jest zbyt „dziurawy” i niewydolny. Do tego stopnia, że wojska inwazyjnie albo były ślepe, albo ratowały się cywilnymi urządzeniami GPS (co wyjaśnia, dlaczego Rosjanie – mimo posiadania odpowiedniej technologii – nie zagłuszają tego rodzaju sygnałów i nie niszczą naziemnych urządzeń odbiorczych; po prostu, są na nie skazani).

Cyfrowy ślad zostawiany przez wojskowych ma też bardziej prozaiczną postać i wynika z codziennych nawyków czasu pokoju. Dmitrij Kartaszow ze 175. Brygady Dowodzenia Południowego Okręgu Wojskowego regularnie aktualizował swój profil na Vkontakte, rosyjskim Facebooku. W maju 2015 r. wrzucił do ogólnodostępnego serwisu selfie, nie zadbał jednak o usunięcie metadanych, dodanych przez smartfon, które zdradziły miejsce wykonania fotografii. Przeoczył również specyficzną „drobnostkę” – znajdujące się za plecami anteny systemu walki radioelektronicznej Rtuć-BM, będącego na wyposażeniu wyłącznie rosyjskiej armii. W tamtym czasie Kreml stanowczo odżegnywał się od udziału swoich żołnierzy w wojnie na Donbasie. Twierdził, że to wewnątrz ukraiński konflikt, z którym Rosja nie ma nic wspólnego. Zdjęcie – jedno z wielu, które wówczas namierzono i spopularyzowano – dowodziło kłamstw Moskwy. Nieznane są dalsze losy Dmitrija Kartaszowa, tak jak nie wiemy, co stało się z rosyjskim turystą, który kilkanaście dni temu postanowił zrobić sobie pamiątkę z wakacji. I podzielić się nią z użytkownikami Vkontakte. Zdjęcie opalonego 60-parolatka na krymskiej plaży nie byłoby niczym godnym uwagi, gdyby nie tło – zestaw obrony przeciwlotniczej S-400 Triumf. Plaża okazała się bardzo charakterystycznym miejscem, fotografię z cyfrowego morza danych wyłowił ukraiński wywiad. Reszty łatwo się domyśleć, co przywodzi do wniosku, że dla świętego spokoju lepiej nie fotografować wojskowych instalacji. O czym mówi się także w Polsce przy okazji każdych większych ćwiczeń, a ostatnio w kontekście licznych transportów uzbrojenia, zmierzających naszymi drogami i torami do Ukrainy.

Nz. 2S4 Tulipan z materiału Aleksandra Kotsa

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 36/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to