Przeciek

Wyciek danych z Pentagonu wygląda na wpadkę, ale czy rzeczywiście nią jest? W mojej ocenie, to zręczna akcja dezinformacyjna w wykonaniu Amerykanów i, być może, Ukraińców.

O dokumentach Departamentu Obrony USA, które wyciekły do Internetu, od wielu dni piszą największe światowe agencje prasowe. Te zachodnie czynią to zwykle w tonie mocno sensacyjnym, czasem wręcz histerycznym, zostawiając uważnego czytelnika z poczuciem dysonansu. Dramatyczne wnioski wywodzi się bowiem z danych, które z jednej strony z daleka „pachną” dezinformacją, z drugiej, są znanymi faktami, których potencjalne skutki od dawna pozostają przedmiotem publicznych debat. Napięciu sprzyja postawa waszyngtońskiej administracji, której przedstawiciele przyznają, że doszło do niekontrolowanej dystrybucji materiałów opatrzonych gryfem „ściśle tajne”. Co jest osobliwą formą reakcji, nieprzystającą do znanych schematów – najoględniej mówiąc, Amerykanie nie mają w zwyczaju zbyt szybko przyznawać się do tego, że „spuszczono im spodnie”. O co więc w tym wszystkim chodzi?

Na wyciek składa się ponad setka sfotografowanych slajdów i dokumentów wyglądających jak wewnętrzne informacje wywiadowcze. Z ustaleń grupy śledczej Bellingcat wynika, że pierwsze zdjęcia pojawiły się w obiegu na początku marca br. Umieszczono je na Discordzie, popularnej platformie komunikacyjnej, w sekcji zdominowanej przez miłośników gry Minecraft. Nierodzące większych emocji (!) pliki znajdowały się tam przez kilka tygodni, do 7 kwietnia br. – usunięto je, gdy redakcje z całego świata zaczęły pisać o szpiegowskiej aferze. Powodem zainteresowania mediów były wpisy na innej platformie – Telegramie – gdzie na początku kwietnia rosyjskie konta opublikowały jeden z rzekomo zastrzeżonych materiałów. Fakt, iż za upublicznieniem informacji o istnieniu łatwodostępnego zbioru wrażliwych danych stoją rosjanie, sprzyja opinii, że to agenci lub współpracownicy Moskwy odpowiadają za przeciek. Ale to wniosek post factum, którego moc osłabia niepodważone dotąd ustalenie, że pierwotnym źródłem wycieku był Discord, nie zaś rosyjskie konta na Telegramie (też skądinąd rosyjskim).

Czy można mocniej bić się w pierś?

Co więcej, rosjanie reagują na ujawnione rewelacje wyjątkowo wstrzemięźliwie. Wspomniane wpisy na Telegramie dotyczyły slajdu z amerykańskimi szacunkami strat wojennych rosji i Ukrainy (na dzień 1 marca br.). Upublicznił go jeden z rosyjskich blogerów wojennych. Na pierwszy rzut oka to ślad prowadzący do kremlowskich spec-służb, bo mil-blogerzy (czy Z-blogerzy; oba określenia funkcjonują w rosyjskiej infosferze zamiennie), nie ukrywają swoich powiązań z armią i agencjami wywiadowczymi. Tyle że ów slajd został przerobiony – w wersji na Discordzie straty ukraińskie oszacowano na 16-17 tys. zabitych żołnierzy, rosyjskie na 30-45 tys. poległych. Na Telegramie straty ukraińskie przypisano rosjanom, liczba poległych Ukraińców zwiększyła się do 61-71 tys. „Dowód”, że „tamtych zginęło znacznie więcej niż naszych”, to użyteczne narzędzie propagandowe, a fabrykowanie danych leży w kompetencjach wywiadu i kontrwywiadu. Ale graficznej przeróbki dokonano tak nieumiejętnie, że trudno o nią podejrzewać profesjonalne służby. No i to w zasadzie tyle, jeśli idzie o warte odnotowania rosyjskie reakcje na wysyp „ściśle tajnych danych”.

Gdyby patrzeć na sprawę z perspektywy prasowych tytułów i zawartości tekstów ukazujących się w zachodnich mediach, rosyjska propaganda winna tańczyć z radości, eksportując w świat przetworzone na własny użytek sensacje. Oto bowiem Kreml dostaje na tacy dane, z których wynika, jak wielkie jest zaangażowanie USA w wojnę w Ukrainie. Ze slajdów można wyczytać, że Amerykanie nie tylko szkolą i zaopatrują ukraińskie wojska, ale de facto zajmują się niemal wszystkim poza bezpośrednim prowadzeniem działań wojennych, na przykład namierzają dla Ukraińców wartościowe cele. I jakkolwiek pomoc jest imponująca, wiele ukraińskich brygad istnieje jedynie na papierze, bo brakuje im wyszkolonych ludzi i wyposażenia. Kończy się amunicja przeciwlotnicza i pociski do Himarsów, elitarne rezerwy gen. Walery Załużny musiał rzuć do obrony Bachmutu (więc zabraknie ich gdzie indziej…). Co więcej, Amerykanie dwoją się i troją, szukając amunicji i broni dla Kijowa – w Korei czy Izraelu – ale idzie im tak sobie. „Jeżeli jesteś Ukraińcem, albo naszym sojusznikiem, jesteś wkurwiony na maksa. Zwłaszcza dlatego, że to Amerykanie zwykle pouczają innych w sprawach bezpieczeństwa” – komentuje zawartość ujawnionych dokumentów były ambasador USA w Polsce Daniel Fried (cytat za Oko.Press). Czy można mocniej uderzyć się w pierś? Chyba nie…

„Rozwadnianie” możliwości bojowych

Ale czy to naprawdę szczery gest, a nie element dezinformacyjnej gry, która wcale nie jest zaadresowana do rosjan (a przynajmniej nie czyni ich głównymi adresatami)? Dokumenty, które na pierwszy rzut oka demaskują zakres amerykańskiej pomocy, nie wnoszą nic nowego. Wiemy, co Amerykanie posyłają i kiedy – to informacje ogólnodostępne. Żaden z wojskowych decydentów z USA nie zaprzeczył, że Ukraińcy otrzymują precyzyjne dane wywiadowcze. Oczywiście, posiadanie „urzędowego potwierdzenia” (jakim byłby wykradziony dokument), to nowa jakość, ale dla rosjan nieszczególnie przydatna, bo ich propaganda już dawno poszła znacznie dalej, sugerując obywatelom federacji, że w Ukrainie walczą regularne oddziały NATO. Od „zawsze” wiadomo, że zapas pocisków do poradzieckich systemów obrony przeciwlotniczej nie jest niewyczerpalny. rosjanie mają świadomość, że Ukraina ich nie produkcje, byli w stanie oszacować, ile rakiet da się ściągnąć z zagranicy, gdzie eksportowano na przykład wyrzutnie S-300. Nie ma więc dla Moskwy wielkiej wartości konkluzja jednego z dokumentów, że do końca maja br. Ukraińcy nie będą już posiadali czynnych systemów S-300. Zachodnie media przychylne Ukrainie piszą o tym od miesięcy, wspierając narrację o konieczności pełnego przezbrojenia ukraińskiej OPL w sprzęt z USA, Wielkiej Brytanii czy Niemiec.

Informacja o braku rakiet do Himarsów brzmi jak żart – Amerykanie mają w magazynach 50 tys. pocisków, na przestrzeni ostatnich dwunastu miesięcy podwoili produkcję (z 4 do 9 tys. sztuk rocznie). Rakiet fizycznie nie zabraknie, o braku woli politycznej do ich przekazywania Kijowowi „ujawnione” dokumenty milczą. Równie niewiarygodne brzmią dane o ukompletowaniu i wyposażeniu ukraińskich brygad – opisana w nich praktyka rozdzielania nowoczesnego sprzętu na zasadzie „tu trochę, tam trochę”, faktycznego „rozwadniania” możliwości bojowych konkretnych oddziałów, w rzeczywistości nie ma miejsca. Co więcej, przecieki „powołały do życia” jednostki, których nigdy nie stworzono, co łatwo zweryfikuje średnio rozgarnięty analityk wojskowości, o aparacie wywiadowczo-analitycznym profesjonalnych służb nie wspominając. Po co więc ta cała hucpa?

Realia krótkiej kołderki

Nim odpowiem na to pytanie, cofnijmy się do początków kwietnia i publikacji brytyjskiego „The Times”. Gazeta – powołując się na źródła w wywiadzie wojskowym Ukrainy – opublikowała artykuł o kulisach nieudanej operacji wojsk ukraińskich, które w październiku 2022 r. próbowały odbić z rąk rosjan Zaporoską Elektrownię Jądrową. W akcji miało wziąć udział 600 ukraińskich komandosów, których na przeciwległy brzegu Dniepru zabrało 30 łodzi motorowych. Działania specjalsów wspierały wyrzutnie Himars i drony, ale twardy opór rosjan pokrzyżował Ukraińcom szyki. Opisy z tekstu sugerują potężną trzygodzinną bitwę, w trakcie której rosjanie sięgnęli po artylerię oraz czołgi. „Napotkaliśmy na zbyt gęsty ogień. Dowódca zdecydował się na odwrót” – podsumował ukraiński rozmówca „The Times”. A więc niebagatelne zwycięstwo rosjan, sroga porażka Ukraińców. Czemu więc nie istnieją żadne materiały filmowe dokumentujące zmagania? (ukraińscy komandosi regularnie zapuszczają się na drugi brzeg Dniepru – to rutynowe, nękające akcje. Kilka takich wypadów udało się rosjanom odeprzeć, istnieją zapisy wideo, lecz w żadnym razie nie przedstawiają one zmasowanego ataku sił specjalnych i równie zmasowanej reakcji rosjan). O ile dałoby się wytłumaczyć powściągliwość atakujących – wszak skrewili i to w tajnej operacji – o tyle trudno zrozumieć milczenie Moskwy. W październiku ub.r. kremlowska propaganda na gwałt potrzebowała jakiegoś sukcesu, po kompromitującej utracie charkowszczyzny. Dziś wspomnienie wielkiego zwycięstwa w bitwie o elektrownię mogłoby osłodzić gorzką pigułę nieudanej „ofensywy zimowej”. Tymczasem ani w październiku 2022 r. – bezpośrednio po akcji – ani też w kwietniu br. – po publikacji „Times’a” – rosjanie nie opiewali sukcesu. Bo nie było czego i czym, trudno przecież zainscenizować bitwę z udziałem setek żołnierzy, toczoną w bardzo specyficznym otoczeniu.

„The Times” jako źródło dezinformacji? Raczej narzędzie pomocne w przekonaniu, że nawet elita ukraińskich sił zbrojnych nie jest jeszcze gotowa do dużych, samodzielnych operacji. Że wiążą się one z ogromnym ryzykiem porażki. Od kilkunastu tygodni zachodnie media i opinie publiczne maglują wątek rychłej ukraińskiej kontrofensywy. De facto mamy już do czynienia z presją na Ukraińców – ich władze i armię – by dokonały uderzenia. Po którym będzie można zakończyć wojnę – sukcesem albo przynajmniej przekonaniem, że próbowaliśmy („my Zachód, i wy – Ukraińcy”). Problem w tym, że armia ukraińska nie jest do takiej kontrofensywy gotowa. Do Ukrainy trafiło sporo obiecanego zimą ciężkiego sprzętu, ale wciąż jest go za mało. A portfele donatorów nie są z gumy i jeśli rzeczywiście trzeba łatać ukraińską OPL – a trzeba – to dzieje się to kosztem innych systemów uzbrojenia. Realia krótkiej kołderki kompletnie nie współgrają z oczekiwaniami coraz bardziej zmęczonych wojną obywateli Zachodu. Z których zdaniem – także ewentualnym „nie!” dla dalszej pomocy Ukrainie – rządy krajów NATO muszą się liczyć. Z drugiej strony, przedwczesny atak i porażka armii ukraińskiej może tylko przyśpieszyć erozję tego poparcia („po co ich wspierać, skoro i tak przegrywają?”). Co gorsza, może też doprowadzić do załamania woli oporu u samych Ukraińców. Jak pogodzić tak sprzeczne interesy? Na przykład – za sprawą „przecieków” i „chętnych do rozmowy” informatorów – upubliczniając zręczną kombinację faktów, półprawd i bzdur, z których wynika, że niecierpliwi rozstrzygnięć na froncie muszą jeszcze poczekać. I – co chyba równie istotne – poprzeć intensyfikację pomocy.

—–

PS. „Amerykańskie służby ujęły osobę odpowiedzialną za przeciek” – donoszą media. Pozostając na gruncie podstawowej tezy tego teksu – albo mamy tu do czynienia z ciągiem dalszym dezinformacji i zatrzymany mężczyzna odgrywa rolę podejrzanego, albo to przypadek „użytecznego idioty”, któremu wydawało się, że z własnej inicjatywy ujawnia wrażliwe dane, a w istocie „wypuszczał w świat” spreparowane materiały.

I jeszcze jedna uwaga – intelektualna uczciwość nie pozwala mi wykluczyć bardziej „przyziemnego” celu tej „maskirówki”. W tym scenariuszu ukraiński atak nastąpi lada moment, a doniesienia z „przecieków” mają jedynie zamydlić Rosjanom oczy. Tak zresztą sądzi spora część rosyjskich komentatorów (co w jakiejś mierze wyjaśniałoby rosyjską wstrzemięźliwość). „Pożyjemy, zobaczymy”, jak mawia klasyk. Osobiście nie sądzę, by jakiekolwiek większe akcje zaczepne wydarzyły się na froncie przed latem. Abstrahując od niegotowości, trudno zignorować warunki pogodowe. Maj i czerwiec to okres, w którym na Ukrainie może naprawdę solidnie popadać. To także z tego powodu Niemcy wstrzymywali się z operacjami ofensywnymi do czerwca (w 1941 r.) i do lipca – w 1942 r. Wiem, że anegdotyczne dowody to żadne dowody, ale na Donbasie (gdzieś pod Piskami) spoczął swego czasu jeden z moich butów. Był czerwiec 2015 r., szedłem czymś, co wyglądało na drogę – w paskudnym, rudym błocku. No i za którymś razem noga zapadła się tak głęboko, tak ją zassało, że wyciągnąłem ją bez buta. Duży jestem, ciężkawy, ale gdzie mi do czołgu…?

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Transport ciężkiego uzbrojenia, południowa Ukraina, marzec 2023 r. I mnie widok wyprzedzanego konwoju (było tych lawet wiele) przywiódł do głowy myśl: „to pewnie ruchy związane z przygotowaniami do kontrofensywy”…/fot. Marcin Ogdowski

Wyobrażenia

„Proszę, nawet świąt nie są w stanie uszanować…”, pisze z dezaprobatą prorosyjski aktywista medialny, komentując ukraińskie „nie” na putinowską propozycję zawieszenia broni. Dziś prawosławna wigilia, car nakazał więc poddanym, by do jutra nie strzelali, oczekując tego samego od Ukraińców. Ludzki pan… Ten sam, który w Nowy Rok – także istotne święto na wschodzie – kazał swoim bandytom w mundurach napieprzać dronami kamikadze w ukraińskie miasta. A to przecież jedynie szczątkowy dowód hipokryzji moskiewskiego watażki – szerzej spoglądając, za nic miał on świętość ukraińskiej ziemi i ukraińskiego prawa do samostanowienia. Wjechał niczym rabuś do cudzego mieszkania, chcąc je nie tyle okraść, co zagarnąć. Zajął jeden pokój, drugi tylko na chwilę, bo dostał w ryj – raz, drugi, trzeci. Siedzi więc teraz poobijany i prosi o chwilę przerwy, bo w radio nadają mszę.

– Myślę, że władimir putin stara się nabrać tlenu – skomentował Joe Biden.

– To pułapka – stwierdził Wołodymyr Zełenski.

Pozostając na gruncie kryminalnej analogii – rabuś nie tylko chce odetchnąć, ale i postawić w złym świetle napadniętego, jako tego, który nawet „święty sygnał” ma za nic; oto istota pułapki. Szytej grubymi nićmi – uznałem wczoraj. Bo jakim idiotą trzeba być, by dać się na to nabrać? A jednak ruskie – i ich rodzimi zwolennicy – próbują nas nabierać. Biorąc na cel naiwność tych, którym bliska jest idea sacrum. Z miernym skutkiem, sądząc po tym, jak nieliczne w naszej infosferze są głosy wsparcia dla stwierdzeń, jak to zacytowane na wstępie. Co stanowi kolejny dowód na słabnący wpływ rosyjskiej propagandy, która przez lata, skutecznie, truła w głowach Polakom i reszcie Zachodu. Ta propaganda działała, gdy można było stwarzać wrażenie, że rosja jest czym innym niż jest w istocie. Opowiastki o konserwatywnym, szanującym „tradycyjne wartości” kraju brzmią dziś wyjątkowo fałszywie, gdy rosja kojarzy nam się z Buczą. Ilustrujące ten wpis zdjęcie Ławy Świętogórskiej – w maju 2022 roku zbombardowanej przez najeźdźców – w pełni obnaża rzeczywiste oblicze moskiewskiego chanatu.

„Z kontrrewolucją się nie rozmawia. Do kontrrewolucji się strzela”, miał powiedzieć Zenon Kliszko, bliski współpracownik Gomułki, na wieść o rozruchach na Wybrzeżu w 1970 roku. Paskudny czas, podli ludzie, tym niemniej cytat jak znalazł w odniesieniu do „propozycji” putina. Z rabusiami się nie rozmawia, zwłaszcza gdy zabijają napadniętych domowników.

– Rosja musi opuścić okupowane terytoria – tylko wtedy będzie miała „tymczasowy rozejm” – odpowiedział Kremlowi doradca prezydenta Ukrainy Mychajło Podolak. Co w zasadzie zamyka temat, bo cóż więcej można dodać?

—–

Pozostańmy jednak na gruncie mylnych wyobrażeń. Zainspirowany wpisem znajomego – który w oparciu o dane z SIPRI (Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem w Sztokholmie) przedstawił listę największych darczyńców Ukrainy – chciałbym poświęcić nieco uwagi Francji. Otóż Francja – z jej 219 mln dol. pomocy wojskowej – wypada bardzo blado w zestawieniu z Polską czy Wielką Brytanią, ba, nawet Niemcami. Wartość wsparcia to zaledwie 0,4 proc. budżetu obronnego Paryża za 2021 r. W przypadku Polski jest to aż 16 proc., Wielkiej Brytanii 5 proc., Niemiec, uwaga, 7 proc. Nominalnie największe transfery sprzętu i amunicji – amerykańskie – do listopada zamknięte kwotą ponad 18 mld dol., to nieco ponad 2 proc. budżetu Pentagonu za 2021 r. Ale…

Ale Francuzi mało się chwalą – czy jak kto woli „oficjalnie raportują” – a dużo więcej robią. Wsparcie militarne Paryża dla Kijowa – szacowane w oparciu o to, co i w jakiej ilości widać na froncie – jest bez wątpienia wielokrotnie wyższe (spotkałem się z szacunkiem mówiącym o 3 mld euro, ale nie potrafię go zweryfikować). Francuski wkład jest trudno policzalny także z innego powodu – istotną jego część stanowi wsparcie wywiadowcze dla Ukrainy (wszyscy wiemy o amerykańskim, które jest gigantyczne, zapominając o technologicznych możliwościach Francji). No i to Francuzi dają asumpt do wysyłki cięższego sprzętu – tak było wiosną zeszłego roku, gdy posłali Caesary, tak jest i teraz, gdy zapowiedzieli dostawy wozów bojowych AMX (o czym szerzej za chwilę). Ponadto to Francja utrzymuje w Ukrainie – jako jedyny kraj NATO – uzbrojony kontyngent wojskowi. Mam na myśli żandarmów (nie takich zwykłych jakby co…), którzy współtworzą ochronę prezydenta Zełenskiego.

Nie bez znaczenia jest fakt – w Polsce po wielokroć wypaczany – że Pałac Elizejski zachowuje aktywne kanały komunikacji z Moskwą. O tym, jak bardzo są one teraz przydatne, wiemy niespecjalnie dużo (a bez nich, dla przykładu, nie udałoby się utrzymać w bieżącym ruchu procesu wymiany jeńców), doświadczenie historyczne i wyobraźnia każą antycypować ich niezbędność, gdy rozpocznie się proces pokojowy.

Nim damy się zwieść „żabojadosceptycznej” narracji, zwróćmy uwagę, jak częste są kontakty dyplomatyczne na linii Kijów-Paryż (na najwyższym szczeblu). Dla przyjemności porozmawiania o kulturze nikt tego nie robi. Co podkreślam, bo owe mylne wyobrażenia na temat Francji często służą w Polsce jako lek na nasze kompleksy. „Dajemy więcej!”, co rusz pokrzykuje jeden z drugim. No i? Polska ma w tej wojnie gigantyczne znaczenie – nie tyle jako dostarczyciel uzbrojenia, co hub logistyczny. Realizujemy to zadanie niemal perfekcyjnie i tego się trzymajmy.

Co zaś się tyczy tej pierwszej roli – wkład Polski – i innych krajów dawnego bloku wschodniego – będzie się już tylko zmniejszał. Posowiecka broń jest „na wykończeniu”, co można było, w większości zostało przekazane bądź zostanie przekazane wkrótce. Strumień nowoczesnych systemów nie będzie zaś tak szeroki (nie te przemysły, nie ten know-how, nie te możliwości finansowe). Teraz czas na broń zachodnią – i to w reżimie: więcej, cięższej, szybciej.

—–

Obiecane przez prezydenta Macrona AMX-y to nie są czołgi („czołgi na kołach”, jak to piszą niektórzy dziennikarze). Owszem, mają 105-milimetrową armatę, ale strzelają amunicją o gorszych parametrach niż ich gąsienicowi „więksi bracia”. Nade wszystko jednak – nie ten pancerz. Za to mobilność i „lekkość” – w połączeniu z taką lufą – czynią z AMX-ów bardzo niebezpieczną broń dla wszystkiego poniżej czołgów.

Czołgami nie są też obiecane wczoraj niemieckie Mardery i amerykańskie Bradleye – to gąsienicowe bojowe wozy piechoty, służące do podrzucania wojska w rejon walk i zapewniania mu osłony w starciu z piechotą i artylerią przeciwnika. Do walki z czołgami się nie nadają (co nie znaczy, że nie mogą ich niszczyć); chciałbym, by to jednoznacznie wybrzmiało, obserwuję bowiem ponadnormatywny entuzjazm wynikły z faktu, że „wreszcie idzie ciężki sprzęt”. Idzie – czy raczej pójdzie, bo to kwestia tygodni – ale nie najcięższy. Jest też kwestia ilości – nie wiadomo, ile będzie AMX-ów, zapewne kilkadziesiąt sztuk, Niemcy zadeklarowały 40 Marderów, Amerykanie 50 Bradleyów. To sporo, a zarazem kropla w morzu potrzeb. Jest oczywistym, że pojawią się kolejne dostawy, i o ile francuski i niemiecki rezerwuar imponujący nie jest, Amerykanie mają setki, jeśli nie tysiące Bradleyów na zbyciu (w sumie wyprodukowano ich niemal 7 tys.). A 400 czy 500 sztuk już różnicę zrobi, solidnie mieszając na froncie.

Lecz i tak bez czołgów ani rusz.

Ukraina wciąż dysponuje znaczącym parkiem maszynowym sowieckiej proweniencji, ale w obliczu rosyjskiej przewagi ilościowej potrzebuje zachodnich czołgów. Te bowiem są po prostu lepsze.

„Taa, lepsze…”, czytałem niedawno u fana rosyjskiej myśli technicznej. „A niby skąd to wiemy?”. Pytanie niegłupie, bo jak dotąd Amerykanie, Brytyjczycy czy Niemcy z rosjanami się nie zwarli; nie przetestowali swoich tanków w starciu między sobą. Abramsy czy Challengery walczyły z T-72 w Iraku, gdzie amerykańscy i brytyjscy czołgiści zafundowali arabskim załogom piekło na ziemi. To głównie stąd bierze się przekonanie o absolutnej dominacji zachodniej broni pancernej, a przecież „Irakijczycy to nie rosjanie”; „nie ta kultura techniczna, nie to wyszkolenie, nie ta dyscyplina, taktyka itp., itd.”. Czyżby? – zapytam zupełnie serio, mając w głowie dziesiątki przykładów „nieogaru” rosyjskich pancerniaków.

Challengery byłyby dla nich niczym dopust boży, tymczasem Brytyjczycy już oficjalnie mówią – ustami ministra spraw zagranicznych Jamesa Cleverleya – o możliwości wysłania do Ukrainy własnych czołgów. Gdy kilka tygodni temu w podobnym tonie wypowiadali się Amerykanie – na temat Bradleyów – towarzyszył temu powszechny sceptycyzm. Ja jednak nie zamierzam iść śladem analityków, którzy twierdzą, że zachodnich czołgów Ukraina nie dostanie. Dostanie – idę o zakład, że wiosną pojawią się na froncie.

—–

„Zachód coś wie”, martwią się Czytelnicy. „Bo skąd ten nagły wysyp zapowiedzi wysyłki ciężkiego sprzętu?”. No jasne, że wie – ale za tym nie kryją się żadne apokaliptyczne scenariusze. Wbrew złowieszczeniu niektórych analityków, nie należy spodziewać się potężnego uderzenia, które miałoby na celu zajęcie całej wschodniej Ukrainy – aż po Dniepr. Oczywiście, rosjanie bardzo by chcieli, ale chcieć, a móc, to dwie różne sprawy. Armii rosyjskiej nie stać obecnie na tak rozległą operację. Wymagałaby ona dodatkowego pół miliona żołnierzy, mających wszystkiego „po korek” (czołgów, dział, samolotów, śmigłowców, indywidualnego wyposażenia itd.), działających w oparciu o wydolne zaplecze logistyczne. Skąd to wszystko wziąć?

Pozwólcie, że zepnę klamrą kwestię mylnych wyobrażeń. Sukces jesiennej mobilizacji nie przesądza o możliwościach rosji. Z 300 tys. rezerwistów, 100 tys. posłano na front – połowa z nich już nie żyje bądź została ranna.

Już wiele tygodni temu dramatycznie spadła liczba niszczonych przez Ukraińców rosyjskich czołgów, co nastąpiło przy rosnącym potencjale ukraińskiej armii. Czyżby rosjanie nauczyli się unikać strat? W pewnym zakresie owszem, lecz zasadniczo odpowiedź na pytanie kryje się w czołgowej absencji. Ukraińcy nie niszczą już tyle, bo nie ma tylu celów. Z rozmów z ukraińskimi wojskowymi, jakie przeprowadziłem jeszcze w grudniu, wynika, że liczba rosyjskich czołgów „na teatrze” spadła o 70 proc. w porównaniu ze stanem z lutego 2022 roku.

Liczba operacji lotniczych to raptem jedna piąta tego, z czym mieliśmy do czynienia w marcu.

Wyposażenie indywidualne rezerwistów woła o pomstę do nieba.

Przykładów można by mnożyć, większość nie stanowi wiedzy tajemnej (łatwo takie informacje posiąść). A i tak nie brakuje opinii, że dopiero teraz „armia rosyjska nam wszystkim pokaże”. Dwa dni temu przeczytałem, że piszę bzdury na temat możliwości dalszego wyposażania wojsk rosyjskich w czołgi. I zostałem odesłany do analizy, z której wynika, że rosja może produkować setki maszyn, a dziesięć tysięcy tylko czeka na rozkonserwowanie. Tak, w jednym miejscu, zobaczyłem to, co można przeczytać w Wikipedii, w materiałach RIA Nowosti i Iar Tass oraz w radzieckich i rosyjskich opracowaniach poświęconych temu, jak powinno się/należy prowadzić wojnę. Cóż, wolę własne źródła i własny osąd sytuacji.

One wiodą mnie do konkluzji, że rosjanie znów uderzą (gdzie i kiedy – pisałem kilka dni temu), ale nie będzie to nokautujący atak – ani realnie, ani w zamyśle. Ukraińską armię czekają ciężkie boje, straci wielu ludzi, ale da sobie radę, w czym pomóc mają zapowiadane dostawy. I kolejne.

A gdy na arenie pojawi się najcięższy zachodni sprzęt i samoloty, będzie pozamiatane.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Fot. Sierhij Michalczuk, za Ukraine.ua

Najeżeni

Sztokholmski Międzynarodowy Instytut Badań nad Pokojem (SIPRI) nie ma dobrych wiadomości i alarmuje, że po raz pierwszy od 1991 r. możliwy jest wzrost potencjału nuklearnego na świecie. A przecież już to, co obecnie znajduje się w silosach i magazynach, wystarczyłoby do wielokrotnego zniszczenia naszej cywilizacji. 90% światowego potencjału atomowego posiadają Rosja i USA (odpowiednio 6 tys. i 5,4 tys. głowic), reszta wyjątkowo śmiercionośnej broni zalega w arsenałach Wielkiej Brytanii, Francji, Chin, Indii, Pakistanu, Izraela i Korei Północnej. „Mamy wyraźne oznaki, że redukcje przeprowadzane od zakończenia zimnej wojny, właśnie dobiegły końca”, mówi Hans Kristensen z Programu Broni Masowego Rażenia SIPRI. Łączna liczba pocisków nuklearnych zmalała w ciągu minionego roku o niespełna 400 sztuk (do 12,7 tys.), a proces ten wynikał przede wszystkim z konieczności utylizacji najstarszych głowic. „Państwa posiadające broń jądrową zwiększają lub modernizują arsenały, a większość zaostrza retorykę nuklearną i rolę, jaką broń atomowa odgrywa w ich strategiach”, konkluduje Wilfred Wan, dyrektor Programu.

Strach tykać…

Inwazja Rosji na Ukrainę i wsparcie wojskowe Zachodu dla Kijowa zwiększyły napięcia wśród państw posiadających głowice. „Ryzyko użycia tego rodzaju broni jest największe od dziesięcioleci”, twierdzą analitycy SIPRI. Dodać należy, iż marne rosyjskie postępy w Ukrainie i ujawniona przy tej okazji kiepska kondycja konwencjonalnych sił zbrojnych Federacji, zwiększają jeszcze jedno ryzyko. Moskwa chroni się dziś za nuklearną tarczą, bez której inaczej wyglądałaby współpraca NATO z napadniętym krajem. Ryzyko atomowej eskalacji i ponawiany co rusz jądrowy szantaż Kremla, powściągają zachodnich przywódców przed otwartą konfrontacją, która zakończyłaby się niechybną klęską Rosji. Dla innych państw – zwłaszcza bandyckich reżimów – jest oczywiste, że tylko atomowy argument zapewni im bezpieczeństwo. Można więc założyć, że zwiększą wysiłki mające na celu pozyskanie takiej broni. Pouczający jest tu także przykład Korei Północnej, której „strach tykać”, bo skutki dla całego regionu mogą być dramatyczne.

W tym kontekście łatwiej zrozumieć decyzję Chin, posiadających stosunkowo skromny zasób 350 głowic jądrowych. Z danych pozyskanych przez Departament Obrony USA wynika, że Pekin planuje podwoić arsenał do 2027 r., a trzy lata później dysponować już tysiącem pocisków. Służby wywiadowcze donoszą o trwających w ChRL pracach budowlanych, w wyniku których powstanie około 300 nowych silosów rakietowych. Tym wysiłkom – oraz sytuacji we wschodniej Europie – z niepokojem przyglądają się w Tokio. Kilka tygodni temu ministerstwo obrony Japonii, w dorocznym raporcie znanym jako „Biała Księga Obronna”, wyraziło „głębokie zaniepokojenie agresywnymi działaniami Chin i Rosji”. Efekt? Japoński rząd nie ustanowił maksymalnego pułapu wydatków na obronność w kolejnym roku fiskalnym (co czyniono w projektach budżetu w poprzednich latach, by tym sposobem unikać niekontrolowanego wzrostu długu publicznego). W bieżącym roku fiskalnym nakłady Japonii na wojsko zaplanowano na poziomie 5,4 bln jenów, co odpowiada kwocie 40 mld dol. Dla porównania, tegoroczny budżet polskiego MON ma równowartość 13,7 mld dol.

Trzech prowodyrów

A kolejne będą tylko wyższe, gdyż Polska planuje podnieść wydatki zbrojeniowe do 3% PKB już w 2023 r (w 2020 było to 2,1%). Jak zauważa sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg, Sojusz przechodzi obecnie „największą przebudowę obrony zbiorowej i odstraszania od czasów zimnej wojny”. Statystki mogą się tu wydawać nieco mylące, bo zaledwie 9 z 29 obecnych członków Paktu (posiadających siły zbrojne), łoży na armie ustalony w 2014 r. pułap 2% PKB. Poza Polską są to: Grecja (3,76%), USA (3,47%), Litwa (2,36%), Estonia (2,34%), Wielka Brytania (2,12%), Łotwa (2,10%), Chorwacja (2,03%) i Słowacja (2,00%) – co znamienne, w większości państwa Europy Środkowo-Wschodniej. Rumunia i Francja, które osiągnęły już dwuprocentowy cel, w 2022 r. spadły nieznacznie poniżej tego progu. Stawkę zamykają więksi i zasobniejsi członkowie NATO – Niemcy, Kanada, Włochy i Hiszpania. Ale w liczbach rzeczywistych budżety wojskowe tych krajów i tak pozostają imponujące (np.: Berlin w 2021 r. przeznaczył na cele obronne 56 mld euro), no i nie bez znaczenia są podjęte niedawno zobowiązania do odnowienia potencjału wojskowego, zaniedbanego przez ostatnie 30 lat. Najdalej w tym zakresie idą Niemcy, przeznaczając na armię dodatkową kwotę (poza bieżącymi budżetami) 100 mld euro w zaledwie pięć lat.

Dramatyczne wzrosty dotyczą także innych krajów. Kazachstan na kolejny rok zwiększa budżet wojskowy o 900 mln dol. – do kwoty 1,7 mld dol. (mamy więc do czynienia z więcej niż podwojeniem wydatków!). Jednocześnie kraj – dotąd blisko związany z Moskwą – zacieśnia stosunki z ChRL z jednej strony, i krajami NATO z drugiej. Powodem takiej wolty są ambicje geopolityczne Władimira Putina, obnażone po całości wraz z napaścią na Ukrainę. Działania Rosji są zatem impulsem do zbrojeń nie tylko w obszarze euro-atlantyckim – gdzie sprawy przyśpieszyły po aneksji Krymu w 2014 r. – ale też w centralnej Azji. Trzeba jednak podkreślić, że odpowiedzialność za remilitaryzację świata rozkłada się i na inne podmioty. Rosja istotnie, od 2000 r. począwszy wydawała wiele, próbując odzyskać status supermocarstwa. Ponad dekadę temu była jednym z nielicznych krajów, które nie obcięły wydatków na wojsko w następstwie kryzysu z 2008 r. W 2021 r., gdy gromadziła żołnierzy wzdłuż ukraińskiej granicy, nakłady na obronność sięgnęły 65,9 mld dol., czyli 4,1% PKB. Ale to Chiny od 30 lat napędzają indo-pacyficzny wyścig zbrojeń. Niezwykle spektakularne są także wzrosty wydatków militarnych USA po 11 września 2001 r.

Ktoś straci, ktoś zarobi

Według SIPRI, w ciągu dekady (licząc od początku 2012 do końca 2021 r.), światowe wydatki na zbrojenia wzrosły o 12%. Rok do roku (2020-21) powiększyły się o nieznaczne 0,7%, lecz i tak pierwszy raz w historii przekroczyły 2 bln dol. (dokładnie było to 2,11 bln dol.). W 1989 r. globalne wydatki na cele wojskowe zamknęły się w kwocie 1,7 bln dol., a 10 lat później wyniosły „tylko” 1,2 bln dol. To właśnie wtedy – po „biednym” 1999 r. – ma swój początek trend wzrostowy dotyczący zbrojeń. Wśród państw wydających najwięcej na wojsko w 2021 r. znalazły się USA – 801 mld dol. (38% udziału w światowych wydatkach), Chiny – 293 mld dol. (14%), Indie – 76,6 mld dol. (3,6%), Wielka Brytania – 68,4 mld dol. (3,2%) i Rosja – 65,9 mld dol. (3,1%). Zastrzec należy, że chińskie i rosyjskie dane są oficjalnymi – rzeczywiste nakłady bez wątpienia były większe. Nie zapominajmy również o innej sile nabywczej dolara w krajach Zachodu i u pozostałych liderów (w Chinach czy Rosji za miliard dolarów można kupić więcej niż w Stanach). Zdaniem analityków, koszty rosyjskiej inwazji na Ukrainę oraz wywołane przez nią militarne wzmożenie sprawią, że tegoroczne wydatki zbrojeniowe przekroczą pułap 2,3 bln dol.

Ktoś straci – bo wojna to śmierć i zniszczenie – ale ktoś też zarobi. Według SIPRI, w latach 2017–2021 największymi eksporterami uzbrojenia były USA z 39-procentowym udziałem w światowym rynku. Kolejne miejsca zajmowała Rosja (19%), Francja (11%), Chiny (4,6%) i Niemcy (4,5%). Amerykańska broń trafiała do 103 państw; w wielu z nich koncerny z USA zdominowały miejscowe rynki. Rosja eksportowała broń do Indii, Egiptu, Chin, Algierii, Wietnamu, Iraku, Kazachstanu i Białorusi. Chiny zyskały status wiodących dostawców w Pakistanie, Bangladeszu i Mjanmie. W gronie największych importerów znalazły się Indie (11% udziału w globalny imporcie), Arabia Saudyjską (11%), Egipt (5,7%), Australia (5,4%) i Chiny (4,8%). Stany zajęły 13. miejsce, Rosji zabrakło w pierwszej czterdziestce – oba państwa mają bowiem rozwinięte przemysły zbrojeniowe i pozostają w dużej mierze samowystarczalne. Jest jednak pewne „ale” – w czym kryje się też odpowiedź na pytanie o źródła przewagi amerykańskiej zbrojeniówki. Oferuje ona broń drogą, lecz niezawodną, znacząco lepszą od rosyjskich i chińskich odpowiedników. Hojnie dofinansowana, szybko opracowuje i wdraża kolejne systemy. Chińczycy wciąż takiej wydajności nie osiągnęli, Rosjanie zmagają się z technologicznym zapóźnieniem – dlatego ich broń pozostaje głównie ofertą dla biednych. Ci drudzy mają teraz dodatkowy kłopot – odcięto ich od zachodnich komponentów, a ciężkie straty w Ukrainie zmuszają do skupienia wysiłków na odbudowie własnej armii. Chiny już ostrzą sobie zęby na porzucone przez Rosję rynki…

—–

Nz. Eksplozja głowicy jądrowej/fot. Departament obrony USA

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 34/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Kontynuacja

Wyborcza porażka Donalda Trumpa przyniosła wielką ulgę dużej części świata. Miejsce chamskiego ekscentryka zajął nobliwy starszy pan, przestrzegający zasad kindersztuby zarówno w relacjach towarzyskich, jak i w stosunkach międzynarodowych. Ów publiczny wizerunek Joego Bidena uchodzi za jedną z gwarancji powrotu Ameryki „do normalności”, upragnionego nie tylko przez polityczny establishment Zachodu, ale przede wszystkim przez miliony zwykłych ludzi po obu stronach Atlantyku. Dla wielu z nich fakt, że mamy do czynienia z demokratą, jest dodatkowym argumentem na rzecz opinii o Stanach Zjednoczonych jako nawróconym na pokój liderze. Tyleż to naiwne, co nieprawdziwe.

Obecny lokator Białego Domu to weteran polityki, ukształtowany przez zimnowojenny determinizm, wedle którego „projekcja siły” (ang. show of force) jest jednym z warunków unikania otwartych konfliktów. Ale samo prężenie muskułów nie wystarcza – czasem trzeba mięśni użyć. Tym była realizacja koncepcji „wojen zastępczych” (Korea, Wietnam, Afganistan), w których oba supermocarstwa, mimo zaangażowania własnych wojsk, formalnie nie walczyły przeciw sobie. Biden był za młody, by mieć istotny wpływ na amerykańskie działania w Azji w latach 50. i 70., lecz jako dwukrotny wiceprezydent u Baracka Obamy brał udział w procesie zapewnienia legislacji i finansowania wojny dronowej w Azji Centralnej, Afryce i na Bliskim Wschodzie.

Naiwnością jest również przypisywanie demokratom mniejszej niż u republikanów wojowniczości. Dość wspomnieć Johna Kennedy’ego i jego postawę w czasie kryzysu kubańskiego. O ile balansowanie na krawędzi wojny nuklearnej przyniosło Kennedy’emu uznanie – zmusił bowiem Chruszczowa do kapitulacji – o tyle jego późniejsze działania kładą się cieniem na zakończonej przedwcześnie prezydenturze. JFK wysłał armię do Wietnamu i chociaż eskalacja nastąpiła później, trudno wybronić go od zarzutu uwikłania Ameryki w brudną wojnę. Biden jeszcze żadnej nie wywołał, choć zdefiniował relacje z Rosją i Chinami w iście zimnowojennym stylu. Jego administracja zaś przygotowała budżet Pentagonu, którego Trump by się nie powstydził.

Symboliczny policzek

Całość opiewa na kwotę 715 mld dol. (dla porównania PKB Polski za 2019 r. to 600 mld dol.). W tej sumie mieszczą się koszty utrzymania liczącego 1,3 mln osób personelu sił zbrojnych, ale struktura pozostałych wydatków jasno wskazuje priorytety amerykańskiej polityki obronnej i zagranicznej. Zakłada ona kontynuację, co wzbudziło niezadowolenie lewicowego skrzydła Partii Demokratycznej. Już sama wielkość budżetu – nominalnie jest nieco wyższy niż przed rokiem, po uwzględnieniu inflacji symbolicznie niższy – wywołała rozczarowanie środowisk oczekujących znacznych redukcji. Kraj boryka się z gigantycznym długiem publicznym, sięgającym niemal 30 bln (!) dol. W dodatku wciąż zmaga się z pandemią, której skutkiem – do tej pory – jest śmierć 600 tys. obywateli; mówimy zatem o stratach porównywalnych do tych z najkrwawszego konfliktu w historii USA – wojny secesyjnej.

„To nie czas na rozbuchane zbrojenia”, twierdzą zwolennicy cięcia wydatków. Biden tymczasem wymierzył im symboliczny policzek, zwiększając o 2 mld dol. (z 15,4 do 17,5) budżet wojsk kosmicznych, uchodzących za kwintesencję amerykańskiego imperializmu. W Stanach nie brakuje głosów, że ten rodzaj sił zbrojnych – powołany w czasach Trumpa – należy zlikwidować. Zdecydowanie przeciwny temu rozwiązaniu jest przewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, gen. Mark Milley, najwyższy rangą amerykański wojskowy. Murem stoi za nim sekretarz obrony Lloyd Austin; obydwaj podczas niedawnego przesłuchania przed komisją budżetową Kongresu stwierdzili, że przestrzeń kosmiczna oraz cyberprzestrzeń i sztuczna inteligencja to najważniejsze obszary rywalizacji. Wymagają one nowych technologii, a więc i zakrojonych na szeroką skalę prac badawczo-rozwojowych, na które Pentagon chciałby w najbliższym roku budżetowym wydać 112 mld dol.

Prawie 134 mld dol. (mniej o 8 mld) przewidziano na zakup nowego sprzętu (opracowanego w ramach już dostępnych technologii) – czołgów, samolotów, okrętów itp. Milley i Austin dali do zrozumienia, że za głównego przeciwnika administracja Bidena uważa Chiny – i znajduje to odzwierciedlenie w budżetach konkretnych rodzajów sił zbrojnych. Wojska lądowe (US Army) otrzymają o 4 mld dol. mniej niż przed rokiem (173 zamiast 177 mld), z czego na nową broń wydane zostanie niewiele ponad 21 mld dol. (spadek o 2,8 mld). Wzrosną za to budżety marynarki wojennej (US Navy) i korpusu piechoty morskiej (USMC) – razem o 4,7 mld dol., do niemal 212 mld. W przypadku sił powietrznych mówimy o niemal dziewięciomiliardowej zwyżce (całościowy budżet USAF to 213 mld dol.).

Ewentualny konflikt na Pacyfiku byłby poza obszarem zainteresowania wojsk lądowych – stąd więcej pieniędzy dla floty, marines i lotnictwa.

Koniec rojeń o forcie

Choć pacyficzna orientacja to kontynuacja polityki Trumpa, po prawdzie zapoczątkowano ją jeszcze w czasach Obamy. W sumie między 1 października 2021 r. a 30 września 2022 r., czyli w ramach wyznaczonych przez rok finansowy, Pentagon planuje wydać na obronność w obszarze Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego 66 mld dol. W tej kwocie znajdzie się ponad 5 mld dol. przeznaczonych na Pacyficzną Inicjatywę Odstraszania (Pacific Deterrence Initiative, PDI). PDI finansowana jest ze środków na zagraniczne operacje kryzysowe i wraz z bliźniaczym przedsięwzięciem nakierowanym na Europę, EDI, stanowi papierek lakmusowy intencji Waszyngtonu. Pieniądze w ramach obu DI wydawane są na modernizację i zwiększanie liczebności amerykańskich sił. EDI czasy świetności ma już za sobą – w budżecie na przyszły rok przewidziano na ten cel 3,7 mld dol. To spadek o 800 mln dol., a w porównaniu z rokiem 2019 – o niemal 3 mld dol.

Biden nie widzi w Moskwie takiego zagrożenia jak w Pekinie, nie będzie więc wzmacniał flanki wschodniej, poza okresowym przerzutem sił w odpowiedzi na demonstracje Rosji (np. wiosenna koncentracja armii rosyjskiej na granicy z Ukrainą poskutkowała chwilowym wzmocnieniem amerykańskiego kontyngentu lotniczego w Polsce). De facto jest to koniec pisowskich rojeń o Forcie Trump czy jakimkolwiek jego odpowiedniku. I chociaż Waszyngton wstrzymał decyzję poprzedniego prezydenta o redukcji wojsk USA w Niemczech, jednocześnie dał do zrozumienia europejskim członkom NATO, że czas najwyższy w większym zakresie wziąć na siebie obowiązek obrony Starego Kontynentu. Fakt, że uczyniono to w trakcie zakulisowych spotkań, świadczy o dość istotnej różnicy stylu działania w porównaniu z histerycznymi zagrywkami Trumpa. Patrząc pod kątem skutków, nie widać tu innych zmian.

Fundamentem amerykańskiej potęgi militarnej pozostają siły jądrowe. Nękane po zakończeniu zimnej wojny redukcjami i cięciami, czasy smuty mają już za sobą. W przyszłym roku Waszyngton wyda na ich utrzymanie 28 mld dol. (równowartość ponad dwóch budżetów polskiego MON). Co więcej, triada składająca się z samolotów, okrętów podwodnych i podziemnych wyrzutni rakiet międzykontynentalnych może liczyć na stopniową modernizację, rozkręconą za prezydentury Trumpa. Docelowym efektem ma być wymiana flotylli atomowych okrętów podwodnych, tzw. strategicznych nosicieli pocisków balistycznych, wdrożenie do służby kolejnej generacji bombowców typu stealth (B-21) oraz rakiet – te zgromadzone w arsenałach, choć na bieżąco modernizowane, pochodzą z lat 70. i 80. XX w. i ich skuteczność niebawem mogłaby się okazać problematyczna.

Na Zachodzie bez zmian

Obecnie trwają w Kongresie dyskusje nad budżetem, pro forma należy zatem uznać, że jego wielkość nie została jeszcze przesądzona. Biorąc pod uwagę wyrównane siły między demokratami i republikanami, to, że ci drudzy chcieliby zwiększenia wydatków, oraz oczekiwania samego prezydenta, nie należy się spodziewać wielkich różnic między projektem a dokumentem finalnym. Zwłaszcza że przemysł zbrojeniowy to ważny pracodawca, co dla pocovidowej gospodarki ma niebagatelne znaczenie. Bez względu na efekty ustawodawczych przepychanek fabryki zbrojeniowe już dziś pracują pełną parą – stocznie osiągnęły właśnie kres możliwości produkcyjnych, a zwolnienie mocy nastąpi dopiero za dwa lata. Niezależnie od tego w przyszłym roku amerykański podatnik sfinansuje budowę ośmiu kolejnych okrętów.

Nie bez kozery wspominam o flocie. Krótkoterminowo jej liczebność się zmniejszy – w najbliższych miesiącach ze stanu spisanych zostanie aż 14 okrętów. Lecz pięść marynarki – lotniskowce – pozostaje niezagrożona. USA zamierzają utrzymać w linii 11 atomowych jednostek tego typu. To kwintesencja idei show of force, okręty zdolne dotrzeć do niemal każdego zakątka Ziemi. Lotniskowiec, wraz z jednostkami wsparcia, ma zdolności bojowe zbliżone do potencjału niejednej armii (mówimy o pokładzie z setką samolotów). Kilkanaście dni temu US Navy przeprowadziła spektakularny test możliwości najnowszego „nosiciela”, „Geralda Forda”. W pobliżu jednostki zdetonowano 18-tonowy ładunek, który wywołał trzęsienie ziemi o magnitudzie 3,9. Celem eksperymentu było sprawdzenie odporności okrętu na wstrząsy. „Ford” zdał i wrócił do stoczni, gdzie zostanie poddany ostatnim naprawom, konserwacjom i modernizacjom. Bo chociaż jeszcze nie wszedł do służby, czas jego budowy (typowy dla okrętów tej klasy) jest na tyle długi, że niektóre elementy zdążyły się zużyć i zestarzeć. Stępkę pod nim położono w 2009 r., a kadłub zwodowano cztery lata później – za prezydentury Obamy. Do służby przyjmie go kolejny demokrata, który nastał po kadencji republikanina. Trudno o lepszy symbol kontynuacji. Można by zatem rzec, cytując Remarque’a, że na Zachodzie bez zmian. Stany nie zamierzają rezygnować z roli dominującej potęgi militarnej.

—–

Nz. USS Gerald R. Ford (CVN 78) w trakcie testów/fot. domena publiczna, Erik Hildebrandt, U.S. Navy.

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 28/2021

Postaw mi kawę na buycoffee.to