Pojawiły się prośby, bym napisał, jak wyglądałoby użycie przez rosjan broni jądrowej – w odpowiedzi na porażki w Ukrainie. Szanowni, właśnie o to tym gamoniom chodzi – byśmy nieustannie rozważali najdziksze scenariusze, od których włos jeży się na głowie. Które rozbudzą w nas choćby tylko podskórne lęki. W użyciu „atomówek” nie chodzi jedynie o materialny wymiar destrukcji, ale też o spustoszenia natury psychicznej/psychologicznej. Efekt mrożący, czyli pożądaną przez atakujących zmianę – w tym przypadku złamanie woli ukraińskiego oporu oraz powstrzymanie zachodniej pomocy z obawy przed eskalacją. Tyle że ów efekt (nie od razu i nie w całości) może wywołać sama groźba użycia takiej broni. Atomowy blef, którym usiłuje grać putin, a którego skuteczność zwiększają medialne dywagacje.
No więc nie, nie zagram w tej orkiestrze.
Dodam jednak – bo mam świadomość, że ziarna niepokoju zostały już zasiane, a potoczne wyobrażenia niosą szkodliwe skutki – że:
Po pierwsze, aktywność sił zbrojnych federacji jest monitorowana przez całą dobę, putinowska armia pozostaje w istotnej mierze transparentna dla zachodnich wywiadów, głównie amerykańskiego; to zasługa imponującego zaplecza technologicznego, wielkości i jakości agentury oraz rosyjskiej bylejakości i podatności na korupcję. Dzięki temu wiemy, że nie dzieje się nic, co wskazywałoby na rosyjskie przygotowania do użycia głowic jądrowych.
Po drugie, odpalenie głowic nie następuje „z automatu”. Przycisk w słynnej walizce nie posyła rakiet „w świat”, a jedynie rozkaz ich użycia. Ostateczne decyzje podejmują dowódcy wyrzutni. Wykorzystanie broni strategicznej (dużych głowic przenoszonych przez międzykontynentalne rakiety) poprzedza proces decyzyjny, który nie jest ograniczony do jednej osoby – putina. Tyle wiemy na pewno – klarownej wiedzy na temat szczegółów tego procesu nie mamy. Zdaniem wielu analityków, inicjacja na poziomie strategicznym wymaga jednoczesnej zgody prezydenta, ministra obrony i szefa sztabu generalnego. Z kolei sięgnięcie po broń taktyczną (małe głowice) leży w kompetencjach dowódcy teatru działań, choć z jednej strony wymagana jest zgoda (polityczna) naczelnego dowódcy, z drugiej, rozkaz wędruje przez kolejne szczeble aż do operatora nośnika – pilota czy dowódcy działonu (który musi wiedzieć, co zrzuca/czym strzela). Innymi słowy, mamy do czynienia z długim łańcuchem zależności i reakcji, co pozwala wierzyć, że gdzieś/ktoś w końcu się opamięta.
Bo ryzyka, patrząc z perspektywy Kremla, są ogromne. Pomijam oczywiste stwierdzenie, że w razie eskalacji i wciągnięcia NATO w wymianę nuklearnych ciosów, nikt takiej wojny nie wygra. Gwarantowane Wzajemne Zniszczenie chroni nas przed wielkim nuklearnym konfliktem.
Co zaś się tyczy pomniejszych scenariuszy – zrzucenie taktycznego ładunku w Ukrainie nie pozostanie bez reakcji Zachodu. Ta wojskowa ma być druzgocąca – mówią to wprost przedstawiciele amerykańskiej administracji. Zapowiedzi pozostają bardzo ogólne, a szczegóły – na przykład dotyczące zniszczenia floty czarnomorskiej przy użyciu amerykańskich pocisków samosterujących – to medialne spekulacje. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że generał Mark Milley, przewodniczący połączonych szefów sztabów (najważniejszy żołnierz w USA), jesienią ubiegłego roku tak zdefiniował zasady postępowania z rosją („krajem o nadzwyczajnych zdolnościach nuklearnych”):
1: „Nie miej konfliktu kinetycznego między wojskami USA i NATO a Rosją”.
2: „Zatrzymaj wojnę w granicach geograficznych Ukrainy”.
3: „Wzmacniaj i utrzymuj jedność NATO”.
4: „Umocnij Ukrainę i daj jej środki do walki”.
Jeśli ekstraordynaryjne posunięcie – jakim byłoby odpalenie głowicy atomowej – nie zmieniłoby tych zasad, militarna odpowiedź Zachodu miałaby charakter pośredni i odbyłaby się ukraińskimi rękoma. Ponieważ istotna w tym kontekście byłaby szybkość odpowiedzi, przeprowadzono by ją w oparciu o potencjał, którym Ukraina już dysponuje – acz „na szybkości doładowany”. W mojej ocenie mielibyśmy do czynienia z serią ataków rakietowych na bazy rosyjskiej floty na Krymie, na rosyjskie centra dowodzenia, lotniska i na inne elementy kluczowej wojskowej infrastruktury. Nihil novi, ale… Ale Himarsy strzelałby także pociskami o największym zasięgu (300 km), z natężeniem dotąd nieobserwowanym. Rakiety przeciwokrętowe, w oparciu o precyzyjne koordynaty pochodzące z natowskich samolotów, zafundowałyby rosjanom powtórkę z „Moskwy” do potęgi entej. Ogłoszona wczoraj (a pewnie już zrealizowana) wysyłka do Ukrainy kolejnych kilkunastu Himarsów (co w praktyce oznacza podwojenie ich liczby) daje obrońcom odpowiednią paletę możliwości.
Dekapitacja dowództwa polowego, paraliż lotnictwa oraz utrata floty (a więc również koszmarny prestiżowy cios) przyniosłyby dalszą degradację możliwości rosji – i to w ekspresowym tempie. A przecież cały czas mówimy o scenariuszu, w którym wojska USA i NATO nie angażują się w konflikt kinetyczny. Na „drabinie eskalacyjnej” to wciąż jeden z pierwszych szczebli.
C.d.n.
PS. Rzecznik Kremla poinformował, że w piątek dojdzie do „ceremonii podpisania umów o przyłączeniu nowych terytoriów do Rosji” – tzw.: DRL, ŁRL, części zajętego obwodu chersońskiego i zaporoskiego. Uważam, że ten krok ma wymiar przede wszystkim propagandowy i jest skierowany do swoich. Wszystko się sypie, obywatele zaczynają wątpić w siłę i skuteczność armii i państwa. No więc pokażmy im – kalkulują kremliny – żeśmy silni, zwarci, gotowi. Że rosja bierze, co chce. A że nasze groźby ochrony „własnego” terytorium nie odstraszą Ukraińców? Załatwimy im tyle roboty, że nie będą mieli sposobności buszować po „naszym”. Tę masę świeżo zmobilizowanego mięsa armatniego ktoś będzie musiał przerobić. A to zajęcie na całą jesień i zimę. A po zimie, kto wie, może Zachód zmięknie…
—–
Nz. Zniszczymy je w trzy dni – taki los ukraińskiemu lotnictwu zapowiedzieli rosjanie. Z dużym dystansem – tak trzeba traktować rosyjskie groźby/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки
A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki: