Ćma

Dzisiaj króciutko, bo zaraz wsiadam w auto i jadę na spotkanie autorskie na Śląsk Opolski. Pozwólcie, że wrócę do sprawy, którą zasygnalizowałem wczoraj w facebookowej rolce – nie wszyscy tam zaglądają, a rzecz warta jest tego, by Wam nie umknęła.

Otóż putin miał się w sierpniu pojawić na szczycie ekonomicznym państw BRICS. Skrót pochodzi od pierwszych liter nazw krajów: Brazylii, rosji, Indii, Chin i Południowej Afryki (ang. South Africa). BRICS nie jest sojuszem politycznym (na wzór Unii Europejskiej), ani stowarzyszeniem handlowym, nie ma również cech aliansu wojskowego. To luźne zrzeszenie, ale z ogromnymi aspiracjami – m.in. stworzenia nowego systemu walutowego, zwiększenia roli państw rozwijających się w światowych instytucjach finansowych oraz zreformowania ONZ. Innymi słowy, podważenia pozycji szeroko rozumianego Zachodu jako najważniejszego globalnego gracza. Wychodzi to „tak se”, no ale nie tym chciałbym się teraz zajmować.

BRICS w rosyjskiej propagandzie ma postać potężnego sojuszu, przy którym Unia Europejska czy NATO to karlejące byty. W przekazie Kremla, większość świata marzy o członkostwie w organizacji, w której rosja – co oczywiste – pełni rolę starszej siostry i lidera. Obecność rosyjskiej „głowy państwa” na szczycie BRICS byłaby zatem czymś absolutnie naturalnym i jak najbardziej pożądanym. A tu zonk – Międzynarodowy Trybunał Karny wydał za putinem nakaz aresztowania za zbrodnie wojenne w Ukrainie. Tymczasem RPA uznaje jurysdykcję MTK, co oznaczałoby konieczność aresztowania rosyjskiego prezydenta. O czym prezydent RPA poinformował moskali.

W odpowiedzi usłyszał, że zatrzymanie putina równałoby się z wypowiedzeniem wojny. I tu zrobiło się śmieszno-straszno. Bo wiadomo, wojna nie brzmi dobrze. Tylko jaka? Rozumiem, że rosja wysłałaby na ocean – indyjski i atlantycki – wszystkie swoje lotniskowce, by z ich pokładów przeprowadzić bombardowania i pod ich osłoną wysadzić potężny desant morski. Ale zaraz, przecież moskowia lotniskowców nie ma. To znaczy ma, jeden, „Admirała Kuzniecowa”, od lat stojącego w stoczni remontowej, gdzie zresztą spłonął, zatopił dok i bóg wie co jeszcze w nim i przez niego się popsuło. Ten lotniskowiec nawet w czasach swojej świetności budził raczej politowanie niż strach. Opalany mazutem kopcił jakby płonął, samolotów na pokładzie przenosił kilkanaście, zaś piloci tych maszyn często nie potrafili na nim lądować, co skończyło się kilkoma katastrofami. Taka to „projekcja siły”.

No ale ok, ma rosja jeszcze międzykontynentalne pociski rakietowe. Dziadostwo to może przelecieć i 11 tys. km, więc dałoby się porazić wrednych Afrykanów. Atomówkami? Tak od razu z najgrubszej rury?

Te pytania musieli zadawać sobie rosjanie, musiał też zastanawiać się nad tym putin. Bo ostatecznie, ćma bunkrowa, wydygał i stwierdził, że nigdzie nie pojedzenie. I na szczyt pośle przydupasa ławrowa. putin szczególnie mądry nie jest, ale ma dość oleju w głowie, by uświadomić sobie, że dla niego – w jego obronie – mogłyby te rakiety nie polecieć (a sam decyzji o ich wystrzeleniu podjąć nie może). Że w Moskwie raczej wykorzystano by okazję do zmiany reżimu. Ba, w ramach przewrotu ktoś pojedynczy pocisk mógłby i posłać – tak, by piekielny ogień pochłonął również samego putlera. A gość, mimo zaawansowanego wieku, śmierci boi się jak diabli. I tak jego lęki znów przełożyły się na blamaż rosji.

Raszan stronk pałer :D

—–

Wybaczcie frywolną formę, ale naprawdę rozbawiła mnie ta historia. Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. sam on(a), ćma bunkrowa/fot. kremlin.ru

„Ropuchy”

24 marca br. dowódca okupacyjnego garnizonu w Berdiańsku przecierał oczy ze zdumienia. W normalnych okolicznościach z położonej na wzniesieniu komendantury rozpościerał się doskonały widok na port. Tego ranka nadbrzeżne instalacje spowiły potężne kłęby dymu, co rusz rozlegał się dźwięk eksplodującej amunicji. Chwilę wcześniej duży okręt desantowy Floty Czarnomorskiej wyleciał w powietrze, a dwie inne jednostki (swoją drogą, zamówione i zbudowane w Polsce „ropuchy”) właśnie salwowały się ucieczką. Do dziś nie ma jasności, czego konkretnie użyli Ukraińcy – czy był to atak dywersantów czy uderzenie precyzyjnymi pociskami (rakietami Neptun, które kilka tygodni później posłały na dno flagowy krążownik „Moskwa”). Pewne jest, że w dniu poprzedzającym spektakularny pożar, w jednej z rosyjskich telewizji nadano krótki materiał z Berdiańska. Autor przechadzał się po placu składowym i z przejęciem opowiadał o masie wojskowego sprzętu, który na pokładach wspomnianych okrętów przypłynął właśnie z Krymu. Równie dobrze mógłby podświetlić zacumowane jednostki znacznikiem laserowym, używanym przy naprowadzaniu „inteligentnych” bomb…

Taki akapit popełniłem wczoraj. To wstęp do większego tekstu, którego obszerny fragment ukaże się w poniedziałek w papierze, a całość – jako jeden z rozdziałów – zawrę w swojej najnowszej książce. Przy okazji – jeśli chcecie pomóc w jej powstaniu, polecam Wam przycisk buycoffee.to u dołu wpisu.

Wracając do Berdiańska i ataku na rus-flotę – dziś rano doszły do mnie echa tamtego zdarzenia. Najpierw jednak – tytułem wprowadzenia – chciałbym zwrócić Waszą uwagę na nie najlepszą kondycję rosyjskiego przemysłu stoczniowego. Zaraz ktoś mi powie, że przecież wodują nowe jednostki. No tak, ale jakie? W jakich liczbach? I ile zajmuje ich budowa? No więc drobnicę i średniaki (w rosji nie powstaje nic o tonażu powyżej 10 tys. ton), niewiele, z opóźnieniami sięgającymi lat. O fatalnej terminowości i niskiej jakości napraw stoczniowych piszą nawet otwarcie branżowe rosyjskie media. Jako przykład degradacji możliwości niech posłuży ciężki krążownik rakietowy „Admirał Nachimow”, remontowany i modernizowany od… 23 lat. Z najświeższych doniesień wynika, że okręt ma wrócić do służby w przyszłym roku. Podobna sytuacja ma miejsce z krążownikiem lotniczym „Admirał Kuzniecow” – to ten dymiący „lotniskowiec”, który swego czasu można było oglądać na Morzu Śródziemnym, gdy próbował – wzorem amerykańskich jednostek – zabezpieczać lotniczo kontyngent lądowy w Syrii. Skończyło się na kilku katastrofach samolotów i powrotem na kolejny remont, który trwa od czterech lat. I którego końca nie widać. Przy okazji okręt przeszedł pożar (ahh te zaprószenia…), zatonął też dok pływający, w którym go umieszczono.

I mógłbym tak dużo i długo, ale nie w tym rzecz. 24 marca ogień strawił duży okręt desantowy „Saratow”, a uszkodzeniu uległy dwie mniejsze jednostki – „Kunikow” i „Nowoczerkawsk”, wspomniane „ropuchy”. Pięć miesięcy później okazuje się, że oba desantowce jednak nie wrócą do służby. I tu zaczyna się ciekawie, winę bowiem przypisują rosjanie… Polakom. Problemem nie są rzekomo zniszczenia wywołane pożarem (i nieumiejętność ich usunięcia), a wadliwe dysze silników wysokoprężnych, które rosyjska marynarka zakupiła w Polsce w 2019 roku. Diesle obnażyły swe słabości dopiero teraz, akurat na dwóch jednostkach poturbowanych w Berdiańsku. Inne „ropuchy”, wyposażone w te same podzespoły, pozostają sprawne. Z powodu sankcji nie ma możliwości zakupu jednostek napędowych w Polsce – skarżą się rosjanie.

Cóż, w tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak oba desantowce zalać betonem i posadzić na dnie. Najlepiej koło „Moskwy”, będzie im raźniej.

—–

Nz. Berdiańsk w momencie ataku. Na pierwszym planie jedna z „ropuch”, w tle płonący „Saratow”.

Postaw mi kawę na buycoffee.to