Była godzina 16.15, kiedy doszło do pierwszego wybuchu. Chwilę wcześniej w grupkę osób, które właśnie wyszły z kościoła, wmieszał się młody mężczyzna. Szarpnął szelki plecaka, czym zdetonował niesioną w środku bombę. Tak zaczął się dramat, który potrwał kilka kolejnych godzin. Chrześcijańska Al-Qaa – niewielkie miasteczko na północy Libanu – stało się celem islamskich radykałów. 27 czerwca 2016 roku ośmiu Syryjczyków przeprowadziło serię samobójczych zamachów. Zabili pięć osób, a trzydzieści pięć ranili. Wszystkie ofiary oddały życie i zdrowie w sąsiedztwie katolickiej świątyni. Nie przypadkiem – tego właśnie chcieli zamachowcy-samobójcy.
Kilkanaście miesięcy później spotykam się z uczestnikami i świadkami tych wydarzeń. Jednym z nich jest ksiądz Elian Nasrallah, proboszcz parafii pod wezwaniem świętego Eliasza.
– Gdy doszło do pierwszego wybuchu, siedziałem na plebanii z Bulusem, kierowcą ambulansu – wspomina ksiądz, jednocześnie szef fundacji, która prowadzi przykościelną klinikę. – Myśleliśmy, że to pocisk rosyjskiej artylerii, który przyleciał zza pobliskiej granicy. To był czas tuż po tym, jak Rosjanie mocno uaktywnili się w Syrii. Całymi dniami słyszeliśmy ich działa, widzieliśmy samoloty. Takie wytłumaczenie wydawało się najbardziej prawdopodobne.
Budynek plebani zadrżał w posadach, lecz zaraz potem zrobiło się cicho. Na chwilę – wkrótce zza okien dało się słyszeć przeraźliwe ludzkie jęki.
Bulus zerwał się do karetki. Ledwie wyjechał z przykościelnego placu, gdy nastąpił kolejny wybuch. Kolejny młody mężczyzna pociągnął za szelki plecaka. Wcześniej jednak odczekał, aż do ofiar dobiegną inni ludzie niosący pomoc. Bulus był emerytowanym żołnierzem, niejedno w życiu widział. Nie uciekł, gdy doszło do drugiej eksplozji. Podjechał ambulansem jak najbliżej rozrzuconych po ulicy ciał i zaczął szukać najciężej rannych. Gdy dwoje z nich na własnych rękach zaniósł do karetki, przy aucie pojawił się trzeci zamachowiec.
– Chłopak uaktywnił zapalnik – na twarzy księdza rysuje się wyraźny smutek. – Bulus zginął na miejscu, ambulans poszatkowały odłamki.
Przechodnie, którzy ocaleli, zaczęli biec w stronę kościoła. Wtedy wysadził się czwarty samobójca. Łącznie do tego czasu zginęło pięciu mieszkańców Al-Qaa, a trzy razy tyle zostało rannych.
* * *
Wieść o kombinowanej zasadzce dotarła do Bejrutu. Szybko podjęto decyzję o wysłaniu do Al-Qaa wojska i policji. Do helikopterów zapakowali się również ministrowie obrony i spraw wewnętrznych oraz dowódca libańskiej armii. Wojsko otoczyło centrum miasta, a mieszkańcom zakazano wychodzić z domów. Mimo to wielu Alkarczyków, uzbrojonych we własne karabiny, przyłączyło się do mundurowych.
– Nie wiedzieliśmy, co się dzieje – wspomina Nikola, emerytowany policjant. – Miasto pełne było plotek, najpopularniejsza głosiła, że z gór zeszła duża grupa bojowników ISIS, która planuje przejąć Al-Qaa. Przerażeni ludzie opowiadali, że jacyś mężczyźni kręcą się po mieście i podkładają pod domy ładunki wybuchowe. Ktoś widział nawet samochód z uzbrojonymi terrorystami. Rozumiesz? – mężczyzna patrzy mi w oczy. – Ludziom udzielił się nastrój zagrożenia.
* * *
Ten sam nastrój, który tuż po serii wybuchów sparaliżował ekipę karetki pogotowia Czerwonego Półksiężyca.
– Bali się podjechać pod kościół – opowiada ksiądz Elian.
– Każdy mógł być zamachowcem – staję w obronie zespołu ratowników. – Jak mogliby ich odróżnić?
Ksiądz kiwa głową. Wcześniej mówił mi o tym, że w pięciotysięcznym mieście schronienie znalazło 25 tysięcy uchodźców z Syrii. To pośród nich ukryli się zamachowcy.
– Ale nie wyglądali na typowych uchodźców – słyszę z ust Nikoli. – Modne fryzury, gładkie policzki, markowe ciuchy. Wziąłbym ich raczej za studentów z Bejrutu – były policjant uśmiecha się lekko. Wie, co mówi – jednego z samobójców widział na własne oczy. Innego na filmie, który nagrała zamontowana w centrum miasta kamera.
* * *
Przed wejściem do domu Amali jeden z jej synów zawiesił skrzyneczkę, w której postawił zdjęcie ojca oraz należący do niego portfel i telefon ze stłuczoną szybką. Obie te rzeczy Jouzef trzymał w kieszeniach, gdy drugi z zamachowców odpalił swój ładunek. Wystawka przywodzi na myśl relikwiarz – i tak jest traktowana przez członków rodziny. Gdy Amalia wyciąga portfel, w jej ruchach widać i tkliwość, i nabożność.
– Tyle zostało mi z męża – mówi i zaczyna płakać.
– Jak dowiedziałaś się o śmierci Jouzefa? – pytam, gdy kobieta jest już spokojniejsza.
– Byłam wtedy w domu – opowiada Amalia. – Nagle usłyszałam jakiś ruch przed wejściem, głosy wielu ludzi. Wyszłam, zobaczyłam sąsiadów, znajomych, ludzi z miasta. „W centrum stało się coś złego” – mówili. „Ale nie możesz tam iść, bo zaminowano drogę” – skłamali. Stało przede mną wielu mężczyzn, lecz żaden nie miał odwagi powiedzieć mi prawdy. Dopiero, gdy zobaczyłam kilka kobiet idących w moją stronę, zrozumiałam, że chodzi o męża. Że stała mu się krzywda…
* * *
Rannych zawieziono do lecznic w okolicznych miejscowościach, najciężej poszkodowani trafili do szpitali w Bejrucie. Przeszukiwanie miasteczka nie przyniosło żadnych efektów, nie nastąpił żaden atak z zewnątrz, na posterunki wojska czy policji. Sytuacja zdawała się normalizować.
Jeszcze przed 21.00 z Al-Qaa wylecieli wszyscy notable, mieszkańcy zaczęli opuszczać domy. Duża grupa udała się pod kościół – jedni zaczęli porządkować teren, inni przygotowywać świątynię do pogrzebów ofiar zamachów.
– Byłem pod kościołem – wspomina Nikola. – Stałem tyłem do ulicy. Już nie pamiętam, dlaczego się obróciłem – mężczyzna milknie na chwilę. Wzdycha. – Opowiadam to pierwszy raz od tamtego czasu – przyznaje. Znów nie odzywa się przez kilka sekund, po czym wraca do opowieści. – Zobaczyłem młodego chłopaka, który rzuca w moją stronę granat. Przez głowę przeleciała mi myśl: „nie zginę, jeśli pobiegnę do przodu!”. Skoczyłem, za moment byłem twarzą w twarz z zamachowcem. Chciałem go chwycić, ale ten obrócił się i zaczął uciekać. Jego plecak ruszał się w górę i w dół, wiedziałem, że szarpie szelki. Wybuchł granat, odłamki trafiły mnie w plecy i rękę, upadłem. Wtedy ktoś zaczął strzelać. Zabójca oberwał, ale biegł dalej. W końcu się wysadził. Jego głowa potoczyła się pod pomnik świętego Eliasza…
Była godzina 22.00.
* * *
– Nastąpiła seria wybuchów – relacjonuje ksiądz Elian, który w tym czasie pomagał przystrajać kościół. – Byliśmy pewni, że wojsko znalazło terrorystów i właśnie z nimi walczy.
* * *
Tymczasem w centrum Al-Qaa trwało polowanie na ludzi. Tuż po tym, jak wysadził się pierwszy z napastników, kolejny cisnął dwoma granatami w spanikowany tłum. Jeden z odłamków ranił przebywającego na urlopie żołnierza armii libańskiej. Trafiony w bok wojskowy rzucił się na zamachowca, obydwaj upadli. Młodszy, silniejszy Syryjczyk wyrwał się jednak z uścisku. Przestraszony, zaczął biec w stronę, gdzie nikogo już nie było. Gdy wreszcie skutecznie szarpnął szelki, zabił tylko siebie.
– Święty Eliasz nad nami czuwał – kwituje Nikola, nazywając taki obrót sprawy cudem.
Trzeci z zamachowców wysadził się przy generatorze, który zasilał okoliczne latarnie. Światła zgasły, w centrum miasteczka zrobiło się ciemno. Czy taki był cel terrorystów? Tego nie udało się ustalić. Faktem jest, że czwarty napastnik – ósmy, licząc od początku serii zamachów – stanął nieco zdezorientowany. Ulica pełna była leżących rannych, oni jednak już nie byli wartym poświęcenia celem. Zdaniem Nikoli, młody mężczyzna zamierzał wbiec do kościoła, dostrzegł jednak nadjeżdżający wojskowy transporter. Ruszył w stronę świateł maszyny, z zamiarem wysadzenia się przy wozie. Padł, nim zdołał odbezpieczyć ładunek – dwa metry przed potężnym M-113. Był jedynym spośród sprawców zamachów, którego zabiła karabinowa kula.
Jeszcze tego samego wieczoru do szpitali trafiło kolejnych 20 rannych Alkarczyków.
* * *
Z Nikolą spotykam się w biurze wójta Al-Qaa. Na jednej ze ścian sali konferencyjnej wisi plakat z wizerunkami pięciu zabitych przez terrorystów mieszkańców miasta. Towarzysząca Nikoli kobieta mówi o nich per szahidzi, męczennicy. Zapewne w ten sam sposób wyrażali się o swoich towarzyszach bojownicy z Państwa Islamskiego, które przyznało się do ataków.
W Al-Qaa nie doszło do wymierzania kar zgodnie z zasadą odpowiedzialności zbiorowej. Dla lokalnej społeczności jest jasne, że syryjscy uchodźcy to nie współpracownicy, a ofiary ISIS.
Kilka miesięcy po serii zamachów armia libańska wkroczyła na przygraniczne tereny w pobliskim rejonie Arsal. Był to jedyny fragment granicy, który znajdował się poza kontrolą Bejrutu, za to we władaniu Państwa Islamskiego. Po wielodniowych, ciężkich walkach niebezpieczna luka została zamknięta.
* * *
W pobliżu kościoła – zaraz obok figury świętego Eliasza – stoi dziś pomnik upamiętniający wydarzenia z 27 czerwca 2016 roku. Na parkingu przed kliniką prowadzoną przez księdza Eliana – nowy ambulans. Karetkę ufundowało Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej, ze środków przekazanych przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP. Poza tym nie sposób znaleźć fizycznych śladów po dramacie sprzed kilkunastu miesięcy.
Psychiczne rany wciąż leczy Amalia.
– Brakuje mi Jouzefa – przyznaje. – Ale nie tylko mnie – dodaje i prowadzi do pokoju szesnastoletniej córki. Sięga pod łóżko i wyciąga ozdobne pudełeczko. – Proszę – mówi, otwierając pojemnik. Moim oczom ukazują się męskie kosmetyki, jakieś leki, niewielki notes. – To rzeczy po mężu – wyjaśnia Libanka. – Córka trzyma je w tym miejscu, bo jak mówi, dzięki temu wciąż ma wrażenie, że ojciec jest gdzieś blisko.
* * *
Czterech z pięciu zabitych w zamachach Libańczyków służyło niegdyś w armii i policji. Ich rodziny otrzymały od państwa emerytury. Rodzina Jouzefa nie dostaje żadnych świadczeń. W tym roku PCPM wypłaciło wdowie 200 dolarów na zakup opału na zimę.
– Jak poradzicie sobie dalej? – pytam.
Amalia wzrusza ramionami. A gdy wychodzę, pokazuje mi zdjęcie męża w ozdobnej ramce. Obok wizerunku mężczyzny znajduje się krótka sentencja po arabsku – w typowej dla tego języka, poetyckiej stylistyce. „Wcześnie zgasła świeczka tego pięknego uśmiechu” – głosi ów napis.
—–
Nz. Nicola, emerytowany policjant, ranny podczas wydarzeń z 27 czerwca 2016 roku/fot. Paweł Krawczyk