Świętość

Przez cały miniony tydzień na lotnisku w podrzeszowskiej Jasionce lądowały samoloty z żołnierzami i sprzętem US Army. Na Podkarpacie i Lubelszczyznę przerzucono w sumie niemal pięć tysięcy spadochroniarzy z elitarnej 82 Dywizji Powietrznodesantowej z Fortu Bragg w Karolinie Północnej. Wojskowych rozmieszczono w tymczasowych bazach, których lokalizacje – poza halą G2A Arena w Rzeszowie – pozostają niejawne. Jak wynika z oficjalnych deklaracji Waszyngtonu, relokacja to odpowiedź na agresywną politykę Moskwy wobec Kijowa. Tajemnicą poliszynela jest, że amerykańska obecność w południowo-wschodniej Polsce, wzdłuż granicy z Ukrainą, poza demonstracją siły ma także inny cel. W Pentagonie uznano, że ryzyko rosyjsko-ukraińskiej wojny jest na tyle wysokie, że należy przygotować się na scenariusz ewakuacji obywateli USA i innych państw Zachodu, przebywających na Ukrainie. Samych Amerykanów jest tam obecnie około 30 tys., liczbę pozostałych „podopiecznych” szacuje się na ponad 150 tys. Stąd m.in. obecność w Polsce gen. Christophera Donahue, dowódcy 82 DPD, który zasłynął sprawnie przeprowadzoną ewakuacją niemal 120 tys. cywilów z Kabulu. I nawet jeśli w tych działaniach więcej jest paniki niż trzeźwego namysłu, Warszawa otrzymała zza oceanu bardzo wyraźny sygnał: „nie wierzymy w wasze możliwości poradzenia sobie z kolejnym przygranicznym kryzysem”.

Po dziurki w nosie

Tym pierwszym jest rzecz jasna napięcie na granicy z Białorusią, gdzie jeszcze kilkanaście tygodni temu mieliśmy do czynienia z silną presją migracyjną, sterowaną przez Aleksandra Łukaszenkę. Uchodźcy z Bliskiego Wschodu i Azji znacząco się przerzedzili – liczba prób nielegalnego przekraczania granicy niemal wróciła do przedkryzysowej normy. Trudno powiedzieć, na ile zadecydowała o tym pogoda (która znów łagodnieje…), na ile zaś zabiegi dyplomatyczne Unii Europejskiej i militaryzacja granicy przez Polskę. Faktem jest, że armia nadal utrzymuje na Podlasiu silny kontyngent, złożony z co najmniej 10 tys. żołnierzy, którego wycofanie będzie możliwe późną wiosną, gdy ukończone zostaną prace nad przygranicznym murem. Prawdę powiedziawszy, ujawnione w zeszłym tygodniu zdjęcia gotowych fragmentów zapory, brutalnie weryfikują zapowiedzi rządu. Płot, choć solidniejszy od zasieków, wcale nie sprawia wrażenia trudnego do pokonania. Zdaje się zatem, że mimo gigantycznych kosztów (1,6 mld zł!), skończy się „jak zawsze”, co dla wojska będzie oznaczać trwałą i liczną obecność przy granicy. Bo że Łukaszenko odpuści, mundurowi złudzeń nie mają.

Tymczasem zwykłe wojsko ma już „granicy” po dziurki w nosie. – Amerykanie zwożą do Polski całe miasteczko dla ewakuowanych – mówi oficer z 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej. – W kilka dni zgromadzili wszystko, co byłoby potrzebne do zakwaterowania co najmniej kilkunastu tysięcy ludzi. My przez pół roku nie zdołaliśmy dowieźć na wschód wystarczającej liczby kontenerów mieszkalnych. Nadal część chłopaków mieszka w ziemiankach – nie kryje smutku mój rozmówca. Jego zdaniem, mści się podjęta za Platformy decyzja o zwinięciu dużej części służb tyłowych armii. Aktualnie WP posiada tylko dwie brygady logistyczne (w Bydgoszczy i Opolu) – dużo za mało jak na ponad 100-tysięczne wojska operacyjne. Czkawką odbija się również wprowadzona w tym samym czasie pełna profesjonalizacja. „U nas pustki, w jednostce zostały tylko służby dyżurne, matki karmiące i niezbędni oficerowie”, pisze mi żołnierka z garnizonu na zachodzie Polski. „Jednocześnie realizowane są szkolenia poligonowe, zawody sportowe, ćwiczenia rezerwy; ktoś to ogarniać musi”. W tym miejscu dodać należy, że obciążeń nie ubywa – 12 lutego br. rozpoczęły się duże ćwiczenia Saber Strike 22, przyśpieszone o kilka tygodni z uwagi na sytuację wokół Ukrainy.

Służba dla entuzjastów

Przy aktualnej skali operacji, angażuje ona „na raz” większość wojsk lądowych – i ponad jedną czwartą całości sił operacyjnych WP. Gdy 10 tys. wojskowych tkwi na przygranicznych posterunkach, drugie tyle odpoczywa (armia ma bodaj najbardziej pro-pracowniczy system urlopowy w Polsce), a kolejne 10 tys. do misji się przygotowuje (gotowość zwykle oznacza standardową służbę „od-do”). Żołnierze jadą na 2-tygodniowe tury, bywa, że przedłużane o kolejny tydzień. Inny mój rozmówca, spadochroniarz z 6 Brygady Powietrznodesantowej, był na granicy już kilka razy. Ostatnio na przełomie stycznia i lutego. – Wracam tam znów pod koniec miesiąca – zapowiada, dodając, że „tuptanie wzdłuż zasieków to robota dla wotowców”. – My się tam marnujemy… – przekonuje. Trudno nie przyznać mu racji, mówimy bowiem o elitarnej formacji sprowadzonej do roli oddziałów wartowniczych. Z drugiej strony, „tak krawiec kraje, jak mu materii staje”. Wojska Obrony Terytorialnej nie mogą przejąć całości operacji, bo ich istotą jest działanie we własnym, lokalnym środowisku. No i WOT jest opcją dla entuzjastów armii, którzy z różnych powodów nie są w stanie odbywać zawodowej służby. „Kadra u wociarzy jest nieliczna, a reszta to nauczyciele, ekspedienci, ratownicy medyczni czy lekarze – osoby, które nie pojadą na drugi koniec kraju, bo są potrzebne tam, gdzie mieszkają. Wielu jest współmałżonków mundurowych, a w przypadku takiej rodziny wyjechać może tylko jedna osoba. No i nie wysyła się samotnych matek oraz osób na L-4” – wylicza cytowana wcześniej żołnierka z zachodu Polski.

Kwestia lekarskich zwolnień nie pojawiła się w tej korespondencji przypadkiem. Późną jesienią, gdy część żołnierzy zaangażowano do push-backów i tropienia migrantów w przygranicznych lasach, L-4 było jednym ze sposobów na uniknięcie udziału w takich akcjach. „Chluby nam to nie przynosi” – przyznaje oficer 17 WBZ. A nie chodziło wyłącznie o kwestie wizerunkowe. W grudniu ub.r skontaktował się ze mną dziennikarz relacjonujący przygraniczny kryzys. Szukał psychiatry dla przyjaciółki, wolontariuszki przez wiele dni pomagającej wycieńczonym uchodźcom. Dziewczyna – która także doświadczyła przemocy służb mundurowych – zmagała się ze stresem pourazowym. Nie zdziwiłem się zanadto, pomogłem w nawiązaniu kontaktu. A kilka dni później, z identyczną prośbą, zwrócił się do mnie kolega-żołnierz. Weteran afgańskiej misji, który „nie wstąpił do armii, żeby uganiać się po lasach za dzieciakami, jak za łowną zwierzyną”. – Nie przygotowano nas do tej misji – mówi dziś. Nie on jedyny i nie chodzi tylko o trening psychiczny. „W rozmowach z przełożonymi i kolegami podkreślałam, że żołnierze PRZED wyjazdem powinni mieć krótkie przeszkolenie, pogadankę o tym, z jaką kulturą mają do czynienia i jakie zachowania są inne od naszych. Co może posłużyć rozładowaniu napięć, a co zaogni sytuację”, czytam w wiadomości od mundurowej rozmówczyni.

„Słupek-świętość”

Inna, tuż przed kolejną turą na granicy, przekazała mi „Uwagi, wnioski, spostrzeżenia i propozycje”, zawarte w 25 punktach, w piśmie od przełożonych. Z lektury dowiadujemy się o niemal obsesyjnym oczekiwaniu anonimizacji, tak ludzi, jak i sprzętu. „Kominiarki na posterunkach na twarzy”, czytamy w punkcie 20. „Zdjąć stopnie, emblematy, znaki, znaczki z plecaków, hełmów, różnego rodzaju naszywki – każdy żołnierz ma wyglądać tak samo!”, brzmi punkt 22. „Znaki taktyczne na pojazdach zasłonięte”, zalecenie nr 21 w całości wytłuszczono. Na szczęście nie ma mowy o zacieraniu indywidualnych cech fizycznych wojskowych, ba, wytyczna nr 13 nakazuje wręcz, by w każdym QRF (ang. skrót oddziału sił szybkiego reagowania) znajdowała się „kobieta żołnierz”. Pismo podtrzymuje zakaz udzielania się w mediach społecznościowych, jest w nim też element humorystyczny, znamionujący wszak troskę o dobre samopoczucie szeregowych żołnierzy. „Nie zadawać pytań <<żołnierzu, czego ci brakuje?>>, bo jak nie było, tak nie ma goretexów i butów (a to pytanie strasznie wqwia)”. Cóż, brak nieprzemakalnych kurtek i nowego obuwia rzeczywiście może być powodem do frustracji.

Ów poradnik powstał po kompromitującej dla armii ucieczce Emila C. na Białoruś, są w nim zatem i takie poruczenia: „kierować żołnierzy (…) niekaranych” (punkt 1), „na posterunki planować pary podoficer/szeregowy, doświadczony/mniej doświadczony” (punkt 12). Obok pragmatycznych rad, dotyczących przydatnego wyposażenia, mamy w nim też coś na wzór przygranicznego savoir vivre’u. Dowiadujemy się, jakie drzewa ciąć na opał, których nie ruszać, co zrobić z kartami płatniczymi oraz jak budować dobre relacje ze Strażą Graniczną. W tym zestawieniu znajduje się także istotne napomnienie o następującej treści: „znak graniczny, słupek – świętość, uszkodzenie jest przestępstwem (uważać przy rąbaniu drewna)”. O świętości prawa do szukania pomocy przez osoby uciekające przed wojną i biedą nie znajdziemy za to ani słowa…

—–

Nz. Amerykański spadochroniarz podczas ćwiczeń Anakonda, zdjęcie ilustracyjne/fot. Darek Prosiński

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 9/2022

Postaw mi kawę na buycoffee.to