Kije…

Z buńczucznych zapowiedzi Donalda Trumpa – że zakończy wojnę w Ukrainie w dobę po zwycięskich wyborach – nic nie wyszło. Kampanijna gadka na użytek wewnętrzny brutalnie zderzyła się z realiami międzynarodowej polityki. Prezydent-elekt nie wydaje się tym specjalnie zrażony. Spuścił nieco z tonu, ale wciąż deklaruje szybkie działanie – teraz ma to być 30 dni potrzebnych na wygaszenie konfliktu, liczonych od momentu objęcia funkcji 47. prezydenta USA.

Problem w tym, że Moskwa nie chce rozmawiać. Nie że w ogóle, ale w terminarzu nakreślonym przez Trumpa. Ukraińcy też nie wierzą, by w miesiąc udało się załatwić sprawę. No i wciąż mają nadzieję, że nowy prezydent USA nie zgodzi się na układ, który w oczach opinii publicznych uczyni go tym słabszym. Spodziewają się polityki „wymuszenia pokoju siłą”. Wymuszenia na rosji, rzecz jasna.

Jakie są tu opcje?

Jesienią 2022 roku administracja Joe Bidena zagroziła Moskwie, że siły zbrojne USA zniszczą rosyjską armię w Ukrainie, jeśli Kreml zdecyduje się na użycie broni jądrowej (co wówczas, w obliczu koszmarnych klęsk na froncie, rosjanie rozważali). Tak jak wtedy, tak i obecnie potencjał USA pozwoliłby na zadanie rosji dotkliwego ciosu bez sięgania po „atomówki”. Teraz byłoby to nawet łatwiejsze, zważywszy na postępującą degradację techniczną rosyjskiej armii. Innymi słowy, w zasięgu Trumpa stoi potężny kij – prezydent nie musi go używać, wystarczy, by nim pogroził. Ale czy ma dość charyzmy, by zagrać z rosjanami tak ostro i va banque? Szczerze wątpię.

Inny sposób na „wymuszenie pokoju siłą” to rozbudowa potencjału ukraińskiej armii. Dziś liczy ona ponad 900 tys. żołnierzy. Sporo, zważywszy na fakt, że kontyngent rosyjski w Ukrainie to 600 tys. ludzi, a łącznie w konflikt zaangażowanych jest 800 tys. rosjan. Problem w tym, że sprzętu przyzwoitej jakości starcza dla połowy personelu ZSU. Reszta służy w „gołych” brygadach o nikłej wartości. Uzbrojenie zza oceanu by to zmieniło, ale… Pozwólcie, że jeszcze raz przywołam wyliczenia Ołeksandra Kowalenko, ukraińskiego analityka militarnego. Wynika z nich, że każdym stu tysiącom żołnierzy należałoby przydzielić 1,4 tys. czołgów, cztery tysiące wozów bojowych i półtora tysiąca sztuk artylerii. Taka siła zdziałałaby „cuda”, lecz jej uruchomienie to wymagające zadanie nawet dla USA. Zajęłoby dużo (dużo-dużo) więcej niż 30 dni, a sama groźba dozbrojenia Ukraińców pewnie by tu nie wystarczyła.

—–

To może presja ekonomiczna? Trudno oprzeć się wrażeniu, że kwestia ponownego dopuszczenia rosji do pełnej wymiany gospodarczej jest dla Kremla kluczowa – rosyjska gospodarka bowiem ledwie dyszy. Problem w tym, że gdyby na to pozwolić, federacja w ciągu kilku-kilkunastu lat odbudowałaby zdolności zdegradowanej armii. A wówczas los sąsiadów rosji – nie tylko Ukrainy – znów byłby zagrożony. Zachód, a więc i USA, musi tę okoliczność brać pod uwagę. Obrazowo rzecz ujmując, grać z Moskwą tak, by ta nie zmieniła podarowanej marchewki w kij.

Czym jest ta marchewka? Trzystoma miliardami dolarów zamrożonych aktywów rosyjskiego banku centralnego, które „leżą” na Zachodzie. Te 300 „dużych baniek” to znacznie więcej niż Moskwa wydała dotąd na wojnę w Ukrainie (na co poszło 200 mld dol.), dość, by – patrząc z perspektywy interesów putina i reżimu – zapewnić rosji w miarę miękkie lądowanie po wojennej zawierusze.

No więc gdyby zagrozić Moskwie przepadkiem tego majątku? Przymiarki czyni już teraz administracja Bidena, starają się przekonać europejskich sojuszników do przeniesienia owych 300 miliardów na konto powiernicze, które zostałoby odmrożone wyłącznie w ramach porozumienia o przerwaniu wojny rosji z Ukrainą. Moskwa dostałaby czytelny sygnał: „Jeśli chcecie odzyskać pieniądze, musicie przyjść i rozmawiać”.

Jak wynika z informacji CNN, inicjatywa ta została skonsultowana z otoczeniem Trumpa i nim samym. Według źródeł redakcji, Trump poparł taką strategię, przekonany, że szybko doprowadzi ona rosjan do stołu negocjacyjnego. Kto wie, może nawet w 30 dni…

Problem? Jeden; 280 mld aktywów spoczywa w europejskich instytucjach finansowych, tylko 20 mld pozostaje w bankach z siedzibą w USA. Tymczasem sojusznicy Waszyngtonu nadal mają wątpliwości co do legalności takiego rozwiązania. Owszem, zgodzili się już na wykorzystanie na rzecz Ukrainy odsetek od zamrożonych rosyjskich inwestycji, ale bazowego majątku tykać nie chcą. Czy Trump ich do tego przekona? Czy w ogóle będzie mu się chciało angażować w tę grę?

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Rozbudowa potencjału armii ukraińskiej to sensowna opcja, ale długotrwała. Zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Spłata

Zaproszeni do obserwacji ćwiczeń oficerowie rosyjskiej armii przecierali oczy ze zdumienia. Nie sądzili, że sprzęt wyprodukowany w ich ojczyźnie, przez kilkanaście lat intensywnie eksploatowany, może być w tak dobrej kondycji technicznej. To wtedy pojawił się pomysł, by czołgi i wozy bojowe od Koreańczyków odkupić, a najlepiej uczynić przedmiotem jakiejś transakcji wymiennej. Był rok 2015, Seul odrzucił propozycję rosjan – T-80 i BMP-3 pozostały na wyposażeniu południowokoreańskiej 3 Brygady Pancernej.

Jak w ogóle się tam znalazły?

Historia tego nietypowego transferu wojskowej technologii zaczęła się jeszcze w czasach ZSRR, w 1990 roku. Sowiet trzeszczał w szwach, jak kania dżdżu potrzebował twardej waluty, więc zapożyczał się u „kapitalistycznych wrogów”. Republika Korei, której władzom zależało na normalizacji stosunków z Krajem Rad, przystała na ofertę Moskwy – i w zamian za nawiązanie dyplomatycznych relacji udzieliła blisko półtoramiliardowej pożyczki (dolarowej rzecz jasna). Związek upadł, rosja – jako prawny następca – chciała czy nie, musiała przejąć zobowiązania wobec Korei. A że kasy dalej brakowało, rosjanie zaproponowali spłatę „w naturze”. I tak na Półwysep Koreański, na jego lepszą część, trafiło w latach 1995-2006 ponad 40 czołgów T-80 i blisko 70 wozów BMP-3 (a ponadto kilkanaście śmigłowców ratowniczych i ponad 20 lekkich samolotów szkolnych).

Po co Koreańczykom dysponującym amerykańską i własną technologią – lepszą i bardziej zaawansowaną – rosyjski sprzęt? Ano była to niezła okazja, by poznać najnowsze i najsolidniej wykonane odmiany „techniki”, stanowiącej podstawę wyposażenia armii północnokoreańskiej (w jej arsenale nie ma T-80 i BMP-3; są wyłącznie starsze wzory uzbrojenia, no ale wywodzące się z tego samego „sowieckiego pnia”). Pokaźna liczba i nielimitowany czas eksploatacji pozwalały dokładnie poznać charakterystyki sprzętu, zweryfikować wywiadowcze ustalenia na temat taktyk użycia pojazdów pancernych. Korzystali z tego nie tylko wojskowi z Republiki Korei, ale także Amerykanie. Abramsy ścierały się z T-80 na długo zanim wybuchła pełnoskalowa wojna w Ukrainie – na Półwyspie, choć wówczas w reżimie ćwiczeniowym. Koncepcje wykorzystane przy projektowaniu i budowaniu południowokoreańskiego czołgu K-2 – zakupionego przez Polskę na okoliczność ewentualnej konfrontacji z rosją – weryfikowano w oparciu o doświadczenia z eksploatacji potencjalnego czołgu-przeciwnika. Mamy więc powody i tu, nad Wisłą, by docenić koreański eksperyment z posiadania (neo)sowieckiej techniki.

Która z okolic Seulu być może niebawem trafi nad Dniepr. Kijów już dwa lata temu zabiegał o przekazanie posowieckich czołgów, ale Republika Korei stała na stanowisku, że nie będzie wspierać Ukrainy dostawami „śmiercionośnej broni”. „Lepsi” Koreańczycy skupili się na pomocy humanitarnej, choć wieść gminna niesie, że już kilka razy poratowali Kijów dostawami amunicji artyleryjskiej. Nie ma na to przekonujących dowodów, więc potraktujmy rzecz jako spekulację.

Kilka dni temu, gdy stało się jasne, że Kim Dzong Un wysłał do rosji własnych żołnierzy, pojawiły się inne spekulacje, dotyczące możliwej reakcji Korei Południowej. Jasnym jest, że Kim nie pomaga putinowi za darmo. I że nie chodzi tylko o kasę, ale także o transfer rosyjskich technologii militarnych, zwłaszcza rakietowych, będących oczkiem w głowie północnokoreańskiego reżimu. Korea Północna z jeszcze większą liczbą jeszcze lepszych rakiet to jeszcze większe zagrożenie dla sąsiadów z Południa. Więc ci coś zrobić muszą, by zakłócić współpracę między Moskwą a Pjongjangiem. Wspomniane spekulacje dotyczą właśnie tego – możliwej reakcji – pośród jej przejawów jako oczywisty i pierwszy krok wymieniając przekazanie posowieckiego sprzętu.

Czy i kiedy do niego dojdzie? Z badań opinii publicznej wynika, że Koreańczycy z Południa niechętnie popierają ideę wojskowej pomocy dla Ukrainy. I najpewniej stąd bierze się powściągliwość rządu w Seulu, której nie zmieniły ostatnie doniesienia o poczynaniach Kima. Władze Republiki Korei spoglądają też w stronę USA, chcąc dostosować własne działania do polityki Waszyngtonu. Tymczasem za oceanem mamy do czynienia z polityczno-ustrojowym dryfem – wybory za tydzień, w tym czasie administracja nie będzie podejmować żadnych radykalnych kroków. Więc i Korea czeka z reakcją.

Jeśli Seul zdecyduje się na dostawy do Ukrainy, posowieckie czołgi – i wszystko inne, co miałoby nad Dniepr trafić – przypłyną najpierw do polskich portów.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępnijcie go proszę.

Będę też wdzięczny za Wasze subskrypcje i „kawy”. Kolejny miesiąc tuż-tuż i to od Was zależy, czy w listopadzie będę w stanie dalej raportować. Jeśli zechcecie mnie wesprzeć…

…polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. T-80 i BMP-3 armii Republiki Korei/fot. domena publiczna

(Nie)bezpieczny

Reuters donosi, że armia ukraińska rozpoczęła aktywne działania w kolejnym rosyjskim obwodzie – biełgorodzkim. Problem w tym – co sama agencja przyznaje – że źródła informacji są wyłącznie rosyjskie. Ukraińcy – jak miało to już miejsce w początkach operacji kurskiej (i znów się dzieje) – uparcie milczą. Odczyty z FIRMS-a potwierdzają jednak spore ogniska pożarów w dwóch przygranicznych miejscowościach – w Niechotiejewce i Szebiekinie.

Tę pierwszą miało zaatakować 200, drugą 300 ukraińskich żołnierzy – podają lokalne rosyjskie władze. Te same, które kilkanaście dni temu również donosiły o dużym ukraińskim uderzeniu, którego nie było.

Co skrywają panika i szum informacyjny? Czy to początek kolejnej ukraińskiej operacji na wzór tej prowadzonej w sąsiednim obwodzie kurskim? Tam także zaczęło się od ataku ledwie 300 wojskowych, a obecnie mówimy o działaniach angażujących kilkanaście tysięcy ludzi. Które – choć w reżimie izolacji informacyjnej – nadal się toczą, czemu wciąż towarzyszy ukraińskie powodzenie.

Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale zakładam, że sytuacja wyklaruje się do końca dnia.

—–

Pozostając na gruncie rozważań o sytuacji przygranicznej, spójrzmy bardziej na zachód. Media już od wielu dni alarmują, że Białoruś koncentruje wojska przy granicy z Ukrainą. Dla niektórych jest to asumpt dla najczarniejszych scenariuszy, zgodnie z którymi łukaszenko lada moment włączy swój kraj do wojny (de facto już to uczynił, ale tu chodzi o bezpośredni udział). Grozy sytuacji dodaje oświadczenie ukraińskiego MSZ, które wezwało Mińsk do wycofania wojsk z granicy. Część komentatorów – zwłaszcza tych lubujących się w straszeniu – atak armii białoruskiej na Ukrainę postrzega w kategoriach konieczności: w tym ujęciu putin nie ma wyjścia i dla odciągnięcia Ukraińców z obwodu kurskiego zamierza sięgnąć po aktywa swego wasala.

Brzmi to nawet sensownie, do chwili, gdy uświadomimy sobie, że wspomniana koncentracja obejmuje… mniej niż półtoratysięczny kontyngent, wyposażony w kilkadziesiąt wozów bojowych, wsparty kilkoma śmigłowcami i samolotami. Siły symboliczne, niezdolne do czegoś więcej niż ograniczona akcja dywersyjna. Której i tak Mińsk podejmował nie będzie, o czym szerzej w dalszej części tekstu.

Skoro to „hałas o nic”, po co włączają się weń Ukraińcy? Ano Kijów najwyraźniej postanowił skorzystać z pretekstu, jakim są przygraniczne ćwiczenia armii białoruskiej – i uderza w najwyższe tony, chcąc wymusić werbalną reakcję łukaszenki. Zaprzeczenia białoruskiego dyktatora, jego deklaracje o chęci zachowania pokoju – nie raz już powtarzane – irytują putina. Kremlowski zbrodniarz chciałby w Mińsku bezwzględnie lojalnego sługi, a nie wasala z tendencją do lawirowania. Oświadczenie MSZ Ukrainy to zatem kolejna „szpila” wbita w relacje między przywódcami Białorusi i rosji, a nie wyraz rzeczywistych lęków Kijowa.

Ukraina bowiem nie musi obawiać się północnego sąsiada. Ten zaś Ukrainy – owszem.

—–

Dyktator z Mińska jest dziś w potrzasku. Z jednej strony ciśnie go Kreml, oczekując większego zaangażowania w działania przeciw Ukrainie. Z drugiej strony jest Zachód, którego przedstawiciele nie pozostawiają złudzeń, że otwarta agresja spotka się z bolesną ripostą (Białoruś jest dziś beneficjentem systemu sankcyjnego, zbudowanego przeciw rosji, pozostając „niedomkniętą bramą” do importu/eksportu z i do federacji). Są wreszcie Ukraińcy, dużo lepiej przygotowani do przyjęcia intruzów z północy niż zimą 2022 roku. No i ma łukaszenko nie lada kłopot z własnym społeczeństwem, które pchać się do tej wojny nie zamierza. Kolejowi partyzanci, którzy wiosną 2022 roku sparaliżowali zaopatrzenie dla rosjan, siedzą dziś w więzieniach, podobnie jak wielu opozycyjnych aktywistów. Wystarczy jednak iskra, by znów rozpalić ogień społecznych protestów. Wojsko na froncie, rozruchy na tyłach – nie takie reżimy jak białoruski waliły się w podobnych okolicznościach. Zwłaszcza że wojsko – i tu ostatni, choć nie najmniej ważny powód do zmartwień dla mińskiego satrapy – też bić się nie chce. Zaradzić temu miały czystki, rosyjski nadzór nad armią, ale ostatecznie to zwykły żołnierz trafiłby do strefy walk, a nie rosyjscy czy wierni watażce generałowie.

W mojej ocenie łukaszenko będzie więc lawirował, co czyni umiejętnie od początku pełnoskalowej inwazji. Z jednej strony, w wymiarze retorycznym/propagandowym, pozostanie wiernym sojusznikiem putina. Ba, zapewne nie omieszka od czasu do czasu podkręcać atmosfery – sugerować, że już zaraz pośle armię do bitwy. Lecz za kulisami samozwańczy prezydent poprzestanie na tym, co do tej pory – na słaniu do zachodnich stolic (i Kijowa) zapewnień, że to tylko gra o zachowanie resztek białoruskiej niezależności i że tak naprawdę nie zamierza przekroczyć czerwonej linii.

Oczywiście putin ślepy nie jest i „czyta” łukaszenkę. Ale sam ma mocno związane ręce. Może grozić inkorporacją (i utrąceniem mniejszego satrapy), licząc na efekt mrożący, lecz dalej posunąć się nie może. Armia rosyjska nie jest obecnie w stanie wziąć Białorusi w twardą okupację. Zresztą, gdyby spróbowała, mogłoby się okazać, że armia białoruska jednak zamierza walczyć – czynnik motywacji do obrony przed agresją trudno przecenić; to, jak jest ważny, widzimy na przykładzie morale ukraińskiego wojska. Pozostaje więc putinowi manewrować z wykorzystaniem kija (gróźb) i marchewki (wsparcia dla reżimu łukaszenki) i wyciągać z tego „białoruskiego słoika” tyle konfitur, ile się da. I tak jest tego sporo – Białoruś pozostaje zapleczem dla rosyjskich wojsk w Ukrainie, buforem między rosją a NATO, przede wszystkim jednak wymusza na Kijowie szereg absorbujących zasoby działań. Budowa fortyfikacji wzdłuż granicy, konieczność utrzymywania relatywnie licznych sił wokół stolicy i w północno-zachodniej części kraju – to wszystko obniża efektywność ukraińskich działań wojennych na wschodzie.

Wróćmy do „czytania” łukaszenki – putin chyba już pogodził się z faktem, że Mińsk nie pójdzie mu tak całkiem na rękę. Tym tłumaczę drenaż białoruskich składów amunicyjnych i sprzętowych, jakiego dopuszcza się rosja. Ostatnio objął on sprzęt z liniowych (!) białoruskich jednostek, które musiały oddać rosjanom własne czołgi i wozy bojowe. To oczywiście świadczy o fatalnej sytuacji rosyjskiego zaplecza, ale każe też przyjąć, że gdyby istniały realne plany użycia bojowego oddziałów białoruskich, nie pozbawiano by ich narzędzi walki (Białoruś nie jest Ukrainą, która po ZSRR odziedziczyła ogromne nadwyżki uzbrojenia, nie jest też państwem, które jakoś szczególnie dbało o modernizację; oddanie moskalom nawet kilkudziesięciu czołgów oznacza poważny ubytek potencjału).

Załóżmy jednak, że Białoruś wchodzi do wojny „na ostro”. Choćby tylko po to, by dać rosjanom ulgę w Kursku, a więc „na chwilę”. Jestem przekonany, że mielibyśmy do czynienia z masowymi dezercjami i przechodzeniem całych oddziałów na stronę ukraińską. Tam, gdzie Białorusini mimo wszystko podjęliby walkę, czekałyby na nich zaprawione w bojach jednostki ukraińskie. Wynik tych starć byłby łatwy do przewidzenia i skutkował szybkim przeniesienia działań wojennych na terytorium Białorusi. Także rękoma wolnych Białorusinów, bez wątpienia owacyjnie witanych na ojczystej ziemi…

—–

Białoruś – jej status/charakter relacji z rosją – to klucz do przyszłości nie tylko Ukrainy, ale i Polski oraz szerzej, całej Europy środkowo-wschodniej.

Wojna w Ukrainie kiedyś się skończy. Cokolwiek ustalą Moskwa z Kijowem, z nieprzyjazną Białorusią na karku będzie to dla Ukrainy pokój „kulawy”. Wymagający większej mobilizacji zasobów niż w sytuacji, w której Ukraińcom odpadłoby do pilnowania ponad 1000 km granicy. Zrujnowane ukraińskie państwo będzie liczyło każdą hrywnę (i dolara czy euro pomocy), stając na nogi. Trudno w tej chwili ocenić, jaki charakter przybiorą zachodnie gwarancje bezpieczeństwa – idealnie byłoby przyjąć Ukrainę do NATO, ale obecnie bardziej prawdopodobny wydaje się sojusz z częścią członków Paktu. Nim jakikolwiek alians się zmaterializuje, ukraińska niepodległość będzie chroniona tylko przez ukraińską armię. Zapewne niepobitą, być może zwycięską, ale i tak pokiereszowaną.

Tysiąc kilometrów wrogiej granicy mniej dla Ukraińców, to zarazem ponad 400 km nieprzyjaznej granicy mniej dla Polski i ponad 700 dla Litwy i Łotwy. Białoruś niebędąca protektoratem rosji to sytuacja, o której marzyły pokolenia Polaków. Sytuacja, w której rosja zostaje odepchnięta o 500 km, de facto wyrzucona z Europy do Azji. Owszem, Moskwie zostałaby eksklawa w postaci okręgu królewieckiego, ale kompletnie niefunkcjonalna w realiach szerokiego buforu oraz Bałtyku jako „jeziora NATO”.

Brzmi jak political fiction? Fakt, iż „król kartofli” lawiruje, wynika z jego kalkulacji/obawy czy warto się po stronie moskwy tak bardzo angażować. Wizja rozpadu armii i społecznych protestów stopuje łukaszenkę. Stopuje też putina, który chciałby Białorusi w wojnie, ale nie chciałby uruchomić procesów, na skutek których Białoruś by się rosji wymknęła.

I dlatego żadnego ataku z Białorusi nie będzie.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu (w ubiegłym tygodniu znów coś się zacięło…) – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Żadnych strzałek na mapach rysować nie będziemy, chyba że jako artystyczne wizje…

Ostrzeżenie

„To pierwszy taki przypadek w historii”, orzekli entuzjaści dronów i militarni analitycy. Jaki? Ano Ukraińcom powiódł się atak przy użyciu bezzałogowca, którego celem był helikopter w locie. Zdarzenie zarejestrowano w rejonie walk toczonych w obwodzie kurskim, gdzie wtargnęły oddziały armii ukraińskiej. Trafiona maszyna to szturmowy Mi-28, będący na wyposażeniu wojsk rosyjskich.

Po prawdzie nie znamy losu helikoptera. Ujawnione nagranie kończy się w momencie uderzenia. Jak poważne uszkodzenia odniosła maszyna? Jej załoga przerwała lot? Śmigłowiec spadł? Mnożą się spekulacje, a solidnych dowodów brak, choć samo przechwycenie oczywiście jest sukcesem ukraińskich droniarzy.

Lecz nie o śmigłowcach i dronach chcę dziś pisać. Dla porządku dodam tylko, że rosjanie stracili we wtorek w obwodzie kurskim inny helikopter – niezwykle cenny dla nich Ka-52 (co akurat zostało dobrze udokumentowane).

—–

A teraz do sedna, czyli samej operacji w rosji. O co chodzi Ukraińcom, którzy wdarli się na głębokość kilkunastu kilometrów w przygranicznym pasie szerokim na 30 km (dla tych, którzy czytają o tej akcji po raz pierwszy: zaczęło się wczoraj, ZSU uderzyły z okolic Sumów, ukraińskie oddziały kierują się w stronę rosyjskiego miasta Sudża).

Nie wiemy, co „siedzi” w głowach ukraińskich planistów, możemy co najwyżej pospekulować. W tej chwili w obiegu jest kilka hipotez – wspomnę o nich i dorzucę też własne.

Wedle jednej, Ukraińcom chodzi o wyszarpanie skrawków rosyjskiego terytorium, by poprawić pozycję negocjacyjną podczas – i tu drugi element powziętego założenia – zbliżających się rozmów pokojowych. Nie brzmi to głupio, wszak obecnie znaczniej prościej jest zająć rdzennie rosyjskie tereny, niż próbować odbijać okupowane obszary Ukrainy (vide: sromotna porażka kontrofensywy na Zaporożu). Pewność siebie rosjan, którzy nie zabezpieczyli granicy z Ukrainą, bądź zabezpieczyli w niedostatecznym zakresie, oraz „krótka kołderka” armii federacji, pracują tu na korzyść ZSU. Gdzie słabość tej koncepcji? Ukraińcy nie posłali w bój patałaszej zbieraniny z tzw.: korpusu rosyjskiego (składającego się z „odwróconych” rosjan), a oddziały z własnych co najmniej dwóch elitarnych brygad – co sugeruje poważne zamiary.

No ale skala działań wciąż wydaje się mocno ograniczona – bierze w nich udział kilkuset żołnierzy, około 2-3 tys. koncentruje się w rejonie Sumów, ukraińskiego miasta będącego zapleczem operacji. Do zajęcia rosyjskiej Sudży to pewnie wystarczy, ale czy pięciotysięczne miasteczko to dość „ambitny” cel? Jego przejęcie byłoby dla rosjan propagandowym ciosem, ale los miejscowości w ewentualnych negocjacjach nie miałby moim zdaniem żadnego znaczenia. Nie udałoby się „przehandlować” Sudży i okolic za jakieś istotne dla Ukrainy i rozległe terytoria. A wymiana „jeden do jednego” (licząc powierzchnią) podważa sensowność przedsięwzięcia.

Chyba że Ukraińcy dopiero się rozkręcają, zadysponowane siły są znacznie większe (to, że nie ma ich jeszcze na miejscu, nie podważa sensowności takiego rozumowania), a plany dużo ambitniejsze. Mając w rękach Kursk (88 km od granicy), Kijów zyskałby solidny argument negocjacyjny. Tyle że taki scenariusz nie wydaje mi się prawdopodobny, wziąwszy pod uwagę szczupłość ukraińskich rezerw.

Z jeszcze innej perspektywy patrząc – latem zeszłego roku pięć tysięcy wagnerowców przewędrowało setki kilometrów do Moskwy, po drodze z marszu biorąc Rostów nad Donem. Oprychy mogły, a profesjonalne wojsko nie? Ale tu znów włącza się krytycyzm. Pamiętacie Krynki – przyczółek na wschodnim brzegu Dniepru, w okolicach Chersonia, trzymany przez wiele miesięcy przez Ukraińców? W trakcie walk o wieś zginęło i zostało rannych około czterech tysięcy ukraińskich żołnierzy, a i tak ZSU musiały opuścić pozycje. Zabito tam mnóstwo rosjan, zniszczono im setki sztuk sprzętu ciężkiego, ale przyczółek swojej roli nie spełnił (nie stał się punktem wyjścia dla większej operacji zaczepnej). Boje o Krynki uchodzą za jedną z najbardziej kontrowersyjnych operacji armii ukraińskiej; słusznie czy nie, niosą istotne wnioski. Otóż nie da się utrzymać wojska na nieprzyjaznym terenie bez odpowiedniego logistycznego wsparcia oraz parasola powietrznego. Spadochroniarzy, którzy bronili Krynek, dzieliła od swoich kłopotliwa wstęga Dniepru, a w powietrzu nie było żadnego sojusznika. Okresowo nie mieli czym walczyć, jak się rotować, ewakuować rannych, a w ostatnich tygodniach zmagań byli bezwzględnie wybombardowywani. Taki sam los mógłby spotkać „rajdowców” operujących w obwodzie kurskim. Być może ukraińska logistyka i lotnictwo podołałyby zadaniu, ale czy nie wiązałoby się to ze zbyt dużymi kosztami? Przecież wcale nie jest tak, że w Donbasie czy na Zaporożu Ukraińcy mają pełną kontrolę nad sytuacją. Tam, jakkolwiek skutecznie blokowani, to rosjanie posiadają inicjatywę operacyjną. No ale, na wojnie nie da się nie ryzykować – w którymś momencie tylko zuchwałe działania mogą przynieść upragniony (nawet jeśli umiarkowany) sukces.

A skoro o umiarkowaniu mowa – bardziej przemawia do mnie inna koncepcja. Ukraińcom może chodzić o „zrolowanie frontu”. Mam na myśli charkowski odcinek, otwarty w maju; rosjanie zostali tam pokonani, ale nie wyparto ich z kilku przygranicznych wiosek i ze zrujnowanego Wołczańska. Uderzenie z flanki, z groźbą wyjścia na tyłu okupujących fragmenty Charkowszczyzny rosjan, mogłoby ich zmusić do odwrotu. Co zyskaliby na tym Ukraińcy? Propagandowo sporo, mogliby bowiem ogłosić całkowitą klęskę rosyjskiej operacji charkowskiej, a ponowna deokupacja terenów na północ od Charkowa przyniosłaby ulgę miasteczkom i wsiom „przytulonym” do metropolii, będącym obecnie w zasięgu rosyjskiej artylerii. „Wyjęcie” do tego zadania kilku tysięcy żołnierzy elitarnych formacji nie wydaje się dużym kosztem. Po pierwsze, z uwagi na wspomniane efekty, po drugie, z założenia byłaby to operacja krótkotrwała, przerwana po wycofaniu się moskali z Charkowszczyzny.

Trzecia hipoteza – popularna zwłaszcza wśród (że tak to ujmę) „ukrainosceptyków” – kładzie nacisk na kwestie propagandowe. Przypisuje Ukraińcom brak zamysłu operacyjnego, całą akcję sprowadzając do chęci pokazania – swoim i światu – że „możemy i potrafimy atakować”. Ku pokrzepieniu serc, ewentualnie (w czym kryje się cień racjonalności), by wymusić większe dostawy zachodniego sprzętu – „bo zobaczcie, co my potrafimy nim zrobić!”. Wyjaśnień jest oczywiście więcej, ale szkoda mi na nie uwagi, wszak zwykle to – świadomy lub nie – (pro)rosyjski bulgot.

—–

A teraz czas na moje własne hipotezy.

Nie da się wykluczyć, że ukraińskie uderzenie ma charakter wyprzedzający. O zagrożeniu obwodu sumskiego mówi się już od dawna, zwłaszcza po rosyjskim uderzeniu w rejonie Charkowa. Nie traktowałem poważnie doniesień o rosyjskich planach ponownej ofensywy przez Sumy na Kijów, bo moskale nie są to tego zdolni (nie mają dość sił). Ale „namieszanie” w regionie – tak jak namieszali niedawno na Charkowszczyźnie – już było i jest w ich zasięgu. No więc Ukraińcy postanowili pokrzyżować te plany – z własnej inicjatywy wejść w kontakt bojowy z jednostkami przeciwnika, wykrwawić je, a następnie wrócić na pozycje wyjściowe.

Analitycy zauważają, że odziały ZSU wsunęły się w obwód kurski jak nóż w masło, mając naprzeciw siebie tyłowe formacje, w tym tchórzliwych ahmetowców (którzy z miejsca dali nogę). Czyli nikt tam (po rosyjskiej stronie) nie sposobił się do rajdu na Sumy? No niekoniecznie – rosjanie wiedzą, że Ukraińcy mają zielone światło do używania zachodniej broni w przygranicznych obszarach rosji. Więc o ile jakiś czas temu mogli pozwolić sobie na koncentrację oddziałów przy samej granicy, teraz już nie mogą – bo dalekonośna i precyzyjna zachodnia artyleria przemieliłaby je, zanim jeszcze zaczęłyby atakować Ukrainę. Ta hipoteza zakłada więc, że rosjanie niebawem rzucą do walki większe siły, teraz skoncentrowane kilkadziesiąt kilometrów od granicy. Sądząc po docierających do mnie informacjach, tak właśnie się dzieje.

I na koniec scenariusz według mnie najbardziej prawdopodobny (tak długo, jak mamy do czynienia z ograniczonym rozmachem działań).

Najpierw jednak odrobina wprowadzenia. Ukraińcy boją się wizji zamrożonego konfliktu – „wojny sporadycznej”, toczonej „od czasu do czasu”, cechującej się „falowymi wzmożeniami”. Z rozmów, jakie przeprowadziłem w ostatnich tygodniach, wyłania się obraz tych lęków. Ma on dwie zasadnicze składowe – pierwsza wiąże się z ryzykiem rosyjskich ataków rakietowo-dronowych, druga dotyczy akcji pacyfikacyjnych, przeprowadzonych na niewielkim obszarze w rejonie linii rozgraniczenia/frontu/granicy. „Oni nie dadzą nam spokoju. Co jakiś czas uderzą w którąś z naszych elektrowni lub wpadną, żeby zniszczyć kolejne miasteczko, jak Wołczańsk”, oto istota tych wizji.

Podzielają je zwykli ludzie, podzielają wojskowi i politycy. Nie da się wykluczyć, że operacja w obwodzie kurskim to sposób na redukcję zagrożeń. Na pokazanie, że „my też potrafimy się odgryźć, uważajcie!”. Siły Zbrojne Ukrainy po wielokroć udowodniły, że są w stanie atakować z powietrza elementy krytycznej infrastruktury nawet w głębi rosji. Teraz – w myśl tej hipotezy – zamierzają udowodnić, że są w stanie z powodzeniem penetrować przygraniczne terytorium przeciwnika. Nie na zasadzie krótkotrwałego rajdu w wykonaniu kilkudziesięcioosobowego komanda, ale w realiach liczniejszej i dłuższej obecności.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli spodobał się Wam ten tekst, szerujcie go proszę. Pamiętajcie również o tym, że piszę głównie dzięki Wam – Waszym subskrypcjom i „kawom”. Trzeba mi ich jak diabli, bo ostatnio ze zbieraniem środków na raport jest „tak se”. Pomożecie? Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Zestrzelony wczoraj Ka-52. Pilot nie przeżył, nawigator został ranny/fot. anonimowe źródło rosyjskie

Asymetrie

Świat przeszedł do porządku dziennego nad „inicjatywą pokojową” Victora Orbana. Potwierdziło się, że nikt z zainteresowanych nie potrzebuje Węgier jako pośrednika w rozmowach, które zakończyłyby wojnę w Ukrainie. Nie zmienia to faktu, że węgierskiego premiera wiodła trafna ocena sytuacji, gdy po wizycie w Moskwie i Kijowie wybrał się też do Pekinu. Chiny łączy dziś z rosją specyficzna więź, mocno ograniczająca podmiotowość federacji. Jeśli Chińczycy uznają, że czas wygasić konflikt na Wschodzie, putin niewiele będzie miał do powiedzenia.

Kremlowska propaganda staje na głowie, by relacje z Chinami przedstawić w pozytywnym świetle. Harmonia i partnerstwo – oto rzekome składowe tych stosunków. Tymczasem najsilniejsze spoiwo łączące oba kraje to… nieufność. Historycznie mocno ugruntowana.

—–

Mało kto pamięta, że w marcu 1969 roku Moskwa i Pekin skoczyły sobie do gardeł. Poszło o wyspę Damanskij (dziś Zhenbao), położoną w nurcie granicznej rzeki Ussuri. Zważywszy na terytorialną rozległość obu państw, powód wszczęcia wojny wydawał się absurdalny – tyle że był to pretekst. Oba reżimy już wcześniej rywalizowały o palmę pierwszeństwa w komunistycznym świecie, co długo sprowadzało się do wzajemnych oskarżeń o „rewizjonizm” i „odchylenia”. Jednak w lipcu 1964 roku Mao Zedong zgłosił pretensje terytorialne wobec ZSRR, żądając zwrotu Kraju Nadmorskiego i Władywostoku. A dwa lata później w Chińskiej Republice Ludowej wybuchła rewolucja kulturalna, głosząca prymat maoizmu i uznająca sowiecką odmianę komunizmu za wrogie zjawisko. Gorący konflikt wisiał na włosku.

Kilkunastodniowe potyczki o przerośniętą łachę wygrali sowieci, choć ostatecznie i tak sporny teren trafił do Chińczyków. Wojna z 1969 roku miała także inne odsłony – 13 sierpnia w Żałanoszkol (na terenie Kazachskiej SRR), granicę przekroczyło ponad 300 chińskich żołnierzy. Po godzinnej potyczce Chińczycy wycofali się, ponosząc bardzo ciężkie straty. Tego dnia na Kremlu rozważano atomowy atak na chińskie instalacje jądrowe – na szczęście pomysł upadł. 11 września 1969 roku, po uprzednim spotkaniu premierów, obie strony zadecydowały o wygaszeniu działań zbrojnych.

Oto źródła wspomnianej nieufności, przez dekady skutkującej tym, że sowiecko-chińskie, a potem rosyjsko-chińskie pogranicze było jednym z najbardziej zmilitaryzowanych miejsc na świecie. I pozostaje takim do dziś – mimo iż po komunizmie nie ma już śladu.

—–

Pekin łakomym wzrokiem spogląda na zasoby naturalne zauralskiej rosji. I nie odwołał roszczeń wobec dalekowschodnich terytoriów federacji. Zarazem pragmatyczni Azjaci nie myślą o klasycznym podboju. Dziś – po blamażu w Ukrainie – jasnym jest, że wojsko putina to kolos na glinianych nogach. W konwencjonalnym starciu chińska armia zapewne poradziłaby sobie z takim przeciwnikiem. Ale rosjanie dysponują bronią jądrową – tak naprawdę teraz to ich jedyna polisa, tak w relacjach z „przyjaciółmi”, jak i z wrogami.

Pekin wie, że rosji „strach tykać”, zwłaszcza że sam jest „atomowym średniakiem”. Chińczycy mają dziś ledwie 400 głowic jądrowych, kilkanaście razy mniej niż rosjanie (i Amerykanie). Z danych Departamentu Obrony USA wynika, że do 2027 roku zamierzają mieć 700, a trzy lata później posiadać już tysiąc pocisków. Służby wywiadowcze donoszą o trwających w ChRL pracach, w wyniku których do końca przyszłego roku powstanie 300 nowych silosów rakietowych. Państwo Środka zamierza skończyć z „atomową asymetrią” i najpewniej nic go przed tym nie powstrzyma.

Nie oznacza to, że Chiny szykują się do zbrojnej konfrontacji z rosją – nie ma takiej potrzeby. Chińczycy są przekonani, że muszą przygotować się do innego starcia, ale o tym w dalszej części tekstu. Jeśli idzie o federację, Azjaci wybrali drogę ekonomicznego uzależnienia, w czym sami rosjanie – atakując Ukrainę i skazując się na zachodnie sankcje – wybitnie im pomogli. To temat na oddzielny tekst, na potrzeby tego dość stwierdzić, że rosyjska gospodarka jest dziś na chińskiej kroplówce. Bez eksportu kopalin oraz importu obłożonej sankcjami technologii (szczególnie podwójnego, cywilnego-wojskowego zastosowania), padłby rosyjski budżet, a przemysł zbrojeniowy nie miałby czym produkować (na przykład zabrakłoby mu precyzyjnych obrabiarek). W tym wymiarze chińskie wsparcie jest warunkiem niezbędnym dla dalszego prowadzenia przez rosję wojny z Ukrainą, a więc czynnikiem, który ma moc wygaszenia konfliktu.

—–

Tylko czy Chińczycy chcieliby ów konflikt wygasić? Na pewno pragną jeszcze słabszej rosji, zwasalizowanej w stopniu, który uczyni federację ekonomiczną kolonią Chin. Dalsze wykrwawianie putinowskiej armii i gospodarki jest w tym ujęciu Pekinowi na rękę.

Czy na Kremlu tego nie widzą? Widzą, ale los kraju dla elit rosyjskiej władzy nie jest tożsamy z ich własnym losem. Póki Xi Jinping nie ma ambicji zmiany reżimu i wtrącania się do jego wewnętrznej polityki, póty „młodsza siostra rosja” będzie akceptować dominację „starszego brata” z Chin. Póki na zewnątrz (wobec świata) i do wewnątrz (dla „swoich”) uda się utrzymać mit podmiotowości, sprawczości i imperialności federacji, póty jej nominalny „car” nie będzie protestował. Po prawdzie, nie bardzo ma też możliwość, bo zapędził się w kozi róg. Zostały mu tylko Chiny i gra na chińskich warunkach, bo Zachodu już do siebie nie przekona, a samotnie przegra z Ukrainą i skarze się na gniew ludu rosyjskiego, który słabej władzy nie toleruje (bo się jej nie boi, a to głównie ze strachu płynie w rosji legitymizacja dla rządzących).

Wracając do chińskich intencji – w interesie Pekinu jest zatem rosja uwikłana w wojnę. Nie-silna zwycięstwem, a zarazem nie-słaba porażką, wszak i w Chinach boją się tego, czego obawiają się w Stanach Zjednoczonych – zanarchizowanego kraju z tysiącami głowic jądrowych. To paradoks tej wojny – wspólnota interesów USA i ChRL sprowadzająca się do konieczności zachowania rosji w „jako-takiej” kondycji. W efekcie oba kraje w sposób ograniczony wspierają własnych sojuszników. W przypadku USA wspieranym jest napadnięta i na wielu płaszczyznach słabsza od swojego przeciwnika Ukraina – niestety…

—–

Nie bez powodu przywołałem Amerykę, to na niej bowiem koncentruje się główna uwaga Chińczyków. To do wojny z USA – najsilniejszym militarnie i ekonomicznie krajem świata – szykuje się druga w obu kategoriach, lecz aspirująca na szczyt ChRL. Temu nade wszystko służy rozbudowa arsenału jądrowego – przy 400 głowicach i wysokiej skuteczności amerykańskiej obrony przeciwlotniczej zapewne tylko kilkanaście, może „małe” kilkadziesiąt pocisków dotarłoby do celów. Co nie oznaczałoby nokautującego uderzenia. Im salwa liczniejsza, tym szanse na taki sukces wyższe.

Jednak broń A to ostateczny argument, stąd istotny wysiłek Chińczyków wkładany w rozbudowę sił konwencjonalnych. Przede wszystkim we flotę, bo to Pacyfik najpewniej stałby się/stanie polem chińsko-amerykańskiej bitwy. Marynarka ChRL już dziś jest najliczniejszą formacją tego typu, lecz nadal ustępuje drugiej co do wielkości US Navy jeśli idzie o lotniskowce. Chińczycy mają w służbie dwie jednostki (w tym jedną poradziecką); obie o parametrach znacznie gorszych niż amerykańskie odpowiedniki. Na oczach całego świata – dosłownie, za sprawą zdjęć satelitarnych – w imponującym tempie buduje się trzeci, tym razem już „pełnokrwisty” okręt. Trzy kolejne mają powstać do 2035 roku. Dalszych planów Pekinu nie znamy, ale nawet za te 11 lat przewaga Amerykanów w najważniejszej kategorii okrętów pozostanie miażdżąca – Stany dysponują obecnie 11 (super)lotniskowcami i w kolejnym ćwierćwieczu nic się w tym zakresie ma nie zmienić.

Chińczycy nie przyśpieszą czasu, a realia asymetrii niejako zmuszają ich do angażowania się w „zastępcze wojny” z USA. I tak właśnie postrzegają konflikt w Ukrainie. Im bardziej absorbuje on uwagę Waszyngtonu, drenuje jego środki finansowe i arsenał, tym lepiej. Z tego powodu wątpię, by próby dogadania się putina z Trumpem (jako ewentualnym prezydentem) zyskały akceptację Pekinu. Oczywiście, wszystko ma swoją cenę, a polityka potrafi zaskakiwać, ale warto mieć z tyłu głowy także ten pesymistyczny scenariusz. Że Chińczycy będą grać na przeciągnięcie wschodnioeuropejskiego konfliktu. Ba, że będą szukać kolejnych pól „zastępczych konfrontacji” ze Stanami Zjednoczonymi, by powoli, ale konsekwentnie spuszczać parę z amerykańskiego kotła.

A Chiny potrafią w długotrwałość i konsekwencję – jako zorganizowane państwo istnieją od ponad dwóch tysięcy lat…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam w istotnej mierze powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – jakiś czas temu obiecałem, że pojawi się sposobność zakupu „Międzyrzecza”, w wersji z autografem i pozdrowieniami. No i proszę – powieść jest już w ofercie na moim koncie na Patronite. To nie jest nowa pozycja – wydałem ją w 2019 roku – ale trzy lata później mnóstwo zawartych w niej treści okazało się proroczych. Jeśli napiszę, że wiedziałem, że armia rosyjska to papierowy kolos, to skłamię. Ale jeśli przyznam, że domyślałem się rosyjskich słabości i dałem temu wyraz w książce – będzie to najprawdziwsza prawda.

No więc zachęcam do zakupu! Powieść znajdziecie pod tym linkiem. Cały czas w sprzedaży znajduje się też moja najnowsza książka pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, dostępna tu.

Nz. ilustracyjnym szkoła w jednej z miejscowości w obwodzie charkowskim. W zrujnowanym przez rosjan budynku, na ocalałej tablicy, ktoś napisał: „Zło musi zostać ukarane”. Musi – i oby było…/fot. własne

Ten tekst opublikowałem pierwotnie w portalu Interia.pl