Kilometr

„Proszę mi wierzyć, robimy, co możemy, żeby ich zatrzymać”, zapewniał mnie wczoraj żołnierz ZSU. Polak, ochotnik, obecnie walczący w okolicach Pokrowska. Dwa dni wcześniej inny pisał: „lezą i lezą, nawet bez wsparcia czołgów i artylerii. Szczerze mówiąc, podziwiam, jak bardzo są nieustępliwi”.

Są – trzeba im to przyznać. Ale praktyka „mięsnych szturmów” jest koszmarnie kosztowna. Wymaga ludzkich mas i wiąże się z ogromnymi stratami. Spójrzmy na obwód kurski, gdzie rosjanie odzyskali około 600 z 1200 kilometrów kwadratowych. Obecnie w operację kurską zaangażowanych jest 100 tys. wojskowych z rosji i Korei Północnej, co stanowi ekwiwalent połowy sił przeznaczonych do inwazji na Ukrainę w lutym 2022 roku. A wciąż niedokończona rekonkwista przełożyła się na 38 tys. zabitych i rannych – takie straty ponieśli rosjanie (i Koreańczycy) między sierpniem a grudniem 2024 roku.

Jeden odzyskany kilometr kosztował życie i zdrowie 63 żołnierzy (co jest pewnym uproszczeniem, bo kilka tysięcy rosjan wyeliminowano w pierwszych tygodniach walk w obwodzie kurskim, na etapie ukraińskiej ofensywy).

A ów współczynnik jest jeszcze gorszy w przypadku rosyjskich zysków terenowych w Ukrainie. W 2024 roku rosjanie wyszarpali Ukraińcom 3200 kilometrów kwadratowych. Dużo? I tak, i nie. To odpowiednik sześciu Warszaw, co przemawia do wyobraźni (szczególnie mieszkańców naszej stolicy). Lecz realnie mówimy o terenach w większości rolniczych i nieużytkach, w najlepszym razie o zrujnowanych małych miasteczkach. Których posiadanie wiązało się z koniecznością zapłaty życiem i zdrowiem niemal 400 tys. żołnierzy, ponad 120 za każdy przejęty kilometr.

Kompania do piachu za kilometr piachu.

A front się przy tym nie posypał. Mimo wielu problemów, ukraińska obrona trzyma się twardo i bez realnych widoków na spektakularne załamanie…

—–

Dziś króciutko, wybaczcie, ale dopadły mnie inne obowiązki. Postaram się podrzuć obszerniejszy materiał jutro.

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. ukraińska artyleria na froncie, zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Nadzieja

Jak wygląda sytuacja w obwodzie kurskim? Jak, w ramach noworocznych podsumowań, można oceniać ukraińską wyprawę do rosji? Jakie są dalsze perspektywy rozwoju wydarzeń w tym regionie? Zapraszam do lektury raportu.

Pierwszego dnia nowego roku satelitarny system monitoringu FIRMS nie odnotował pożarów w obwodzie kurskim. Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że 1 stycznia nie toczyły się w tym regionie poważne walki. Mogło co prawda dojść do intensywnej wymiany ognia z broni ręcznej, ale działania artylerii i lotnictwa, zwykle skutkujące lokalnymi ogniskami pożarów, z jakichś powodów zostały zawieszone. Niewykluczone, że z uwagi na świąteczny okres mieliśmy do czynienia z nieformalnym zawieszeniem broni.

Ale możliwy jest też inny scenariusz.

Tuż przed końcem roku w rosyjskiej sferze mil-blogerskiej pojawiły się informacje o wycofaniu z kurskiego odcinka frontu 155. i 810. brygady sił zbrojnych federacji. Zwłaszcza druga jednostka została poważnie wykrwawiona w dotychczasowych walkach. Wedle doniesień mil-blogerów, między październikiem a połową grudnia ub.r., „810-ta” straciła niemal tysiąc żołnierzy.

Ubytki na tym samym poziomie – jak wynika z danych Departamentu Obrony USA – miał w ciągu ostatnich kilkunastu dni ponieść kontyngent północnokoreański operujący w obwodzie kurskim. Zdaniem prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, straty Koreańczyków były trzy razy wyższe niż wynikałoby z szacunków Amerykanów. Niezależnie od tego, czy mówimy o tysiącu czy o trzech tysiącach wyeliminowanych z walki żołnierzy, w przypadku 11-tysięcznego zgrupowania są to znaczące ubytki, kwalifikujące część oddziałów do wycofania celem odtworzenia zdolności bojowych.

Wspomniane rosyjskie brygady (155 i 810), obok północnokoreańskich formacji z 11 Korpusu Armijnego, stanowiły dotąd czołówkę sił przeznaczonych do rekonkwisty okupowanego przez Ukraińców obszaru. Być może więc notowany wraz z początkiem 2025 roku brak zwiększonej aktywności bojowej wynikał z procesu rotacji. Tak czy inaczej, rosja weszła w nowy rok z „niezałatwionym problemem” obwodu kurskiego, Ukraina z nadzieją, że przynajmniej część zdobyczy uda się „dowieźć” do zawieszenia broni i uczynić przedmiotem wymiany „ziemia za ziemię”.

Tyle „bieżączki”, a teraz komentarz bardziej ogólny.

Siły zbrojne rosji nie odniosły w 2024 roku strategicznego zwycięstwa w Ukrainie. Prowadzona od października 2023 roku ofensywa nie doprowadziła do załamania się frontu, rosjanie zdobyli kilka miasteczek i kilkadziesiąt wiosek, punktowo (w Donbasie) przesunęli się o 30 km, ale za cenę 430 tys. zabitych i rannych. W tym samym czasie Ukraińcy przenieśli działania zbrojne na obszar rosji właściwej.

W obwodzie kurskim ogniskują się procesy typowe dla całości konfliktu na Wschodzie. Z jednej strony mamy buńczuczną propagandę Moskwy, zwiastującą rychłe pognębienie armii ukraińskiej, z drugiej, relatywną słabość obu stron, niezdolnych do wyprowadzenia szybkich, decydujących ciosów. Zmieniający się stan posiadania – „na dziś” Ukraińcy kontrolują około 600 km kw. obwodu, w szczytowym okresie było to ponad 1000 km – jest efektem „młotkowania”, jak w potocznym języku wojskowym mówi się o walkach pozycyjnych, nastawionych na stopniowe wymęczenie przeciwnika. Brak taktycznego i operacyjnego kunsztu widać zwłaszcza w sposobie, w jaki rosyjskie dowództwo wykorzystuje oddziały koreańskie. Wojskowi Kim Dzong Una rzucani są do kolejnych „mięsnych szturmów”, których jedynym efektem – jeśli idzie o korzyści dla strony atakującej – jest zużywanie przez Ukraińców środków bojowych oraz zużycie (fizyczne i psychiczne) broniących się żołnierzy.

Wbrew obawom części opinii publicznych, ukraińska wyprawa na obwód kurski nie doprowadziła do eskalacji działań zbrojnych. Nie zrealizował się najgorszy ze scenariuszy – użycia przez rosję, w odwecie, broni jądrowej. Utrata kontroli nad własnym terytorium mogłaby być dla Kremla poważnym problemem. W oczach obywateli federacji odebrać władzy atut sprawczości, obnażyć jej słabość, zniszczy wizerunek imperialnej siły państwa – wszystko, na czym osadza się legitymizacja reżimu. Do takich procesów w jakiejś istotnej skali nie doszło, co można uznać za sukces rosyjskiej propagandy, która stale umniejsza znaczenie ukraińskiej operacji.

O nieużyciu broni jądrowej decydują też czynniki obiektywne. W obwodzie kurskim mamy do czynienia z symbolicznym naruszeniem rosyjskiej integralności – tymczasowym (co podkreślają sami Ukraińcy) i mikroskopijnym biorąc pod uwagę rozległość federacji. To raczej prztyczek niż bolesny cios, użycie w takiej sytuacji broni jądrowej byłoby działaniem nieadekwatnym i tak też postrzegają sprawy w Moskwie.

Taki stan rzeczy nie zmienia faktu, że rosjanie muszą się „kurskiego wyłomu” pozbyć jak najszybciej i na własnych zasadach. Ma to znacznie w kontekście ewentualnych negocjacji pokojowych. W interesie Kremla jest rozmawianie z pozycji siły, tymczasem ukraińska okupacja nawet skrawka rosji uczyni moskiewskich negocjatorów petentami (co rzecz jasna dotyczy tylko części podejmowanych w trakcie rozmów ustaleń). Stąd przewidywana dalsza presja na okupujące obwód oddziały sił zbrojnych Ukrainy.

—–

Pozostając na gruncie podsumowań – oto udokumentowane straty sprzętowe obu stron konfliktu, poniesione między 24 lutego 2022 a 31 grudnia 2024 roku. Realne ubytki są bez wątpienia wyższe, w zgodnej ocenie analityków co najmniej o jedną trzecią/oprac. Oryx

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. W grudniu nie udało mi się „spiąć” projektu, ufam, że w styczniu będzie lepiej. Będzie? Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Z góry dziękuję za udostępnianie linka z postem!

Rozdźwięk

A dziś zapraszam Was do lektury tekstu, który podsumowuje mój ostatni wyjazd do Ukrainy, jest też autorską konkluzją kilkudziesięciu rozmów, które odbyłem na przestrzeni ostatnich tygodni. Znajdziecie w nim kilka powtórzeń z poprzednich, krótszych materiałów; ten zabieg wynikał z konieczności zachowania ciągłości narracji. Ufam, że czeka Was satysfakcjonująca lektura.

Chersoń jest niczym Sarajewo z czasów serbskiego oblężenia (z lat 1992-1996). Podobnie jak w bośniackiej stolicy, w ukraińskim mieście żyje liczna populacja, tak jak wtedy, tak i dziś nękana selektywnym ostrzałem artylerii. Każdego dnia na chersońskiej tkance przybywają nowe blizny – kolejne zniszczone domy i obiekty publiczne – i tak jak w przypadku sarajewskiej rzeczywistości i tu nie ma mowy o poważnych remontach czy odbudowie. Miasto popada w ruinę…

Normalne życie zamarło (lub zeszło do podziemi), chersonianie do minimum ograniczają aktywność poza domem. W Sarajewie, obok armat i moździerzy, ryzyko dla mieszkańców stwarzali polujący snajperzy, w Chersoniu na miano najpodlejszych bandytów – atakujących kobiety, dzieci i starców, na ulicach, przystankach czy przed sklepami – pracują droniarze. „Ludzie ludziom zgotowali ten los”; znamienne, że w obu dramatach w role tych złych wcielili się Serbowie i rosjanie, przedstawiciele kulturowo blisko ze sobą związanych narodów. Nie wiem czy to przypadek.

Jedno z wielu chersońskich „dzieł” rosyjskich agresorów/fot. własne

Chersoń na mapie współczesnej Ukrainy jest miejscem wyjątkowym, doświadczenia jego mieszkańców istotnie odmienne. rosjanie stoją za wąską na tym odcinku wstęgą Dniepru. Wystarczy im zatem byle moździerz, by narobić szkód na drugim brzegu, drony zaś mogą posyłać rojami – te o najkrótszym zasięgu i tak dotrą na najgłębsze przedmieścia.

Innym miastom Ukrainy – w centrum i na zachodzie kraju – szkodzą „co najwyżej” rakiety i pociski manewrujące oraz irańskie Szahidy; amunicja kosztowna i stosunkowo nieliczna, używana więc przez rosjan w ograniczonym zakresie. I z ograniczoną skutecznością, bo ukraińska obrona przeciwlotnicza potrafi z tym zagrożeniem walczyć. Gdy zdamy sobie sprawę z tych uwarunkowań, łatwiej pojmiemy, dlaczego w Chersoniu – i szerzej, na całym poharatanym walkami i ostrzałami wschodzie – myślą inaczej niż w Kijowie czy Lwowie.

Inaczej, czyli jak? Z badań Instytutu Gallupa wynika, że wśród Ukraińców ze wschodu odsetek pragnących niezwłocznego końca wojny jest ponad dwa razy większy niż osób, które chciałyby kontynuacji walki (63 proc. vs. 27 proc.). W skali kraju już „tylko” 52 proc. obywateli życzy sobie, by Ukraina jak najszybciej wynegocjowała zakończenie wojny, a 38 proc. uważa, że państwo powinno walczyć do zwycięstwa. „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”, głosi popularne powiedzenie. W nakreślonych realiach ów punkt to niewygodny fotel bądź krzesło elektryczne.

—–

Czymkolwiek jest, pozostaje sprzętem w ciemnym i zimnym pokoju. Ukraińcy do przerw w dostawach prądu przywykli, ale coś w ich postawach zaczyna się zmieniać. Kilka dni temu – po niemal tygodniowym blackoucie – na ulice wyszli mieszkańcy Odesy, w sumie kilkaset osób. Był to pierwszy tak otwarty i tak liczny protest zmęczonych obywateli, domagających się od władzy przywrócenia stałych dostaw energii. Rosnącą irytację widać też w Charkowie, gdzie normą są 6-10-godzinne wyłączenia – dość poczytać lokalne fora internetowe. Ba, narzeka nawet Kijów, gdzie prąd „być musi” przynajmniej kilkanaście godzin na dobę. „Jak tak dalej pójdzie, nie przetrwam zimy”, zwierza mi się znajomy, właściciel niewielkiego bistro. Kijowianin – skądinąd weteran, zwolniony ze służby z powodu trwałego kalectwa – wykosztował się na zakup generatora, w którym przepala teraz znaczną część przychodów.

Ukraiński system energetyczny „wisi na włosku”. Przed ostatnim dużym atakiem lotniczo-rakietowym z 28 listopada br. zapotrzebowanie na moc realizowano w 40 procentach. Najświeższych danych brak, ale z dużym prawdopodobieństwem kolejne zniszczenia elektrowni i sieci przesyłowych pogorszyły sprawę. A to może oznaczać, że rosjanom wystarczą dwa do czterech uderzeń z jednoczesnym użyciem kilkudziesięciu rakiet i pocisków manewrujących, by udało im się „wyłączyć Ukrainę”.

Skutki humanitarne w warunkach zimy nietrudno przewidzieć (szacunki mówią o fali kolejnych 4-6 mln uchodźców), a jest jeszcze kwestia energochłonnej produkcji zbrojeniowej. Prądu potrzebują duże państwowe zakłady wytwarzające pociski artyleryjskie i liczne wolontariackie manufaktury, drukujące na drukarkach 3D plastikowe elementy ładunków wybuchowych podczepianych pod drony. Jeśli to wszystko „padnie”, możliwości odtwarzania potencjału bojowego armii zostaną dramatycznie zredukowane.

Podczas ostatniego wyjazdu odwiedziłem jedną z wolontariackich manufaktur, drukujących w 3D elementy ładunków wybuchowych dla dronów/fot. własne

Tak mają się sprawy z perspektywy ogólnej i wielkomiejskiej, ale wróćmy na prowincję. Pierwsze akapity tekstu poświęciłem Chersoniowi, jednak źle jest też na pozostałych obszarach wyzwolonych spod rosyjskiej okupacji. Niedawno minęły dwa lata od spektakularnych sukcesów armii ukraińskiej, a zmian na lepsze – poza oswobodzeniem – zwykle nie widać. Wiele wsi wygląda niczym plan filmu postapo. Zarwane dachy, wybite okna, przestrzelone ściany. Powalone płoty, wraki aut, rozorane drogi. I często ani śladu żywej istotny, choćby zdziczałych psów, które na wschodzie kręcą się hordami. Wiele osad jest dosłownie martwych, w innych – w otoczeniu ruin domów dawnych sąsiadów – gnieżdżą się ukraińscy Robinsonowie.

Nawet „pokazuchy” – wsie przewidziane do odbudowy w pilotażowym programie pod patronatem Wołodymyra Zełenskiego – nie mają się czym (i jak) pochwalić. Do podcharkowskich Cyrkunów nie sposób wjechać, bo znów stały się strefą przyfrontową, a w podchersońskim Posad-Pokrowsku z zaplanowanych kilkudziesięciu domów udało się zbudować pięć. Reszta wioski pozostaje rumowiskiem, otoczonym za to solidnym metalowym płotem, na którym wymalowano sielskie obrazki osiedla przyszłości.

Brak wody, minimalnie przyzwoitej drogi, sklepu, lokalnego miejsca pracy – przedsiębiorstwa, które po zniszczeniu/rozszabrowaniu przez rosjan nie ponowiło działalności – takie są realia wyzwolonych terytoriów. Abdykacja państwa? Raczej dowód jego dramatycznej sytuacji. Bo jednak w niektórych miejscach odbudowano mosty, rozminowanie idzie pełną parą, a niewielkie, ale zawsze jakieś!, świadczenia są regularnie wypłacane. Trzy czwarte ukraińskiego budżetu pochłania prowadzenie wojny – takie są priorytety. Tuż za Posad Pokrowskiem (w stronę Chersonia) koparki, miast kopać doły pod fundamenty dla kolejnych domów, „robią przy okopach”. Miejscowi to rozumieją, ale i tak czują się porzuceni i oszukani. I coraz bardziej zmęczeni tym, jak żyją, zwłaszcza gdy znów nie ma prądu…

Posad-Pokrowskie/fot. własne

Tymczasem wojsko chce się bić dalej – co stwierdzam w oparciu o rozmowy toczone już od wielu tygodni, z wieloma mundurowymi różnego szczebla i specjalności. Nie jest to w każdym razie wniosek wywiedziony z ostatniego krótkiego wyjazdu do Ukrainy.

No więc armia chce się bić, choć po tym stwierdzeniu potrzebnych jest kilka zastrzeżeń.

Po pierwsze, w Ukrainie próżno szukać śladów patriotycznego wzmożenia z pierwszych miesięcy pełnoskalowej wojny. Obecnie istotą rekrutacji pozostaje przymusowy pobór, z którego wielu ukraińskich mężczyzn usiłuje się wykręcić, zabiegając o „odsroczki” (odroczenia).

Po drugie, armia nadal cieszy się wielkim społecznym szacunkiem. A zarazem nikt już nie ma złudzeń, że front to także dla Ukraińców „maszynka do mielenia mięsa”. Dodajmy do tego powszechne rozczarowanie, że „wróciło stare” – korupcja, prywata ludzi władzy – i towarzyszące mu przekonanie, że wojnę toczy się rękoma najbiedniejszych; innymi słowy, czynniki zdecydowanie niesprzyjające rekrutacji. W efekcie mamy sytuację, w której żołnierze są w oczach rodaków niczym gladiatorzy. Herosi, a jednocześnie życiowi pechowcy, wepchnięci w tryby śmiercionośnej maszynerii. Można darzyć ich uznaniem, szacunkiem czy nawet miłością, ale lepiej nie być na ich miejscu.

—–

Po trzecie, armia jest zmęczona i coraz bardziej sfrustrowana. Według danych ukraińskiej Prokuratury Generalnej, od stycznia do października 2024 roku wszczęto 40 tys. postępowań karnych dotyczących samowolnego opuszczenia oddziału oraz 20 tys. spraw o dezercję. To dwa i pół raza więcej niż w całym 2023 roku. Rzeczywista skala zjawiska może być większa, z drugiej strony musimy pamiętać, że miażdżąca większość łamiących prawo dobrowolnie wraca do jednostek. Nie chcą uciekać, tylko spotkać się z bliskimi, których często nie widzieli od miesięcy. Dramatyczne straty i problemy z mobilizacją z minionych miesięcy skutkowały „nadeksploatacją” żołnierzy w linii. Polityka „zero urlopów” musiała skończyć się masową niesubordynacją.

Ale do „rozkładu morale armii” wciąż droga daleka.

Choć z pewnością skraca ją wspomniana frustracja. Jak to ujął jeden z moich wojskowych rozmówców: „milion walczy, pięć milionów grzeje łóżka na tyłach; tak dłużej być nie może”. To uproszczone i często krzywdzące postrzeganie rzeczywistości – bo ktoś na ten milion i jego narzędzia musi pracować – tym niemniej nierównomierność rozłożenia wysiłku obronnego jest w Ukrainie faktem.

I po czwarte, dojrzeć należy charakterystyczną zmianę percepcji, do jakiej dochodzi, gdy cywil zostaje wcielony do wojska. Znikają wówczas wątpliwości co do sensowności prowadzenia wojny, górę bierze „logika armii” i lojalność wobec kolegów w mundurze. Zresztą więzi, szczególnie te okopowe, mają niebagatelne znaczenie dla trwałości struktury; to często one, a nie patriotyczne wzmożenie czy poczucie obowiązku, stoją za decyzjami o powrocie z samowolnego oddalenia. Cementujące armię koleżeństwo to nihil novi – historycznie obserwujemy je przy okazji innych wojen. Narastający rozdźwięk między oczekiwaniami społeczeństwa i wojska też nie jest czymś, czego byśmy nie znali z przeszłości. Mnie Ukraina coraz bardziej przypomina kajzerowskie Niemcy z ostatnich miesięcy I wojny światowej. Z czasów, kiedy wojsko ani myślało o rozejmie, ale zaplecze miało już dość ponoszonych kosztów.

—–

Nz. głównym – skwer w centrum Kehicziwki (obwód charkowski), poświęcony pamięci poległych mieszkańców miasteczka/fot. własne

Osoby zainteresowane nabyciem mojej najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku wcześniejszych pozycji (również z „bonusem”), zapraszam tu.

Niniejszy tekst zawiera fragmenty materiałów, które opublikowałem w portalach „Polska Zbrojna” i Interia.

Idiota

W lesie, w pobliżu wyludnionej wioski w obwodzie donieckim, oddział armii ukraińskiej odnajduje masowy grób. A w nim kilkadziesiąt ciała bestialsko zamordowanych żołnierzy ZSU. Rząd w Kijowie obarcza winą separatystów i rosję, których oddziały zostały wyparte z tego obszaru kilka dni wcześniej. Świat się oburza, o sprawie donoszą wszystkie najważniejsze media.

Sposób, w jaki potraktowano ofiary – pętając im dłonie drutem i strzelając w potylicę – w Polsce przywołuje wspomnienia o mordzie katyńskim…

Tymczasem wspierani przez Moskwę rebelianci odpierają zarzuty i… odbijają utracone tereny. Na jaw wychodzą też informacje, które burzą dotychczasowy obraz wydarzeń.

Kto zatem stoi za zbrodnią? Jakie były jej okoliczności? Komu zależy na tym, by ich nie ujawniać? O tym jest moja powieść pt.: „Uwikłani”.

Napisałem ją w 2015 roku, to pokłosie moich pierwszych wyjazdów do Donbasu. Dzieje się w realiach ówczesnego konfliktu, choć nieco podkręcam dynamikę militarnych zdarzeń (kreślę scenariusz poważnej próby rekonkwisty i rosyjskiej na nią odpowiedzi). Opowieść snuję przez pryzmat losów czwórki Polaków, uwikłanych w wojnę po obu stronach barykady. Jedna z postaci to walczący w szeregach gwardii narodowej Ukrainy Michał Domański – i to on jest bohaterem poniższego fragmentu.

Obiecałem Czytelnikom, że „Uwikłanych” – z dedykacją i pozdrowieniami – wstawię do oferty na Patronite. Książkę można już zamawiać (oto aktywny link), a na zachętę podrzucam krótką opowieść z pierwszych kart tej historii.

*          *          *

Okolice Słowiańska, obwód doniecki, 21 lipca

Dowódca batalionu okazał się idiotą. Dobrym człowiekiem, ale idiotą – tak o pyzatym, czterdziestoletnim pułkowniku myślał tego ranka Domański. Siedział właśnie nad kawą, przy pomocy której próbował przepędzić zmęczenie po nieprzespanej nocy.

„Po najgorszej nocy w życiu” – Michał czuł, że znów zbiera mu się na mdłości. Właściwie to nie miał już czym rzygać, bo całą zawartość żołądka oddał kilka godzin wcześniej na leśną ściółkę. Ale skurcze nie odpuszczały, pobiegł więc za dom, wydalając z siebie niewielkie ilości kipiącej żółci.

– W porządku? – Wadim przyglądał mu się uważnie.

Domański pokręcił głową.

– Sam widzisz – odpowiedział.

– Nos do góry. – Lekarz podał Michałowi niedużą manierkę. – Flaki masz podrażnione, ale weź łyka, dobrze ci zrobi.

– Nie, nie chcę wódki. – Domański aż wzdrygnął się na samo wyobrażenie smaku alkoholu. – To prawda, że mają nas jeszcze dziś wycofać? – zapytał.

Wadim wzruszył ramionami.

– Tak mówią ludzie, ale czy tak będzie? – Medyk wziął haust wyskokowego napoju. – Organizacja to nie jest silna strona naszego wojska – dodał, znów przechylając manierkę. – Ale o tym przecież wiesz. – Wytarł usta dłonią.

– Oj, kurwa, wiem… – Michał skrzywił twarz w smutnym uśmiechu. Bałagan i niekompetencja, których świadkiem był przez ostatnie kilkanaście godzin, brutalnie obnażyły słabość już nie tyle wojska, co całego ukraińskiego państwa.

Informacja o makabrycznym znalezisku trafiła do kwatery głównej operacji antyterrorystycznej późnym popołudniem. „Nie ruszać – czekać!” – brzmiał lakoniczny rozkaz dowództwa ATO. Sztab Generalny, który również został poinformowany o zdarzeniu, rozkazał z kolei „natychmiast ustalić liczbę ofiar”. Czego nie dało się zrobić bez rozkopania grobu. Dowódca brygady, w skład której wchodził batalion Domańskiego, kazał więc kopać, i wysłał na miejsce dwóch prokuratorów. Ci, przez komórkę, skontaktowali się z dowódcą batalionu, radząc mu, by… nie rozpoczynał ekshumacji, póki na miejscu nie zjawi się ekipa dochodzeniowa ze sztabu ATO. Zdezorientowany i wściekły pułkownik rzucił telefonem o najbliższe drzewo, niszcząc aparat – i wtedy po raz pierwszy okazał się idiotą. Bo zamierzał wykonać rozkaz dowódcy brygady, który w międzyczasie zmienił zdanie, ale z jakichś powodów nie mógł tego zakomunikować przez radio, a próbował przez komórkę.

Chłopcy z kompanii Michała zaczęli więc odgarniać ziemię, odkrywając sześć kolejnych ciał. Więcej nie zdołali, bo choć udało się zorganizować reflektory, wieczorem prace wstrzymano. Stało się to na wniosek prokuratorów z Kijowa, którzy na pokładach śmigłowców lada moment mieli dotrzeć na miejsce. Gdy już przylecieli, jeden ze śledczych zrugał potwornie żołnierzy z łopatami, a pułkownika zapytał wprost, czy przypadkiem nie zależy mu na zacieraniu śladów.

Wtedy dowódca batalionu wyszedł na idiotę po raz drugi, bo zgodnie z prawdą powołał się na rozkaz dowódcy brygady. Ten, obecny już na polanie, zwalił winę na Sztab Generalny, a pułkownikowi – z dala od śledczych ze stolicy – zapowiedział rychły koniec kariery w szeregach gwardii narodowej.

A potem zaczął się kolejny cyrk.

Sprawa nagle okazała się bardzo pilna. Z jakiegoś powodu do rana miano wydobyć z grobu wszystkie ciała. Ponoć dowództwo ATO spodziewało się kontrataku rebeliantów, którzy przegrupowywali swoje siły kilka kilometrów dalej. Ekshumację powinny przeprowadzić profesjonalne ekipy, ale do północy udało się ściągnąć tylko kilku techników policyjnych z pobliskiego Słowiańska. Przez jakiś czas była jeszcze nadzieja, że dołączą do nich koledzy z sąsiedniego Kramatorska, lecz ci zapadli się pod ziemię podczas niedawnych walk o miasto. Mówiono, że przynajmniej niektórzy przyłączyli się do separatystów i razem z nimi wycofali się na wschód.

Prokuratorzy poprosili więc o pomoc żołnierzy. Ochotników, którzy wyciągali ciała do szóstej nad ranem. Wojskowi pracowali w maseczkach, które nie chroniły przed smrodem, i w rękawiczkach tak szczelnych, że po godzinie ich dłonie wyglądały jak galareta. Ale nikt nie narzekał – niemal cała kompania Domańskiego stawiła się na polanie, by na zmianę brać udział w ekshumacji. Michał czuł autentyczną dumę, wspominając teraz tę niezwykłą solidarność.

Zwłoki układali na brezentowych płachtach, równiutko, jedne przy drugich, okrywając je pałatkami. W nogach ciał położyli foliowe woreczki, do których trafiła zawartość kieszeni zamordowanych oraz kartonowe tabliczki z imieniem, otczestwem, nazwiskiem i stopniem. Te ostatnie były tylko przy dwudziestu ośmiu ciałach – czterech chłopaków nie udało się zidentyfikować na podstawie rzeczy osobistych.

O siódmej rano, gdy wszyscy spodziewali się przyjazdu zapowiadanych od dawna chłodni, na skraju zdobytego dzień wcześniej przysiołka wylądował śmigłowiec Mi‑17. Domański od razu poznał charakterystyczne logo wymalowane na burcie. Maszyna latała w barwach należącej do prezydenta Ukrainy telewizji KRAW‑SAT. Chwilę później pokład helikoptera opuściła ekipa reporterska, z gwiazdą ukraińskich mediów Sandrą Tarasiuk na czele. „Kto inny miałby poinformować naród o bestialskiej zbrodni separatystów, albo nawet samych Rosjan, jeśli nie pupilka Witalija Krawczenki?” – przyszło wówczas do głowy Michałowi.

Wtedy też uznał, że wie już, skąd naprawdę wzięła się presja, by jak najszybciej wydobyć ciała. „Gdyby zostawić zwłoki w oryginalnym ułożeniu, jedne na drugich, trudno byłoby ukazać skalę zbrodni” – kalkulował. Jednak Domański – jak się niebawem przekonał – niewiele wiedział o zasadach „robienia telewizji”. Tarasiuk bowiem, imponując dziesiątkom mężczyzn, którzy spodziewali się widoku mdlejącej paniusi, bez cienia emocji przeszła wzdłuż szeregu martwych ciał. I ku zdumieniu zebranych zaczęła krzyczeć, że ekipa ekshumacyjna powinna zostawić przynajmniej część zwłok w grobie. I nie zdejmować im drucianych pęt.

Pyzaty pułkownik stał obok czarnowłosej, długonogiej gwiazdy i długo milczał. Aż wreszcie nie wytrzymał i wrzasnął: „I co!? Mamy im znów zadrutować ręce!? Wrzucić z powrotem do grobu!?”. To wtedy, po raz trzeci, okazał się idiotą. Gdy Sandra Tarasiuk, w towarzystwie prokuratorów z Kijowa i kilku generałów ze sztabu ATO, paliła papierosy na skraju polany, żołnierze przenosili ciała szesnastu ofiar do grobu. W dole zaś inni wojskowi, w tym Domański, zakładali zabitym druty na ręce.

To, co wydarzyło się później, było na swój sposób jeszcze bardziej przejmujące. Michał w każdym razie czuł ciarki na plecach na wspomnienie tej sytuacji. Dowódca batalionu sam chwycił za łopatę i zaczął przysypywać zwłoki zgodnie z sugestiami operatora kamery. „Ja to nawet rozumiem” – mamrotał pod nosem. „W wojnie propagandowej liczą się mocne obrazy. A ludziom trzeba pokazać grozę tego, co się tutaj stało. Trzeba, prawda?” – pytał Domańskiego i innych podwładnych. „Rozumiem, rozumiem, rozumiem” – powtarzał jak nawiedzony, wciąż operując łopatą. I płakał.

Czyta się? Ta powieść zebrała sporo dobrych recenzji i wciąż odkrywana jest przez nowych Czytelników. Ufam, że właśnie znalazłem kolejnych.

Jutro wracam do bieżącego raportowania. A już dziś polecam Waszej uwadze poniższe przyciski – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Za które wszystkim pięknie dziękuję!

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Nz. Okładka książki/Warbook/fot. Darek Prosiński

Wyprawka?

Do jutra miało być po wszystkim – tego chciał putin i to oczekiwanie zakomunikował na początku września. Ukraińców miano wyprzeć z obwodu kurskiego: bezlitośnie, spektakularnie, „ścierając ich z powierzchni ziemi”. 1 października tuż-tuż, można więc napisać, że z wielkiej napinki wyszedł mały pierd – rosjanie ruszyli i dostali w dziób. Coś tam nawet wyzwolili, ale stracili też kolejne tereny, gdy ZSU uderzyły na tyłach atakujących oddziałów. Stan na dziś? Pat. Ukraińcy umacniają się, moskale zbierają siły do kontruderzenia.

W obwodzie kurskim niczym w soczewce ogniskują się procesy typowe dla całości konfliktu na Wschodzie. Z jednej strony mamy głośną i nachalną propagandę rosji, zwiastującą rychłe pognębienie przeciwnika, z drugiej, relatywną słabość obu stron, niezdolnych do wyprowadzenia decydujących ciosów. Ile to jeszcze potrwa? Nie wiem, jednak sceptycznie pochodzę do doniesień, wedle których koniec wojny jest już bliski. Po pierwsze, nie widzę gotowości do rozmów pokojowych w rosji, po drugie, jakkolwiek sytuacja Ukrainy jest zła, Kijów nie bardzo może pozwolić sobie na wygaszenie działań zbrojnych.

—–

Zacznijmy od Ukrainy. Oceny ostatniej wizyty Wołodymyra Zełenskiego w USA wahają się pomiędzy skrajnościami. Jedni analitycy komentują, że głowa ukraińskiego państwa wróciła z przyrzeczeniem dalszej pomocy – w najbliższym czasie ma to być aż 7 mld dol. przeznaczonych na broń i amunicję. Inni podkreślają zmianę retoryki obserwowaną za oceanem, gdzie nie mówi się już o walce do zwycięstwa rozumianego jako pełna rekonkwista utraconych ziem, a jedynie o zachowaniu niezależności i integralności Ukrainy. I są to deklaracje obecnej administracji; możliwa przyszła, trumpowska, tak łaskawa dla Kijowa zapewne nie będzie. A zatem „czarne chmury gęstnieją” – tak widzą sprawy pesymiści.

Czy mają rację? Widmo utraty amerykańskiego wsparcia jest realne. Jeśli chcemy ocenić prawdopodobieństwo takiego scenariusza, możemy posiłkować się sondażami wyborczymi z USA. Harris i Trump idą w nich łeb w łeb, co pozwala uznać, że Ukraina ma mniej więcej 50 proc. szans, że Stany zachowają dotychczasowy kurs (co piszę świadom uproszczenia tego szacunku). To nie jest „nic”, choć poziom niepewności pozostaje wysoki. Wspomniane 7 mld może okazać się „ostatnią wyprawką” – hojnym darem, po którym (w razie zmiany władzy) nie nastąpią już kolejne. To masa forsy (sprzętu, amunicji), ale biorąc pod uwagę dotychczasową kosztochłonność konfliktu, front „przerobi to” w kilka miesięcy. A co potem?

Europa pomoże, ale śmiem wątpić, by uczyniła to w wystarczającym zakresie. W Kijowie dobrze o tym wiedzą, znają wartość amerykańskiego wsparcia, które do tej pory usztywniało stanowisko Ukrainy.

Skądinąd to stwierdzenie faktu chętnie przywoływanego przez (pro)rosyjskich aktywistów medialnych. Piszą oni, że „bez udziału USA ta wojna już dawno by się skończyła i wreszcie przestaliby ginąć ludzie”. Ta refleksja jest klasycznym przykładem robienia k… z logiki. Winni hekatombie są nie rosjanie, ale Ukraińcy i ich sprzymierzeńcy – bo się bronią (i pomagają się bronić). Na tej samej zasadzie można by stwierdzić, że we wrześniu 1939 roku dałoby się ocalić życie 55 tys. żołnierzy WP i 200 tys. cywilnych obywateli RP – gdyby Polacy nie stanęli do walki i posłusznie przyjęli reguły niemieckiej okupacji. Zapewne wielu z nich i tak by w jej trakcie zginęło/zostało zamordowanych, podobnie jak część ukraińskich elit, które Moskwa planowała eksterminować po podporządkowaniu sobie Ukrainy – co ostatecznie pogrąża tę niby-humanistyczną narrację.

Wróćmy do sedna. Bez amerykańskiej kroplówki stanowczość władz w Kijowie zostanie wystawiona na próbę. Ale miejmy świadomość, że ta determinacja wynika także z powszechnego poparcia dla dalszej walki – mimo narastającego zmęczenia wojną, takie deklaracje składa 70 proc. Ukraińców. To o 20 proc. mniej niż na początku 2023 roku, lecz nadal bardzo dużo. Stąd bije źródło siły władzy, paradoksalnie będące też jej słabością. Zełenski w trybie „gotowy do kompromisów” stanie się bowiem (a po prawdzie to chyba już jest) zakładnikiem nieprzejednanej postawy obywateli. Oczywiście ludzie mogą po drodze „zmięknąć” – na co liczą rosjanie, a co mogłoby się wydarzyć po ciężkiej zimie w realiach totalnych niedoborów energii – ale na dziś to wróżenie z fusów.

Siłę czerpie Kijów z wielkości i kompetencji własnych sił zbrojnych. To nie jest już ta sama formacja, co wiosną 2023 roku, opromieniona chwałą udanej operacji obronnej i błyskotliwymi kontrofensywami. Kwiat armii zginął bądź został ranny, wojsko ochotników zmieniło się w armię z poboru. Zmęczoną, zdziesiątkowaną, starą (biorąc pod uwagę średnią wieku żołnierza). Ale w wymiarze strategicznym wciąż zdolną do obrony kraju. Pytanie, jak długo, jest pytaniem o to, co zrobi Zachód, głównie USA. Odpowiedzi można by rozmieścić na kontinuum, między następująco opisanymi stanami ZSU: od „jakość, która zmiażdży siły inwazyjne” (to wciąż możliwe), po „wojsko, które straci potencjał w ciągu najbliższych kilku, może kilkunastu miesięcy”.

Tragizm ukraińskiej sytuacji zawiera się w tym, że nawet osamotniony Kijów nie może przestać walczyć. Bo z rosją trwałego pokoju zawrzeć się nie da. Zamrożenie konfliktu pozwoli Moskwie złapać oddech, zreorganizować armię – która znów uderzy, by „dokończyć robotę”. Lepiej więc – patrząc z ukraińskiej perspektywy – nie przestawać skrwawiać wroga, z nadzieją, że w którymś momencie krwotok okaże się dla niego zbyt obfity. I że w międzyczasie Ukraina nie wykrwawi się sama…

—–

Nie jest trudno wyobrazić sobie, do czego musiałoby dojść, by wojna zakończyła się z dnia na dzień. Wystarczyłaby deklaracja Kremla o wycofaniu całości rosyjskich sił z Ukrainy w jej granicach sprzed 2014 roku, no i działania potwierdzające ów zamiar; Ukraińcy nie mieliby wówczas powodów do kontynuacji walki. W tym ujęciu cała sprawczość dotycząca przyszłości konfliktu leży w rękach Moskwy. Leży i kwiczy.

Spektakularna porażka „specjalnej operacji wojskowej” zrujnowałaby narrację o wielkiej i silnej rosji, na czym osadza się zarówno wewnętrzna legitymizacja reżimu, jak i międzynarodowa pozycja kraju. Dwa i pół roku nieudanych prób pokonania Ukrainy wystawiło imperialną reputację na szwank, ale jej nie zburzyło. Zwykli rosjanie (w istotnej większości) nadal wierzą, że ich kraj jest niezrównaną potęgą, rosja wciąż ma dobrą prasę w Afryce i w części Ameryki Południowej, w Azji Centralnej – mimo postępującego dystansowania się od Moskwy – nadal mówimy o rosyjskiej strefie wpływów. Chiny – jakkolwiek zdumione i rozczarowane słabością federacji – podały moskalom ekonomiczną kroplówkę. Pekin nie udziela putinowi realnego wojskowego wsparcia, ale też nie tworzy presji, która mogłaby Kreml zaniepokoić. Tym niemniej – patrząc z perspektywy rosjan – założyć należy, że ten komfort nie jest dany raz na zawsze. Trzeba więc działać, żeby chociaż utrzymać iluzję militarnej siły, z którą sąsiedzi muszą się liczyć.

W kontekście wewnątrzrosyjskim dość wspomnieć, że putin nadal rządzi, co więcej, wiele wskazuje na to (na przykład „seryjne samobójstwa” i liczne aresztowania wpływowych osób), że konsoliduje władzę. Dramatyczne straty na froncie, coraz gorsza sytuacja ekonomiczna, ba, nawet niechciana mobilizacja nie wywołały społecznego buntu. Generałom brakuje sprzętu – zwłaszcza tego najnowszego – ale wciąż mają dość rekrutów, by kontynuować wojnę „na masę” – z ewidentnym zamiarem wyniszczenia przeciwnika bez względu na poniesione koszty.

Sztywnej postawie Kremla sprzyja generalnie niski próg oczekiwań życiowych obywateli federacji oraz zakumulowane w czasach naftowej prosperity oszczędności. Te ostatnie topnieją, ale nadal – redukując wydatki gdzie indziej – jest za co prowadzić wojnę. Przyjrzyjmy się ustaleniom Bloomberga sprzed kilku dni, dotyczącym projektu trzyletniego budżetu rosji. I tak w przyszłym roku władze federacji zamierzają wydać na obronność 13,2 bln rubli (142 mld dol.), czyli zwiększyć nakłady do poziomu 6,2 proc. PKB (dla porównania, w rzekomo agresywnym NATO z trudem udaje się wyegzekwować dwuprocentowy próg). Jak duży to wzrost? Wydatki na bieżący rok planowane są w wysokości 10,4 bln rubli.

Zgodnie z założeniami projektu, wydatki na obronę i bezpieczeństwo kraju mają stanowić w 2025 roku 40 proc. wszystkich rozchodów budżetowych. To więcej, niż przewidziano łącznie na oświatę, opiekę zdrowotną, politykę socjalną i gospodarkę. Co istotne, mowa o jawnych wydatkach, w projekcie jest bowiem cała pula wydatków tajnych lub celowo niedookreślonych, na łączną sumę 12,9 bln rubli (139 mld dolarów). To kolejne 30 proc. budżetu; jest więcej niż pewne, że część z tego kawałka tortu też pójdzie na wojnę, co oznacza, że najprawdopodobniej połowa (!) wszystkich wydatków federalnych spożytkowana zostanie w taki sposób.

Jako się rzekło, Bloomberg zyskał wgląd w projekcję trzyletnią – wynika z niej, że wydatki rosji na obronność mają spaść dopiero w 2026 roku – do 5,6 proc. PKB – i w 2027 roku – do 5,1 proc. PKB. Nadal pozostaną wysokie, ale federacja ma teraz liczniejszą armię, no i stoi przed koniecznością odtworzenia pierwszego rzutu strategicznego, startego w proch przez Ukraińców. A to gigantyczny wysiłek, rozłożony na wiele lat. Tym niemniej wielkość zaplanowanych wydatków i dynamika ich przyrostu/spadku sugerują też, że Moskwa ani myśli kończyć wojny w ciągu kilkunastu najbliższych miesięcy.

—–

Na dziś to tyle – dziękuję za lekturę! I za kolejny miesiąc, podczas którego wspieraliście moją działalność publicystyczno-analityczno-reporterską. Jedziemy dalej? Jeśli tak, proszę Was o subskrypcje i „kawy” – stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Witoldowi Stępińskiemu, Czytelnikowi Tomkowi, Czytelnikowi Adamowi, Czytelniczce Magdzie i Kamilowi Zemlakowi.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Ukraińscy żołnierze, zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU