Wspominałem wczoraj o kolejnym „hicie” runetu – zdjęciach opublikowanych przez rosyjskich wojskowych, przedstawiających odciętą głowę ukraińskiego jeńca. To kolejny taki przypadek – brutalnej egzekucji pojmanego przeciwnika oraz publicznej prezentacji dowodów zbrodni.
Również wczoraj ukazał się raport ONZ poświęcony zbrodniom popełnianym na jeńcach. Przedstawiciele misji obserwacyjnej w Ukrainie doliczyli się 79 egzekucji w 24 odrębnych incydentach. Wydarzenia te miały miejsce od sierpnia 2024 roku. Poza jednym przypadkiem dobicia rannego i niezdolnego do walki rosyjskiego żołnierza, wszystkie zbrodnie pozostają dziełem rosjan.
W poprzednim raporcie Wysokiego Komisarza ONZ (ds. praw człowieka), z 1 października 2023 roku, mowa była o 42 zastrzelonych jeńcach. Ukraińcach.
Przedstawiciele ONZ analizowali filmy i zdjęcia opublikowane przez źródła po obu stronach, pokazujące egzekucje lub ciała zamordowanych żołnierzy. Przeprowadzili także szczegółowe wywiady ze świadkami.
„Geolokalizacja i chronolokalizacja incydentów wskazują, że zgłoszone egzekucje miały miejsce na obszarach, na których trwały rosyjskie operacje ofensywne”, napisali przedstawiciele misji.
Ich szefowa, Danielle Bell, podkreśliła, że „incydenty te nie wydarzyły się w próżni”. Do nieludzkiego traktowania i egzekucji schwytanych ukraińskich wojskowych wzywały osoby publiczne w rosji. ONZ odnotowała co najmniej trzy takie wezwania ze strony rosyjskich urzędników w ubiegłym roku. „W połączeniu z szerokimi przepisami dotyczącymi amnestii, takie oświadczenia mogą potencjalnie podżegać lub zachęcać do bezprawnych zachowań”, stwierdziła Bell.
Mordowanie jeńców (i generalnie ich podłe traktowanie) przez rosjan ma głębokie podłoże kulturowe – zainteresowanych odsyłam do lektury rozdziałów „Bestialstwo” i „Rasizm”, będących częścią mojej ostatniej książki „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. W połączeniu z publikacją dowodów zbrodni ma też specyficznie pragmatyczny wymiar. Upublicznianie filmów z prześladowań i zabójstw Ukraińców służy postawieniu „swoich” w sytuacji bez wyjścia. „Lepiej się nie poddawaj, walcz do końca, bo oni zrobią ci to samo…”, tak jedni żołnierze putina dyscyplinują drugich.
Armia zwyroli, niczym niegdyś ISIS…
—–
Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?
Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
To dzięki Wam powstają także moje książki!
A skoro o nich mowa – osoby zainteresowane nabyciem wspomnianej w tekście pozycji pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych książek (również z bonusem), zapraszam tu.
Przygotowując się do napisania materiału na temat wojny w Izraelu, sięgnąłem do archiwum własnych tekstów. I aż mnie przeszedł dreszcz. Ponad czternaście lat temu, w styczniu 2009 roku, rozmawiałem z prof. Markiem Dziekanem, chyba najlepszym polskim arabistą, o toczonych wówczas walkach między IDF a Hamasem. Tamta odsłona bliskowschodniego konfliktu nie była tak spektakularna jak dzisiejsza, ale i tak mieliśmy do czynienia ze znaczącą eskalacją przemocy. I obawami, dokąd to wszystko zmierza. Pogadałem o nich z prof. Dziekanem, naszą rozmowę anonsując tytułem „Żydzi i Arabowie będą się zabijać”. Gdy czytam teraz ten wywiad, mam nieodparte wrażenie deja vu. Mam też wielki szacunek dla predykcji mojego rozmówcy, a zarazem cięży mi przygnębiający pesymizm dotyczący przyszłości. Bo na Bliskim Wschodzie NIE MOŻE wydarzyć się nic dobrego…
Marcin Ogdowski: Czy to, co dzieje się w Strefie Gazy, można nazwać wojną religijną?
Marek Dziekan: Nie określiłbym tego mianem wojny religijnej, w takim znaczeniu, jakie sugeruje nam historia Europy. Bo to nie jest konflikt pomiędzy wyznawcami islamu a wyznawcami judaizmu, tylko wojna Arabów – którzy zazwyczaj są muzułmanami, choć pamiętajmy, że wśród Palestyńczyków jest też wielu chrześcijan – z syjonizmem. Czyli ideologią świecką, i z państwem Izrael, wymyślonym w oparciu o tę ideologię.
Ale istotnie – w tle mamy coś, co można określić jako sacrum – tzw.: Ziemię Świętą. Z jednej strony, w Starym Testamencie, obiecaną Żydom, z drugiej zaś, półtora tysiąca lat temu, zdobytą przez muzułmanów. Dla nich jest ona święta poprzez fakt jej zdobycia oraz związki Jerozolimy z prorokiem Muhammadem.
– To rozważania z poziomu meta. A gdyby sprowadzić je do poziomu ulicy, do chłopców, którzy stają naprzeciwko izraelskiej armii – jakie nimi kierują motywacje? Nacjonalizm?
– W pewnym sensie tak. Ci chłopcy, w swoim mniemaniu, walczą o ziemię przodków. Ziemię, jak twierdzą, bezprawnie zajętą przez Żydów z Polski, Czech, Niemiec, Austrii czy Rosji. Izrael nie jest uznawany przez świat arabski za część Bliskiego Wschodu. To kawałek Europy, Stanów Zjednoczonych, świata zachodniego. Obca narośl, której trzeba się pozbyć.
– To dlaczego świat arabski milczy, gdy ta „obca narośl” wchodzi do Strefy Gazy?
– To trafne, a zarazem nieprawdziwe spostrzeżenie. Bo owszem, milczą ci, których głos byłby najbardziej słyszalny, czyli przywódcy. Biorąc pod uwagę rozmaite powiązania gospodarcze, interesy polityczne łączące ich z Unią Europejską i przede wszystkim ze Stanami Zjednoczonymi, nie ma się czemu dziwić.
Natomiast nie milczy ulica. No i prasa, w której wrze. A jeśli weźmiemy pod uwagę, że tak naprawdę w świecie arabskim nie ma wolnych mediów, to mamy odpowiedź, co tak naprawdę myślą bliskowschodni przywódcy.
– Prasa jako wentyl bezpieczeństwa?
– Tak, taki mechanizm pozwala im mówić to, co myślą, bez ponoszenia konsekwencji politycznych. Bo w razie czego mogą się bronić, że to mówi prasa, że dziennikarze… A media przecież – który zachodni przywódca będzie miał odwagę to zakwestionować? – mają prawo do wyrażania swoich opinii…
– Choć faktycznie nie wyrażają niczego, co nie przechodzi przez państwową cenzurę… Sprytne. Co zatem pisze ta prasa?
– A nic nowego. Z tą różnicą, typową dla czasów eskalacji konfliktu arabsko-żydowskiego, że słownictwo jest nieco ostrzejsze.
– Czyli, poza Izraelem, tradycyjnie dostaje się Stanom Zjednoczonym?
– Oczywiście. Bo przecież wszyscy zdają sobie sprawę, że bez poparcia z tamtej strony – wszystko jedno: oficjalnego czy nieoficjalnego – Izrael, po prostu, nie byłby w stanie swoich planów realizować.
– Trudno podejrzewać, by Żydzi planowali wynieść się z Bliskiego Wschodu, a biorąc pod uwagę to, co Pan mówi, Arabowie również nie odpuszczą. Zatem sytuacja jest patowa?
– Sytuacja jest patowa. I nie do rozwiązania. Konfliktu można było uniknąć w 1948 roku, jakoś inaczej układając relacje między Żydami i Arabami. Być może tworząc wspólne państwo. Ale teraz, po 60 latach, kiedy nienawiść wzrosła…
– … a z drugiej strony Izrael jako państwo, okrzepł…
– …właśnie, to w tym momencie chyba już nie ma wyjścia. Bo żadna ze stron nie będzie chciała ustąpić. Zresztą, nie bardzo wyobrażam sobie, jakby to miało wyglądać? Kto z czego miałby rezygnować, skoro obie strony mają prawo do tego samego obszaru…?
– Nie wierzy Pan w proces pokojowy, w wojska rozjemcze itp.?
– Nie, absolutnie. Powody, o których mówiłem, wykluczają powodzenie takich działań. Jedyna dobra wiadomość to taka, że konflikt będzie zmieniał swoje natężenie – raz będzie ostrzej, raz spokojniej. W fazie wyciszenia spadnie mniej rakiet, zginie mniej ludzi. Ale nie będzie tak, że wojny nie będzie. Że nastąpi wielka miłość arabsko-izraelska…
– Skoro o emocjach mowa. Pamiętajmy, że Izrael ma broń jądrową. Doprowadzony do ostateczności może jej użyć. Tymczasem patrząc na reakcje arabskiej ulicy, można wywieść wniosek, że wszelkiego rodzaju samobójcze operacje zyskują wśród wyznawców islamu coraz większą aprobatę. Czy w połączeniu z temperamentem Arabów, nie jest to zapowiedź przyszłej hekatomby? Walki aż do samounicestwienia?
– Z tymi samobójcami to wcale nie jest tak łatwo i tak prosto, jak to się wydaje. Jest to aberracja całkowicie współczesna i dotycząca bardzo ograniczonej grupy ludzi. To nie jest coś, co byłoby charakterystyczne ani dla kultury arabskiej, ani tym bardziej dla islamu. Wprost przeciwnie – w islamie jest to jeden z największych grzechów, jaki może człowiek popełnić.
– Zamachy samobójcze jako wynik teologicznych manipulacji?
– Owszem. Tego nigdy wcześniej nie było. Samobójcy pojawili się dopiero na przełomie lat 60 i 70-tych.
– Ale kultura podlega permanentnym zmianom. Treści dawniej nieakceptowane, dziś stają się wiodące. I na odwrót.
– Niewykluczone, że aprobata dla działań samobójczych może kiedyś stać się istotnym elementem kultury muzułmańskiej. Ale dziś nie można nadawać jej takiego statusu, bo mamy do czynienia zaledwie z garstką ludzi. Oczywiście, o tym słychać, bo we współczesnym świecie mediów to aberracje lepiej się sprzedają. Tyle że w efekcie nam, ludziom Zachodu, wydaje się, że pęd do samounicestwienia jest typowy dla islamu. A nie jest.
– Więc jednak jest w Panu trochę optymizmu…
– Niekoniecznie. Bo widzę inne zagrożenie – arabskie poczucie honoru. Oni, po prostu, nie mogą, nie chcą sobie pozwolić, by ktoś, w jakikolwiek sposób, naruszył ich honor. Który czasem jest pojmowany inaczej niż my byśmy to sobie wyobrażali. „Nikt obcy nie będzie wchodził do mojego kraju, nie będzie mnie oskarżał, nie będzie mnie opluwał” – takie myślenie ma przyszłość. I będzie wywoływać dodatkową agresję.
– Czyli wracamy do punktu wyjścia – konflikt będzie się jątrzył, czasami przybierał na sile, ale nie na tyle, by doprowadzić do prawdziwej katastrofy…
– Na to wygląda…
– A Hamas uda się zniszczyć?
– Moim zdaniem nie. Dla Europy i Ameryki to organizacja terrorystyczna, ale dla Palestyńczyków przede wszystkim charytatywna. Hamas prowadzi szpitale, przedszkola, żłobki, udziela pomocy materialnej ludności. Tym – że użyje nieco górnolotnego języka – zdobywa jej dusze. A dzięki bezkompromisowej postawie wobec Izraela – również serca. Na pewno Hamas uda się osłabić. Ale ten kij ma dwa końce – bo bity, Hamas straci bojowników i uzbrojenie, ale urośnie duchowo. A to, w dalszej perspektywie, oznacza, że okrzepnie organizacyjnie. No i militarnie…
* * *
No więc Hamas okrzepł, wylazł z nor i zaatakował. Z brutalnością godną ISIS, o czym jeszcze napiszę. A teraz wracam do pisania tekstu o rzekomej nieskuteczności Żelaznej Kopuły. Niebawem będziecie mogli go przeczytać.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Wojna w Iraku miała potrwać kilka tygodni, a przerodziła się w długoletni konflikt, którego skutki dotknęły wiele innych krajów.
20 marca 2003 r. – a więc dokładnie 20 lat temu – rozpoczęła się wojna w Iraku, druga na przestrzeni kilkunastu lat. O 5.30 czasu lokalnego pierwsze amerykańskie bomby i pociski manewrowe spadły na Bagdad. Operacji „Iracka wolność” nie poprzedziły wielotygodniowe, zmasowane naloty i uderzenia rakietowe, jak podczas pierwszego konfliktu z 1991 r. Wojska lądowe z miejsca przystąpiły do akcji, z zamysłem szybkiego przejęcia roponośnych obszarów Iraku, ich zabezpieczenia, a następnie kontynuacji uderzeń w głąb kraju. Siły międzynarodowej koalicji liczyły niespełna 300 tys. żołnierzy – 248 tys. Amerykanów, 45 tys. Brytyjczyków, 2 tys. Australijczyków i mniej niż 200 Polaków. Saddam Husajn wystawił przeciw nim półmilionową armię składającą się z żołnierzy, elitarnych gwardzistów i kiepsko wyszkolonych, za to wysoce zmotywowanych (jak się wydawało…) fedainów.
Samorzutna dezorganizacja
Mało kto wierzył wówczas, że wyposażone w posowiecki sprzęt, właściwie pozbawione lotnictwa irackie wojsko będzie stawiało długi, zorganizowany opór. Choć dużo mniej liczni, koalicjanci dysponowali miażdżącą przewagą technologiczną, nie bez znaczenia były też kwestie kulturowe. Armie kręgu judeochrześcijańskiego już od dawna górują nad arabskimi – w dyscyplinie, organizacji, kulturze technicznej czy myśli strategicznej. W taki sposób mści się na Arabach prymat religii nad nauką i jej praktycznymi zastosowaniami. Tym niemniej – spodziewano się przed 20 marca – część Irakijczyków tanio skóry nie sprzeda. W ujawnionych po latach dokumentach Pentagonu, przyszłe amerykańskie straty szacowano na 10 tys. zabitych i rannych, a opanowanie Iraku miało zająć sześć do ośmiu tygodni. Rzeczywistość okazała się dużo mniej wymagająca.
Koalicjantów – wbrew przyjętym w Waszyngtonie założeniom – nie witały rozentuzjazmowane tłumy miejscowych. A w kilku miejscach irackie wojska twardo postawiły się najeźdźcom – Brytyjczykom w Basrze, Amerykanom w An-Nasariji, Al-Hilli i Karbali. W którymś momencie na przeszkodzie stanęła również pogoda – piaskowe burze wyhamowały rajd marines oraz zmusiły lotnictwo do ograniczenia działań. Mimo to już 7 kwietnia Amerykanie otoczyli Bagdad. Spodziewali się walk o każdą ulicę, byli więc kompletnie zaskoczeni, gdy wysłana do zajęcia lotniska grupa pancerna, uporawszy się z zadaniem, bez trudu wjechała do centrum miasta. Po ukazaniu się w mediach relacji z zajęcia pałacu Husajna, obrona stolicy uległa samorzutnej dezorganizacji. Dezercjom całych oddziałów towarzyszyły akty oddawania się do niewoli członków irackich władz. 9 kwietnia Bagdad znajdował się już formalnie pod kontrolą sił inwazyjnych. Stojący na ich czele gen. Tommy Franks poinformował o przejęciu władzy w całym kraju.
Saddam Husajn uciekł ze stolicy – złapano go w grudniu 2003 r. na głębokiej prowincji. Ucieczką salwowali się też jego dwaj psychopatyczni synowie – Udaj i Kusaj; zabito ich w lipcu tego samego roku podczas próby pojmania. Krwiożerczy reżim – odpowiedzialny za śmierć 200 tys. własnych obywateli (w co nie wlicza się ofiar niezwykle brutalnej wojny iracko-irańskiej), upadł niczym domek z kart w trzy tygodnie. Amerykanie zwlekali z ogłoszeniem zakończenia działań zbrojnych – uczynili to dopiero 1 maja. Z pompą, na lotniskowcu USS Abraham Lincoln, na pokład którego prezydent George W. Bush dotarł wojskowym samolotem rozpoznawczym. Okręt stał u wybrzeży USA, na wysokości San Diego, ale ceremonię poprowadzono tak, jakby polityk przyleciał na Bliski Wschód. Teatralność tego wydarzenia nie zmieniała faktu, że Bush miał powody do satysfakcji i fety. Zajęcie Iraku kosztowało sprzymierzonych 214 poległych i trzy razy tyle rannych – kilkunastokrotnie mniej, niż przewidywano. Dla porządku dodajmy, że na skutek bombardowań i walk zginęło ponad 7 tys. irackich cywilów. Liczba zabitych żołnierzy armii Husajna nie jest znana – szacuje się ją na około 10 tys.
Kraj na krawędzi
Szybko okazało się, że zająć kraj to jedno, a okupować go to drugie – znacznie poważniejsze wyzwanie. Pierwsze symptomy katastrofy dało się zauważyć w Bagdadzie tuż po zdobyciu miasta. Zniknięcie Husajna i pojawienie się amerykańskich żołnierzy skłoniły mieszkańców do wyjścia na ulicę. Rozpoczął się festiwal niszczenia pamiątek po dyktaturze, czego najbardziej symbolicznym przykładem było obalenie okazałego pomnika Saddama na głównym stołecznym placu (co uczyniono przy pomocy Amerykanów). Sprawy jednak wymknęły się spod kontroli – upust tłumionej latami frustracji i bieda pchnęły tłum do siedzib rządzącej partii Baas, urzędów i biur, posterunków policji, aresztów, więzień. Potem na celownik wzięto sklepy, prywatne domy, rozpoczął się rabunek zasobów bagdadzkiego muzeum. Amerykanie zaś stali z boku, nawet gdy zaczęły się samosądy – niekiedy motywowane potrzebą zemsty na reżimowych łajdakach, często będące tylko sąsiedzkimi porachunkami, dla niepoznaki ubranymi w szaty „słusznego gniewu”. „Tłuszcza się wyszumi i sytuacja wróci do normy”, zakładali wojskowi. Nie wróciła.
Fala grabieży dotknęła także istotne elementy infrastruktury (znamy to, w ograniczonym zakresie, z własnego podwórka – gdy PKP musiały wstrzymywać ruch z powodu kradzieży torów). Dodajmy do tego politykę okupantów, którzy rozwiązali dotychczasowe siły bezpieczeństwa (wojsko, policję, służby specjalne), a osobom należącym do partii Bass odmówili prawa do dalszej pracy w urzędach i instytucjach publicznych. Zignorowano fakt, że w kraju Saddama Husajna każdy, kto coś znaczył, musiał być członkiem partii. W efekcie, na wiele miesięcy doszło do paraliżu struktur organizujących ludziom życie. Mniejsza o urzędników – inżynierowie, którzy mogliby uruchomić uszkodzone i zdekompletowane elektrownie, puścić w ruch przepompownie i wodociągi, bali się przyjść do pracy. Więc nie przychodzili, a ludność nie miała dostępu do pitnej wody i prądu. Irak stanął na krawędzi epidemiologicznej i humanitarnej katastrofy.
A później było już tylko gorzej. Napięta sytuacja roznieciła etniczne i religijne konflikty. Zamieszkujący północ Kurdowie trzymali się z boku, ale szyici – dotąd będący obywatelami drugiej kategorii – na ostro wzięli się za łby z przedstawicielami uprzywilejowanej w czasach Husajna sunnickiej mniejszości. Coś, co w połowie 2003 r. rozpoczęło się jako powstanie sunnitów, byłych baasistów i upokorzonych wyrzuceniem z armii oficerów przeciwko siłom okupacyjnym, w połowie 2006 r. miało już postać wojny wszystkich ze wszystkimi. Sunnickie i szyickie bojówki walczyły z Amerykanami i ich sojusznikami, zwalczały nowe irackie siły bezpieczeństwa, ale z równą determinacją również siebie nawzajem. W Iraku pojawiła się nieobecna przed inwazją Al-Kaida, która wywindowała standardy przemocy na niespotykany poziom. Jej lokalny przywódca – zabity w 2006 r. przez amerykańskie lotnictwo Jordańczyk Abu Musab az-Zarkawi – zasłynął egzekucją Nicka Berga, Amerykanina, któremu ściął głowę przed kamerą. Podwładni az-Zarkawiego za cel obrali irackich szyitów, cywilów, których mordowali seryjnie w powtarzających się zamachach samobójczych.
Echa inwazji sprzed lat
Formalna okupacja Iraku zakończyła się w 2005 r., ale Amerykanie trzymali tam silny kontyngent jeszcze przez sześć kolejnych lat. 15 grudnia 2011 r. prezydent Barack Obama ogłosił zakończenie wojennej misji. Czas zweryfikował to postanowienie (o czym w dalszej części artykułu), ale faktem jest, że liczba amerykańskich żołnierzy nad Eufratem i Tygrysem spadła do symbolicznych rozmiarów. Od połowy 2021 r. jest to dwa tysiące ludzi, którzy mają za zadanie szkolić miejscową armię. W 2013 r., w 10. rocznicę inwazji, 30 ekonomistów, antropologów, politologów, prawników i lekarzy pracujących dla amerykańskiego Watson Institute, przygotowało raport pt.: „Koszty wojny”. Czytamy w nim, że liczba ofiar wojny w Iraku – żołnierzy, bojowników, policjantów, kontrahentów, pracowników mediów i organizacji humanitarnych oraz irackich cywilów – wynosiła wówczas 189 tys. osób, z czego aż 123 tys. stanowili cywilni Irakijczycy. Konflikt kosztował amerykańskich podatników 2,2 bln dol., choć już wtedy zakładano, że kwota ta zwiększy się do 4 bln dol., wliczając przyszłe odsetki od wojennych obligacji. Autorzy „Kosztów…” nie przewidzieli kolejnej hekatomby, choć złowrogie zwiastuny wisiały już w powietrzu.
Trudno obarczyć USA (i ich sojuszników) winą za wywołanie wojny domowej w Syrii, ale pośredni wpływ na eskalację tego konfliktu można Amerykanom przypisać. To z chaosu wywołanego inwazją z 2003 r. wyłoniło się tzw. Państwo Islamskie (ISIS), działające początkowo w Iraku, a później także w sąsiedniej Syrii. W czerwcu 2014 r. bojownicy z ISIS proklamowali powstanie kalifatu na zajętych przez siebie terytoriach obu państw. Gdziekolwiek się pojawili, towarzyszyła temu kampania terroru wymierzona nie tylko w mniejszości etniczne i religijne, ale we wszystkich, którym można było zarzucić niezbyt gorliwe przywiązanie do radykalnych zasad islamu. W praktyce oznaczało to swobodne podejście do kwestii winy, co skutkowało całym szeregiem zbrodni wojennych. Rok 2014 był najkrwawszym w historii wojny w Syrii – zginęło wówczas 76 tys. osób. Miażdżąca większość to cywilne ofiary sadystycznych praktyk „wymiaru sprawiedliwości” ISIS.
W tym samym roku Waszyngton – dotąd obojętny wobec cierpienia Syryjczyków – zdecydował się na ograniczoną interwencję. Kampania lotnicza wymierzona w ISIS, prowadzona przy wsparciu innych krajów NATO, z konieczności objęła też północny Irak. Lotnictwu towarzyszyły działania amerykańskich sił specjalnych, które do spółki z regularną armią Bagdadu i kurdyjskimi peszmergami wyzwoliły zajęte przez ISIS irackie ziemie. Do 2019 r. Państwo Islamskie przestało istnieć jako zorganizowana struktura, choć jego pogrobowcy nadal objawiają się w zapalnych punktach globu. Irak zaś wszedł na ścieżkę względnej stabilizacji, uboższy o 300 tys. zabitych obywateli. W kraju, podobnie jak w Syrii, nie działa blisko połowa szpitali i placówek ochrony zdrowia. Występują poważne problemy z wodą, potęgowane zmianami klimatycznymi. Remonty zniszczonych wodociągów, przepompowni, stacji uzdatniania utrudniają brak pieniędzy i niedosyt wykwalifikowanej kadry. Gros ludzi mieszka w prowizorycznych warunkach – np. w zrujnowanym podczas wyzwalania z rąk ISIS Mosulu – powszechny jest kłopot z dostępem do edukacji i pracy. Wojna oraz jej konsekwencje zmusiły do migracji ponad 9 mln Irakijczyków – uchodźców wewnętrznych i zewnętrznych. Wyjazd do stabilnych krajów Europy wciąż wydaje się rozsądnym sposobem na poprawę warunków życia. W takich okolicznościach na naszą wschodnią granicę docierają echa inwazji sprzed 20 lat.
Mroczna statystyka
Irak poharatał też Amerykę. Bezpośrednie straty – 4,6 tys. poległych żołnierzy, 3,6 tys. zabitych kontraktorów (najemników), ponad 70 tys. rannych w obu grupach – wobec ogromu zaangażowania wydają się minimalne. Przez Irak i Afganistan – traktowane w USA jako jeden konflikt, tzw. wojna z terrorem – przewinęło się 3 mln żołnierzy. Ale to tylko jedno z oblicz mrocznej statystki, inne to koszty odroczone, np. te związane ze stresem pourazowym. Po 2001 r. wskaźnik samobójstw w armii amerykańskiej wzrósł o kilkadziesiąt procent – rocznie życie odbiera sobie 300-400 żołnierzy. Te dane dotyczą wojskowych w służbie czynnej, a większość uczestników konfliktu jest już w cywilu. Każdego dnia samobójstwo popełnia 18 byłych żołnierzy, z których większość służyło w Afganistanie i/lub Iraku. W 2017 r. na 45 tys. Amerykanów, którzy skutecznie targnęli się na życie, 6 tys. miało status weterana. Wskaźnik samobójstw dla tych ostatnich był 1,5 razy wyższy niż dla pozostałych dorosłych mieszkańców USA.
Naukowcy z projektu „Koszty wojny” szacują, że wydatki na opiekę nad weteranami wojen toczonych po 11 września 2001 r. wyniosą od 2,2 do 2,5 bln dol. do 2050 r. Koszty takiej opieki w 2001 r. pochłaniały 2,4 proc. budżetu federalnego, w 2020 r. już 4,9 proc., mimo że liczba żyjących weteranów wszystkich wojen toczonych przez USA spadła z 25,3 do 18,5 mln. Ponad 40 proc. weteranów z Iraku i Afganistanu jest dziś uprawnionych do dożywotniej renty z tytułu niezdolności do pracy. Dla porównania, między II wojną światową, a pierwszą wojną w Zatoce Perskiej, ów odsetek nie przekraczał 25 proc.
Ale są też inne statystyki, ważniejsze dla nas, bo dotyczące Polaków. Byliśmy w Iraku od samego początku – GROM wziął udział w ataku na platformy wiertnicze w Umm-Kasr w pierwszych minutach wojny. Między 2003 a 2008 r. utrzymywaliśmy nad Eufratem i Tygrysem własną strefę okupacyjną. Ten etap kosztował życie 28 obywateli RP i rany kolejnych 150 – żołnierzy, dziennikarzy, kontraktorów i pracownika Biura Ochrony Rządu – oraz 2 mld zł (800 mln zł to wartość zużytego i pozostawionego w Iraku sprzętu). W 2016 r. posłaliśmy na Bliski Wschód samoloty F-16, które operowały z Kuwejtu i 60 żołnierzy sił specjalnych – bezpośrednio do Iraku. Oba komponenty weszły w skład koalicji powołanej do walki z ISIS. Polacy (przynajmniej oficjalnie) nie brali udziału w operacjach kinetycznych – myśliwce wykonywały zadania rozpoznawcze, a komandosi zajęli się szkoleniem irackich specjalsów. Misja szkoleniowa utrzymywana jest w Bagdadzie do dziś. Do dziś też – mimo początkowego entuzjazmu – nie udało się Polsce przekuć wojskowego zaangażowania w ekonomiczne korzyści. Koncern zbrojeniowy Bumar (obecnie PGZ) zarobił co prawda na kontraktach z Irakijczykami blisko 400 mln dol., ale na tym kończy się lista korzyści dla naszej gospodarki.
Kto pchnął Amerykę ku wojnie?
Po co więc to wszystko było? My, Polacy, wyruszyliśmy na Bliski Wschód, by wykazać się jako wierny sojusznik Stanów Zjednoczonych. Z perspektywy Warszawy był to rodzaj transakcji wiązanej (co do której istniała pełna ponadpartyjna zgoda) – my wam nasz ograniczony udział, wy nam dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa.
A USA? Dyskusji o przyczynach amerykańskiego zaangażowania nie sposób oderwać od kwestii ideologicznych, zwłaszcza stosunku do amerykańskiej supremacji. Na pewno niezasadny okazał się oficjalny powód interwencji – konieczność likwidacji irackiej broni masowego rażenia oraz związków z Al-Kaidą. Bagdad nie miał takiej broni, a terroryści pojawili się tam post factum, zwabieni amerykańską obecnością. Jeśli Waszyngton chciał zbudować w Iraku demokrację, nigdy nie stworzył ku temu odpowiednich warunków. Okupanci najpierw przywieźli „w teczce” nowe władze, potem przymykali oko na wyborcze łajdactwa i korupcję miejscowych elit, którym w 2005 r. oddali stery. Na końcu chodziło już tylko o takie lawirowanie między etnicznymi i religijnymi mieliznami, by ograniczyć skalę rozpasanej przemocy. A gdy to się wreszcie udało, Amerykanie Irak porzucili. Gaz, ropa, dominacja nad zasobami? Jeśli taki cel przyświecał interwentom, sami go unieważnili. Rozwój technologii ułatwił amerykańskim firmom eksploatację krajowych złóż ropy w miejscach dotąd wykluczonych z uwagi na wysokie koszty, pozwolił też na masowe wydobycie gazu łupkowego. W efekcie, w drugiej dekadzie XXI w., USA stały się energetycznie samowystarczalne, ba, terminale portowe dotąd nastawione na odbiór kopalin, przebudowano w infrastrukturę służącą do wysyłki złóż.
Czy wielkie zyski sektora zbrojeniowego wystarczą, by stwierdzić, że to lobby przemysłowo-militarne pchnęło Amerykę ku wojnie? Badania z lat 2001-2003 jasno dowodzą, że opinia publiczna w Stanach domagała się stanowczych reakcji na zamachy z 11 września. Amerykanie, ujmując rzecz dosadnie, musieli komuś spuścić łomot. W Afganistanie poszło za łatwo, a Irak wciąż miał status niedokończonej wojny. Bush-senior w 1991 r., wyrzuciwszy żołnierzy Husajna z Kuwejtu, przerwał obiecującą ofensywę, pozwalając irackiemu reżimowi przetrwać kolejne 12 lat. Amerykanie mają głęboko zakorzenioną niezgodę na opresyjne, dyktatorskie formy rządów, co w połączeniu z imperialnymi ambicjami daje wysoką gotowość do zbrojnych interwencji za granicą. Bush-junior zapragnął zapisać się w historii jako ten, który zamknął sprawę irackiego tyrana. Osobistym ambicjom sprzyjało poparcie gawiedzi, które powiodło żołnierzy na iracką pustynię. Nie foruję żadnego z wymienionych czynników – abstrahując od „mądrości po fakcie” uważam, że wszystkie w jakiejś mierze złożyły się na amerykańskie motywacje. Jakiekolwiek by one nie były, Irak wpadł z deszczu pod rynnę. Skutki tej „ekspozycji na ulewę” świat odczuwa do dziś…
—–
Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze,Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi i Justynie Miodowskiej.
Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Bartoszowi Zajdzie, Zbigniewowi Cichańskiemu i Piotrowi Duszyńskiemu.
Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!
Nz. Żołnierze 8. Dywizji Armii Irackiej, nowej, stworzonej po 2003 r. Ćwiczenia pod okiem polskich instruktorów (i dziennikarzy), jesień 2008 r./fot. Marcin Ogdowski
—–
PS. Szanowni, jutro wyjeżdżam do Ukrainy, przez tydzień więc będzie mnie tu mniej. Ale wrócę z nowymi zdjęciami i – przede wszystkim – z masą nowych spostrzeżeń; najlepszych, bo naocznych. Ufam, że wybaczycie taką nieobecność.
Prawdopodobnie uda mi się co jakiś czas wrzucić coś na Facebooku i Twitterze – zachęcam więc do obserwowania moich kont. A po powrocie, w kolejnym tygodniu, do lektury rozbudowanych relacji.
Do lata 2008 r. wojna była dla Europejczyków mocno abstrakcyjnym pojęciem. Owszem, ich armie brały udział w odległych konfliktach, lecz dotyczyło to niewielkich odsetków populacji. Rosyjski atak na Gruzję – choć na chwilę wywołał ferment w opiniach publicznych – szybko przestał być powodem do zmartwień. Wojnę stoczono daleko, gdzieś na pograniczu z Azją, zaś jej ekonomiczne i demograficzne skutki miały symboliczny wymiar. Sześć lat później ta sama percepcja zwyciężyła w postrzeganiu krwawych zmagań w Donbasie – nawet środkowo-wschodni Europejczycy w większości uznali je za coś, co ich nie dotyczy. Aż nastał 24 lutego br. i armia Putina dokonała pełnoskalowej inwazji na Ukrainę. Dziś za naszą wschodnią granicą toczy się konflikt zbrojny o intensywności, której kontynent nie doświadczył po 1945 r. Jego konsekwencje nie rozkładają się równomiernie, te ekonomiczne właściwie dopiero przed nami, niemniej jasne jest, że wojna ponownie zakotwiczyła w codzienności mieszkańców Europy. Nie trzeba spadających na głowę bomb, by wiedzieć, że trwa.
Kiedy to już wojna?
Tyle że to nasza europocentryczna perspektywa, fałszywe z gruntu przekonanie o świecie, w którym niemal bez wyjątku panuje pokój. Nieistniejący już niemiecki Instytut Badań Przyczyn Wojny (AKUF) podawał, że w 2010 r. toczyły się 32 konflikty zbrojne, z czego 90% miało miejsce w krajach rozwijających się. Z kolei w 2011 r. ich liczba wzrosła do 36, rok później wynosiła 34. W 2013 r. AKUF zarejestrował 30 wojen o różnej intensywności. Przeglądając europejskie gazety z tamtych lat, znaleźć można jedynie ślad tych dramatów – stosunkowo nieliczne doniesienia z Iraku i Afganistanu, których zapewne byłoby jeszcze mniej, gdyby nie udział zachodnich wojsk. 2014 okazał się rokiem 31 konfliktów. Najkrwawszy rozgrywał się w Syrii, przy niewielkim zainteresowaniu europejskich opinii publicznych aż do kolejnego roku. Wtedy ponad milion Syryjczyków ruszyło na bezpieczny kontynent w poszukiwaniu lepszego życia. W takich okolicznościach powstała presja na rządy, „żeby wreszcie zrobiły coś z Syrią”. W przypadku krajów skupionych w NATO skończyło się na ograniczonej misji wojskowej, powołanej do zniszczenia tzw.: Państwa Islamskiego (ISIS).
Wróćmy do lat bieżących. W zeszłym roku liczba ofiar śmiertelnych starć zbrojnych i zamachów terrorystycznych wskazywała na stan wojny w 20 krajach świata. Według naukowców ze szwedzkiego Uniwersytetu w Uppsali – gromadzących dane związane z przemocą zorganizowaną – za wojnę uznać należy konflikt, na skutek którego w roku kalendarzowym ginie ponad tysiąc osób. W przypadku Afganistanu „limit” ów w 2021 r. przekroczono 41 razy – tyle kosztowała przede wszystkim droga talibów do powrotu do władzy, rozpoczęta wiosną, zakończona wejściem do Kabulu w połowie sierpnia ub.r. W tamtym czasie walczono też w Jemenie, gdzie od 2014 r. (aż do dziś) trwa wojna domowa wzniecona przez powstańców z szyickiego plemienia Huti. Według ONZ, tylko w minionym roku kosztowała ona życie 22 tys. osób, sprawiając jednocześnie, że aż 16 mln Jemeńczyków żyło na granicy głodu. Wziąwszy pod uwagę fakt, że Jemen graniczy z niezwykle zasobną Arabią Saudyjską (która przy wsparciu logistycznym USA jest stroną konfliktu, przeciwną powstańcom), tragiczna sytuacja humanitarna zasługuje na miano okrutnego paradoksu. Podobnie można określić sytuację w Nigerii – w jednym z najbogatszych w zasoby naturalne krajów świata – gdzie w 2021 r. aż 9,3 tys. osób zginęło na skutek wojny z terrorystyczną organizacją Boko Haram.
Odwrócony rozwój
Ale po drugiej stronie nie zawsze stoją żołnierze, partyzanci czy terroryści – wojna może mieć również postać zmagań z pospolitymi przestępcami. Z taką sytuacją mamy do czynienia w Meksyku, którego władze od dekad borykają się z działalnością karteli narkotykowych, a od 2006 r. prowadzą z nimi regularną wojnę. W zeszłym roku pochłonęła ona 7,7 tys. ofiar, a multimedialne zapisy potyczek przywodzą skojarzenia z partyzanckimi walkami miejskimi. Bojówki narkotykowych baronów są świetnie wyekwipowane, także w broń przeciwlotniczą, odkąd policja i armia używa wobec nich śmigłowców. Niektóre z maszyn spadają, a kadry niczym z „Black Hawk Down” (pol. „Helikopter w ogniu”) – fabularnej opowieści Ridleya Scotta o amerykańskiej akcji w somalijskim Mogadiszu – regularnie trafiają do meksykańskich mediów i sieci.
A skoro jesteśmy przy Somalii – w 2021 r. doszło tam do 1,6 tys. potyczek i 500 eksplozji, w których zginęło niemal 3,2 tys. osób. W kraju od wielu lat trwa kampania terrorystyczna prowadzona przez radykalnych islamistów z Asz-Szabab. W najnowszej odsłonie tego dramatu, zaledwie sprzed kilkunastu dni, zginęło 19 osób, gdy bojownicy ostrzelali pojazdy na drodze w regionie Hiran. Zabici to pasażerowie i kierowcy cywilnego mikrobusu oraz ciężarówek przewożących pomoc humanitarną. Członek miejscowej starszyzny przekazał Reutersowi, że stworzonym przez mieszkańców grupom samoobrony udało się pozbyć bojowników z tego terenu, siły rządowe nie przysłały jednak żadnego wsparcia, które zapobiegłoby powrotowi terrorystów.
Jest więc Somalia nadal na liście państw objętych działaniami zbrojnymi – i to wysoko. Wspomina się ją w najnowszej „Mapie wojny” Grupy Banku Światowego (WBG), zaprezentowanej w marcu br. podczas Fragility Forum 2022. Prezes grupy David Malpass wymienił wówczas konflikty o wysokiej lub średniej intensywności, toczące się w 23 państwach, w których łącznie mieszka 850 mln ludzi (czyli 1/9 ziemskiej populacji…). Malpass zaznaczył, że od ostatniego Forum (w 2020 r.) dramatycznie wzrosła niestabilność, liczba ofiar śmiertelnych związanych z konfliktami i niepokojami społecznymi. Według przytaczanych przez niego danych, w 2021 r. 300 mln mieszkańców krajów konfliktu doświadczyło „poważnego braku zabezpieczenia żywnościowego”. „Miliony rodzin mierzy się z odwróceniem rozwoju i największym kryzysem gospodarczym od prawie stulecia”, alarmował szef WBG.
Krwawiąca Syria
O tym, że wojna poza śmiercią i zniszczeniami oznacza też dotkliwe ekonomiczne skutki przekonują się właśnie Ukraińcy. Aż 75% budżetu państwa jest obecnie przeznaczanych na prowadzenie działań zbrojnych. W czasach pokoju utrzymanie armii oscyluje na poziomie 10% wpływów budżetowych, mamy więc do czynienia z kilkukrotnym wzrostem (nie 7,5-krotnym, bo po 2014 roku Kijów wydawał na wojsko więcej z uwagi na wojnę w Donbasie) – oczywiście kosztem usług oferowanych obywatelom.
Choć obiektywnie trudne, warunki życia większości Ukraińców są dużo lepsze niż w przypadku Syryjczyków. O czym Europejczykom łatwo zapomnieć, bo po zgruchotaniu ISIS uznaliśmy wojnę w Syrii za zakończoną. Ona tymczasem trwa, mimo iż nie jest już tak intensywna. Dla przykładu, w czerwcu br. lotnictwo USA dokonało nalotu, w którym zginął Abu Hamzah al-Jemeni, jeden z przywódców Al-Kaidy. Pod koniec sierpnia samoloty F-35 zaatakowały pozycje wspieranych przez Iran bojówek w północno-wschodniej Syrii. Był to odwet za wcześniejszy atak na amerykańskie instalacje. W tym samym czasie agencje donosiły o intensywnej wymianie ognia między Kurdami a turecką armią w okolicy Kobane, na pograniczu z Turcją. Ta garść informacji dobrze ilustruje skomplikowaną sytuację Syrii. Baszar Asad kontroluje dziś ponad 80% terytorium kraju, reszta znajduje się w rękach islamskich radykałów oraz Kurdów. Skrawek państwa zajmują Amerykanie, wzdłuż własnej granicy kordon bezpieczeństwa zbudowała Turcja. Na terenach pod kontrolą Asada goszczą zaś Rosjanie (którzy w ostatnich tygodniach wycofują część sprzętu, kompensując straty poniesione w Ukrainie). A ponieważ interesy wszystkich tych podmiotów są sprzeczne, nie da się wykluczyć eskalacji walk. Zresztą, nawet bez tego jest źle – w wyniku zorganizowanej przemocy w Syrii zginęło w 2021 r. 5,5 tys. osób. Bieżący nie zapowiada się lepiej.
A na koniec mała ciekawostka (którą wytropił Wojciech Orliński, publicysta „Gazety Wyborczej”, nauczyciel): z powodu braku traktatu pokojowego, drugą wojnę światową zakończył akt bezwarunkowej kapitulacji Niemiec oraz jednostronne deklaracje państw walczących z Niemcami, że już z nimi nie walczą. Polska przyjęła stosowny dokument późno – 18 lutego 1955 r. – ale do tej pory nie zrobiło tego aż 14 innych krajów. Formalnie zatem wciąż pozostają one w stanie wojny z Berlinem…
—–
Nz. Dzieci syryjskich uchodźców w Libanie, w jednym z wielu obozów w pobliżu miasta Arsal/fot. własne
Pod koniec ubiegłego roku Liban ponownie trafił na czołówki serwisów informacyjnych na całym świecie. Do Bejrutu – długo będącego areną krwawej wojny domowej – jak przed laty ściągnęły tłumy dziennikarzy. Szczęśliwie tym razem nie chodziło o wojnę, ale kontekst i tak wesoły nie był. I nadal nie jest, sytuacja bowiem nie uległa zmianie. Antyrządowe protesty mają zmienną dynamikę – raz słabną, raz wybuchają z dużą mocą. Strony generalnie unikają twardej konfrontacji, lecz nie zmienia to faktu, że Liban się chwieje. I że w całym tym zamieszaniu na dalszy plan schodzą problemy milionowej rzeszy syryjskich uchodźców, przerażonych widmem eskalacji konfliktu. „Znów będziemy musieli uciekać?” – zastanawia się wielu z nich.
Wymalowana flaga Państwa Islamskiego na budynku stojącym obok meczetu w Arsal/fot. Marcin Ogdowski
1.
Okolice miasta Arsal to teren objęty reżimem stanu wyjątkowego. Widać to na rogatkach miasteczka, na których rozstawiono wojskowe punkty kontrolne. Żołnierze nie wykazują przesadnej wścibskości, czasem nawet machają ręką na nasze paszporty. Ale są – z hełmami, pełnym zapasem amunicji i M16 gotowymi do strzału. Bliskość granicy z Syrią to szansa dla „przedsiębiorczych inaczej” – szmuglerów deficytowych towarów, handlarzy ludźmi i narkotyków. Niejedna fortuna z libańskiego pogranicza wyrosła na tym gruncie. Lecz dla zwykłych ludzi – gdy wraz z wojną znikła zwyczajna transgraniczna wymiana – oraz dla uchodźców, sąsiedztwo Syrii to powód do niepokoju. Kilka lat temu bandyci z Państwa Islamskiego próbowali przejąć kontrolę nad Arsal.
– Wejście libańskiej armii w 2017 roku poprawiło sytuację – przyznaje Nanaf, „sołtys” jednego z syryjskich namiotowisk. – Trzy lata wcześniej całe nasze obozowisko spłonęło, podpalone przez nieznanych sprawców, którzy chcieli wywołać w okolicy jak największy chaos. Teraz to nie do pomyślenia.
Arsal udało się ocalić, lecz nie wszyscy „źli goście” zostali zabici lub uciekli z Libanu. Wciąż tu są – oni i ich lokalni zwolennicy. Spotykają się w jednym z meczetów na modły i dyskusje. Nawet jeśli coś knują, libańskie służby mają ich na oku. Tak przynajmniej twierdzą Arsalczycy. A może to tylko wyraz naiwnej wiary Libańczyków? Gdy Tony – miejscowy, który naszej dziennikarskiej ekipie służył za przewodnika i ochroniarza – dostał informację o kolejnej strzelaninie z udziałem wojska i bliżej nieokreślonych bandytów, kazał nam czym prędzej zwijać się z restauracji, do jakiej dopiero co weszliśmy. Obiad musiał poczekać…
Widok na Arsal, na pierwszym planie jedno z namiotowisk/fot. Marcin Ogdowski
2.
W Arsal i okolicy schronienie znalazło niemal 60 tysięcy uchodźców. W samym miasteczku mieszka około 10 tysięcy Libańczyków, w podległym mu administracyjnie regionie – cztery razy tyle. Uciekinierów z Syrii jest zatem więcej niż miejscowych. Ponad połowa Syryjczyków żyje w namiotach, reszta w wynajmowanych domach (na co pozwolić mogą sobie tylko nieliczni), w mieszkaniach, pokojach i pomieszczeniach gospodarczych.
Syria jest tuż-tuż, za pierwszą linią widocznych z miasta wzgórz; tak blisko i tak daleko zarazem.
– Wróciłbym choćby dziś – deklaruje Ibrahim, 37-latek, w Libanie przebywający od 2012 roku. – Uciekłem z rodziną, gdy spłonął nasz dom, ale to nie jest problem. Dom można przecież wyremontować, albo nawet postawić na nowo.
Pytam zatem, w czym rzecz i słyszę – nie pierwszy raz zresztą – że chodzi o przymusowy pobór. Wykupienie się z armii al-Asada kosztuje dziewięć tysięcy dolarów – kwotę dla większości uchodźców astronomiczną.
Muszę przyznać, że już wcześniej zastanawiałem się nad motywacjami ojców syryjskich rodzin, które uciekły do Libanu (i innych krajów). Zwykle prowadziło mnie to do wniosku, że mając kilkoro dzieci, poświęciłbym się bez wahania. Wrócił do Syrii, wstąpił do armii – skoro najbliższym stworzyłoby to możliwość bezpiecznego powrotu do domu. Aż któregoś razu Paweł – dziennikarz, który spędził na syryjskim froncie wiele miesięcy – uświadomił mi, czym jest tamtejsza rządowa armia. Maszynką do armatniego mięsa, która na skutek fatalnego wyszkolenia i dowodzenia wypluwa ludzkie ochłapy w zatrważającym tempie. Co więcej, jest to wojsko, które z bestialstwa uczyniło jedną z metod postępowania.
– Nie chcę zabijać kobiet i dzieci – mówi wprost Ibrahim.
Ja też bym nie chciał…
Nadia z wnuczką i córką/fot. Marcin Ogdowski
3.
– Kiedy słyszę „Syria”, chce mi się płakać – 69-letnia Nadia z trudem wstrzymuje łzy. – Mój dom jest właśnie tam, nie tu, w tym namiocie, w Libanie.
Jeden z jej sąsiadów przyznaje, że czasami przekracza libańsko-syryjską granicę, nielegalnie, by w pobliskich górach zobaczyć się z rodziną, która została w kraju. Dwu-trzygodzinne spotkania utwierdzają go w przekonaniu, że w Syrii żyje się jeszcze gorzej. Wojna weszła już co prawda w schyłkową fazę, ale konsolidacja władzy oraz czystki, jakich dokonuje al-Asad, wciąż skutkują masowymi cierpieniami ludności cywilnej. Zwłaszcza jednej z jej grup. Siepacze reżimu mają jasny rozkaz – zniechęcić sunnitów do powrotu do kraju. Wystarczy więc błahy czy wręcz absurdalny powód, by pod zarzutem współpracy z pokonaną opozycją trafić za kraty. Więzienia pełne są osób, które noszą na ciałach blizny po ranach. Syn jednej z moich rozmówczyń został ranny w początkach wojny. Przypadkiem, gdy opuścił schronienie, by poszukać paliwa do generatora. Odłamki moździerzowego granatu pokiereszowały mu plecy. Broni w dłoniach nie trzymał – ani wcześniej, ani później…
Dziś los tego mężczyzny – podobnie jak innych rzekomych bojowników – ma być przestrogą. I jest.
– Gdyby miał kogoś, kto pracuje dla reżimu, kto dałby rodzinie protekcję, wróciłbym – zapewnia „sołtys” Nanaf. – W innym przypadku to proszenie się o kłopoty, a nawet o śmierć.
– Pacjenci szpitala na drogę dostali tylko koce, wielu wykrwawiło się na śmierć – wspomina Abdel/fot. Marcin Ogdowski
4.
A mówimy o ludziach, którzy swoje już przeżyli.
Abdel, 60-latek z al-Kusajr, do Libanu trafił w czerwcu 2012 roku.
– Miasto zajęła Wolna Armia Syrii, oblegało je wojsko al-Asada – wspomina ostatnie tygodnie przed ucieczką. – Rządowi strzelali we wszystko, w co się dało. Strzelali snajperzy, strzelały wielkie działa. Wreszcie ktoś na górze się dogadał i wyznaczyli nam, cywilom, drogę, którą można się było ewakuować. Wyszedłem z żoną, trójką dzieci, wyszedł też dorosły syn z trzema córkami. Było nas w sumie dwadzieścia pięć tysięcy osób. I wtedy wojsko zaczęło strzelać. W kilka minut zginęło półtora tysiąca ludzi.
Po tym zdarzeniu rodzina Abdela szła bez dłuższej przerwy przez cztery dni. Część uciekinierów – nikt z bliskich 60-latka – zmarła z powodu braku wody.
– Wśród ewakuowanych byli pacjenci ze szpitala – opowiada mężczyzna. – Na drogę dostali tylko koce, wielu wykrwawiło się na śmierć.
– Płakaliśmy, gdy do nas dotarli, tak źle wyglądali – mówi Fatima, Libanka z Arsalu, mając na myśli pierwsze grupy uchodźców, które docierały do miasta.
– Libańska armia dała nam chleb na powitanie – wspomina Nadia.
Dla starszej kobiety ów gest miał dramatyczną wymowę. Kilka dni wcześniej jeden z jej synów odłączył się od grupy, by na pobliskim rumowisku poszukać czegoś do jedzenia. Eksplozja pocisku, który przyleciał nie wiadomo skąd, zabiła mężczyznę na miejscu. Dwie doby wcześniej urodziła mu się córka.
Siedmioletnia dziś dziewczynka nie może pamiętać tego, co działo się, gdy najbliżsi wędrowali z al-Kusajr do Libanu. Urodziła się jeszcze w Syrii, w obozie prowadzonym przez Czerwony Krzyż.
– Któregoś wieczoru przyszli do nas ludzie i ostrzegli, że musimy uciekać – relacjonuje Nadia. – Że wszyscy niechrześcijanie zostaną wkrótce zabici przez wojsko. Ruszyliśmy, unikając głównych dróg. Męczyłam się potwornie, bo po nieudanej operacji nóg, od dwudziestu lat chodzę o kulach.
– To wielki luksus zasypiać bez ostrzału na dobranoc – do rozmowy włącza się córka Nadii. – Budzić się bez ostrzału na dzień dobry – kobieta uśmiecha się lekko.
Nadia również wykrzywia usta.
– Mieliśmy sąsiadkę, która chowała się pod koc, przekonana, że da jej schronienie – nie kryje rozbawienia. A potem, w równie żartobliwym tonie, opowiada o popłochu, jaki w niej, i w sąsiadach, wywoływał dźwięk spadających bomb beczkowych.
Szybko jednak poważnieje.
– Armia Wolnej Syrii przekonywała nas, że wkrótce będzie dobrze. Tymczasem al-Asad wciąż tam jest. Tyle ofiar i wszystko na nic…
Schronienia muszą mieć tymczasowy charakter/fot. Marcin Ogdowski
5.
Ta ofiara – poza śmiercią i ranami – ma też całkiem materialny wymiar. W Arsal i okolicy stanęło ponad sześć i pół tysiąca namiotów. Rodziny, które w nich mieszkają, potraciły w Syrii domy, mieszkania, ogrody, sady, żywy inwentarz i ruchomości. Większość żyje w prowizorycznych schronieniach już siódmy rok. Niczego solidniejszego postawić im nie wolno, bo obozowisko musi mieć charakter tymczasowy. Uchodźcy powinni wrócić do siebie – oczekuje libański rząd i stąd jego umiarkowanie empatyczna postawa.
Latem nie jest to aż tak problematyczne, ale zimą – zwłaszcza w nocy, gdy temperatura spada poniżej zera – w namiotach robi się paskudnie zimno.
Dlatego tak istotne jest odpowiednie docieplenie prowizorycznych domostw. Dwa lata temu w Arsal pojawili się Polacy. Dysponujące dotacją rządu RP Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej wydało niemal trzy i pół miliona złotych na zakup odpowiednich komponentów – gąbek, plastikowych płacht oraz belek wzmacniających konstrukcje namiotów. W 2019 roku skala przedsięwzięcia była już niższa – na rzecz uchodźców przeznaczono milion trzysta tysięcy złotych. Przy okazji przeprowadzono też niezbędne szkolenia z zakresu ochrony przeciwpożarowej. Namioty bowiem wyposażone są w piecyki, latem służące tylko do gotowania, zimą również do ogrzewania.
Jeśli akurat jest czym grzać. Mazut – paliwo wykorzystywane w tym celu – drożeje z tygodnia na tydzień. To efekt fatalnej sytuacji ekonomicznej Libanu, której skutki dotykają nie tylko rdzennych mieszkańców, ale i uchodźców.
– Boję się tego, że kryzys wywoła zamieszki – Nanaf wzdycha głośno. – Znów będziemy musieli uciekać? Dokąd?
Plac Męczenników w Bejrucie pełen jest tego typu graffiti/fot. Marcin Ogdowski
6.
Konflikt narastał od dawna, ale w ostrą fazę wszedł jesienią ubiegłego roku, po zapowiedziach władz o podwyższeniu podatków i wprowadzeniu nowych danin. Oburzyło to przede wszystkim młodzież, plan rządu zakładał bowiem opodatkowanie połączeń przez komunikatory typu WhatsApp. Ceny zwyczajnych telefonów są w Libanie wygórowane, stąd wielka popularność tej technologii.
Oczywiście, powodów do frustracji było więcej – kraj od kilku lat zmaga się z kłopotami w dostępie do pitnej wody oraz tonie w śmieciach. Niewydolna służba zdrowia, droga edukacja, problemy z ustanowieniem i przestrzeganiem praw pracowniczych – oto codzienność miażdżącej większości Libańczyków. Fatalna polityka gospodarcza skutkuje drożyzną – ceny podstawowych produktów rosną o kilkanaście procent w skali miesiąca. I na to wszystko nakłada się kompletnie nieefektywna polityka energetyczna. Większość energii w tym kraju pochodzi z generatorów zasilanych pochodnymi ropy (powietrze w Libanie jest jednym z najbardziej toksycznych na świecie). Co więcej, handel tym surowcem oraz największe huby generatorów należą do ludzi pośrednio bądź bezpośrednio związanych z rządem. I na tym gruncie rozrosła się koszmarna korupcja. Libańczycy mają dostęp do „państwowego”, tańszego prądu, tylko przez kilka godzin na dobę. Przez większość dnia muszą korzystać ze znacznie droższych usług prywaciarzy. Którzy, będąc jednocześnie władzą, ani myślą zmieniać ów stan rzeczy.
– Zmusi ich do tego ulica – twierdzą protestujący.
W tym samym czasie upadają kolejne sektory gospodarki. Prężna jeszcze jakiś czas temu budowlanka – w której zatrudnienie znalazło mnóstwo syryjskich mężczyzn – to dziś głównie puste kamieniołomy, opuszczone budowy i smętnie stojące dźwigi. Podupadająca libańska klasa średnia coraz rzadziej korzysta z usług Syryjek, dotąd zatrudnianych jako pomoc domowa. Pracują jeszcze dzieci uchodźców – głównie w sklepach i na targowiskach – bo ich praca jest zwyczajnie tańsza.
Co oczywiste, taki stan rzeczy przekłada się na uchodźcze menu. Dla Syryjczyków mięso to rarytas, jedzą głównie ryż i chleb, z niewielkim dodatkiem warzyw i owoców.
No i marzną w niedogrzanych namiotach.
Te dzieci nie znają innej rzeczywistości niż obozowa/fot. Marcin Ogdowski
7.
Z obozowiska na obrzeżach Arsal łatwo dostrzec oddalone o kilkadziesiąt kilometrów Góry Libanu. Ośnieżone pasmo przypomina o panującej zimie i ostro kontrastuje z widokiem stóp 3-letniej Maalak. Bosych, wsuniętych w szmaciane klapki.
– Nie jest ci zimno? – pytam.
Dziewczynka kręci głową, zdziwiona moją troska. Na przymusowej emigracji urodziło się dotąd ponad pół miliona Syryjczyków. Te dzieci nie znają innego świata niż obozy – czy to w Libanie, Turcji czy Jordanii – i w jakiejś mierze nawykły już do życia w niedostatku.
Maalak z miejsca zdobywa moje serce. Ten uśmiech, ta odwaga, ta ciekawość ludzi. Na pożegnanie przybijam jej piątkę, robię zdjęcie. Uśmiecham się przy tym szeroko, choć wcale do śmiechu mi nie jest. To dzieciom najbardziej chciałoby się pomóc. Ileż to razy uciekałem w fantazje, że łapię takiego malca i zabieram ze sobą. Z dala od obozu, wszechobecnej biedy, wojny i zagrożeń czyhających w miejscach, w których dorośli już dawno stracili ostatnią nadzieję.
Lecz zaraz potem przychodziło brutalne poczucie „tu i teraz”. Dziecka nie da się w ten sposób uratować – to nie pies (a psy zdarzało mi się wywozić z takich miejsc). To maleńki człowiek, czyjaś córka, syn; kochające i kochane dziecko, którego zniknięcie mogłoby przynieść więcej szkód niż korzyści. Pomagam więc, jak potrafię. Trochę jako wolontariusz, trochę jako donator, ale przede wszystkim jako dziennikarz i pisarz. Ilustrując i opisując rzeczywistość takich dzieci jak Maalak, otwieram niektórym oczy na paskudną rzeczywistość cywilnych ofiar wojny.
Wy też możecie pomóc.
Przelej dowolną kwotę na konto Fundacji PCPM
mBank: 61 1140 1010 0000 5228 6800 1003
Tytuł wpłaty: Wsparcie dla uchodźców syryjskich
Maalak i „piątka” na pożegnanie. Takich dzieci, jak trzylatka – Syryjczyków urodzonych na wygnaniu – jest już ponad pół miliona/fot. Marcin Ogdowski