Dwa razy znalazłem się pod silnym ogniem artylerii. Za pierwszym razem był to ostrzał z gradów, w odsłoniętym polu; szczęśliwie zagrzebałem się wówczas w dziurze w ziemi i jakoś poszło. Po wszystkim tylko w zasięgu wzroku doliczyłem się dwudziestu lejów.
Następnym razem było trochę lepiej – już po pierwszej eksplozji dałem nogę do piwnicy, skąd wyszedłem kilka godzin później, gdy było już cicho. Przez pierwszą godzinę liczyłem nieodległe eksplozje, po dojściu do 120 dałem sobie spokój. Ale wybuchy wciąż następowały, z kwadransa na kwadrans coraz rzadziej i rzadziej.
Ani za pierwszym razem – gdy towarzyszyło mi pięć osób – ani za drugim – gdy siedziałem w rumowisku z plutonem ukraińskiego wojska – nikt nie zginął, ba, nikt nawet nie został poważnie ranny.
Wspominam o tym nie dla weterańskich opowieści, lecz by uzmysłowić Wam prostą, wojenną zależność. Jeden wystrzelony pocisk nie musi i w miażdżącej większości przypadków nie oznacza zabitego człowieka. To trochę inna kategoria, bo dotyczy amunicji strzeleckiej, ale dobrze ilustruje problem. Gdy Amerykanie w Wietnamie podsumowali zużycie środków bojowych, wyszło im, że zabicie jednego żołnierza z północy/partyzanta z Wietkongu, kosztowało wystrzelenie… 500 tys. sztuk naboi. Wojskowi z USA zwykle strzelali do dżungli – czasem udało im się kogoś trafić.
Czasem udaje się też trafić rosyjskim artylerzystom. Którzy zużywają ogromne ilości pocisków – Ukraińcy szacują, że 50-60 tys. sztuk dziennie – ale tylko promil z nich wyrządza realne fizyczne szkody ukraińskiej „sile żywej”. Są rzecz jasna jeszcze szkody niefizyczne – nawała ma bowiem moc łamania psychiki, co zauważam gwoli rzetelności, ale nad czym nie zamierzam się pochylać z braku statystycznych danych. Ta materiałochłonność wojny jest zjawiskiem obiektywnym, ale o zmiennej skali. Armie Zachodu jeszcze w ubiegłym wieku zaczęły odchodzić o filozofii masowego ostrzału na rzecz precyzyjnych uderzeń. W ostatecznym rozrachunku, tak jest taniej (gdy zbuduje się już odpowiednie zaplecze naukowo-techniczno-przemysłowe), nie bez znaczenia są też przesłanki humanitarne. Strzelanie wagonami amunicji w pozycje wroga zwiększa ryzyko strat ubocznych, pośród cywili. Rosjanie do takiej armii „nie dorośli”; próbowali świat przekonać, że jest inaczej, ale po zużyciu skromnych zapasów precyzyjnej broni, po uwłaczających porażkach punktowych natarć, szybko wrócili do tego, na czym znają się najlepiej. Na kumulacji masy i ilości, przede wszystkim rozumianej jako tak zwany artyleryjski walec.
Mimo przerażających atrybutów werbalno-wizualnych ów walec jest tak sobie skuteczny. Rosjanie potrzebowali 10 tygodni, by wygrać bitwę na łuku donbaskim. Wzięli dwa miasta – jedno wielkości Włocławka, drugie Kutna – co usiłują przedstawić jako wielki sukces. Ma on wymiar symboliczny – bo to na obszarze Siewierodoniecka i Lisiczańska koncentrowały się w ostatnich tygodniach wysiłki zbrojne obu stron – więc nie jest to tylko „propagandowe pierdolenie”. Niemniej nie zapominajmy, że w wymiarze praktycznym mówmy o wejściu w głąb terytorium przeciwnika na 15-35 km. Co więcej, tej pełzającej ofensywie nie towarzyszyły spektakularne zjawiska typu „kocioł”, w którym zamknięto by, a następnie wzięto do niewoli tysiące żołnierzy. Ukraińcy wycofali się w sposób uporządkowany i na tyle zmyślnie, by nie musieć porzucać ciężkiego sprzętu – co zwykle towarzyszy odwrotowi (Moskwa coś tam bredzi o porzuconych czołgach, ale dowodów zdjęciowych i filmowych brak). Dla pełnego obrazu dodajmy, że wzięcie Lisiczańska oznacza utratę przez Ukrainę całości obwodu ługańskiego. I że ten cel Rosjanie mieli osiągnąć najpierw 1 czerwca, potem w połowie czerwca, a ostatnia OFICJALNA zapowiedź mówiła o 1 lipca.
Trochę wolny ten walec, co nie zmienia faktu, że jednak obrońców przetrzebił. Dał im w kość do tego stopnia, że Ukraińcy postanowili „odciąć go od prądu”. W efekcie już od wielu dni – a od kilku w niezwykle efektownej „oprawie” – obserwujemy ataki ukraińskiej artylerii na składy materiałowe armii najeźdźców. Gdy piszę te słowa, płoną co najmniej cztery takie obiekty – niektóre, jak w Doniecku, na bliskim zapleczu frontu, inne, jak w Melitopolu, w sporej odległości od linii styku wojsk, co sugeruje użycie dalekonośnej artylerii rakietowej.
Z informacji, jakie do mnie napływają, wynika, że od kilkudziesięciu godzin rosyjska presja na froncie słabnie. Być może jest to już efekt odcięcia od zapasów, wiele jednak wskazuje, iż mamy do czynienia z pauzą operacyjną, za którą stoi cały szereg także innych czynników. Sam Putin orzekł wczoraj, że po „wyzwoleniu” obwodu ługańskiego, oddziały muszą odpocząć, odbudować potencjał bojowy. „Zielone światło” z Kremla chyba zostało wykorzystane przez dowódców w Ukrainie, świadomych, że jednostki bojowe gonią w piętkę. Rosjanie nie mają w tej chwili dość sił, by „dokończyć” zadania w Donbasie – do zajęcia jest połowa obwodu donieckiego, co przy dotychczasowym tempie oznacza kolejne długie tygodnie walk.
A przecież Ukraińcy ani myślą w tym czasie spać. Ich pierwszoliniowe oddziały też potrzebują odpoczynku, ale artyleria zasilona zachodnim sprzętem zdaje się właśnie rozkręcać. Nie będę tu wyrwalił (w drugą stronę) i rościł sobie prawo do budowania całościowych scenariuszy – nie mam takiej wiedzy, by bez ryzyka blamażu orzec, jak będą wyglądać najbliższe tygodnie na froncie. Niezmiennie trzymam kciuki za obrońców.
Zaś własne intuicje (optymistyczne) zasilam kolejnymi doniesieniami, z których jasno wynika, że dla matuszki roSSji ta wojna jest solidnym obciążeniem. Jak zauważa portal Riddle, od maja 2022 roku moskiewskie ministerstwo finansów niemal całkowicie ograniczyło dostęp do danych o bieżących wydatkach budżetu federalnego. Lecz z jakiegoś powodu pozycja „obrona narodowa” jest nadal dostępna. Dzięki czemu wiemy, że w okresie styczeń-kwiecień na obronę narodową wydano około 1,6 bln rubli z planowanych 3,85 bln. Tymczasem cały budżet federalny na 2022 rok wynosi około 26 bilionów rubli. I teraz tak – w 2021 roku na obronę narodową wydano prawie 3,6 bln rubli (cały budżet wynosił wówczas 24,8 bln rubli), ale poprzeczkę 1,5 bln rubli przekroczono dopiero w czerwcu. Jeśli zatem utrzyma się tempo wydatków z okresu marzec-kwiecień – 500 mld rubli miesięcznie zamiast średnio 300 mld – do końca roku wydatki na obronę narodową mogą sięgnąć 5,0-5,5 bln rubli, czyli 19-21 proc. budżetu federalnego. Dla porównania, obronność w Polsce czy USA „przejada” 10-11 proc. budżetu, Rosja tymczasem funkcjonuje w realiach coraz dotkliwszych sankcji. Na wojowanie trzeba mieć pieniążki, zwłaszcza gdy straciło się na przykład 1600 spośród 3300 najlepszych (najnowszych lub zmodernizowanych) czołgów.
No ale „Rosja jest wielka, a Ukraińcy walczyć nie chcą”. Do takiego wniosku doszedłem, zanurzając się dziś w rodzimy, prorosyjski internet. Sporo tam o „byczkach” – ukraińskich mężczyznach, którzy migają się od walki. I wieją zagranicę. Amunicji dostarczyła kilka tygodni temu „Rzeczpospolita”, pisząc, że do połowy czerwca 430 tys. Ukraińców w wieku 18-60 lat wjechało do Polski. W dużej mierze dzięki łapówkom, bo mężczyźni w wieku poborowym nie mają prawa opuszczać Ukrainy. Zabawne, że w antyukraińskiej narracji jest to powód do oburzenia („jak można nie chcieć walczyć za swój kraj!?”), nie mniejszy niż fakt, że Ukraina stawia Rosji opór („po co, przecież Rosjanie nie mają złych intencji?”). Znać tu sznyt rosyjskiej propagandy i jej wewnętrznej niespójności. Klocuszki nie muszą się układać w jedną opowieść, każdy ma „walić w Ukraińców” – w taki czy inny sposób. Na marginesie – ów mechanizm wykorzystał do perfekcji Antoni Macierewicz w swoich smoleńskich bredniach; ileż to wzajemnie wykluczających się teorii lansował? Nieważne, grunt, że część ludzi uwierzyła, iż coś na rzeczy jest z tym zamachem…
No więc we wspomnianym przypadku „coś na rzeczy jest” z tym brakiem woli walki u Ukraińców. Tylko że:
a/istnieją w ukraińskim prawie wyjątki pozwalające wyjechać poborowym;
b/pół miliona osób (z uwzględnieniem tych, którzy wyjechali inną niż polska drogą) to 1/34 męskiej populacji w tym przedziale wieku (słownie: jedna trzydziesta czwarta, trzy procent), trudno zatem mówić o masowej skali zjawiska;
c/z samej Polski w opisywanym okresie (luty-czerwiec) wyjechało na Ukrainę 600 tys. mężczyzn; popytajcie firmy budowlane, w jakich warunkach funkcjonują dziś takie biznesy.
No ale nie o uczciwość i racjonalne argumenty zwolennikom „rosyjskiego głosu w twoim domu” chodzi.
PS. „Nie spotkałem się z dezercjami” – pisze Damian, Polak, ochotnik pracujący w Ukrainie jako medyk polowy. „Wręcz przeciwnie, są osoby które walczą nieoficjalnie, bez kontraktu, bo chwilowo nie ma dla nich etatu. Ryzykują więc życie, wiedząc, że rodzina nie dostanie nawet grosza, jak zginą. Czy to świadczy o niskim morale?”.
—–
Nz. Ukraińskie Himarsy gdzieś w obwodzie zaporoskim/fot. Dowództwo Sił Zbrojnych Ukrainy.
A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki: