Pobudka

„Niemcy się zbroją”, donoszą rodzime media, jedne w tonie alarmistycznym, podbijając kwestię zagrożenia dla Polski, inne z ulgą, podkreślając potencjał gospodarczy i ludnościowy RFN. W obu perspektywach Niemcy są niczym budzący się olbrzym. Czy znów będzie zbójem? A może wybierze rolę obrońcy zachodniej wspólnoty?

W dniu zjednoczenia Niemiec Bundeswehra liczyła 585 tys. żołnierzy – ponad trzy razy więcej niż obecnie. Dysponowała silnym lotnictwem i potężnymi wojskami pancernymi. Ale wraz z końcem zimnej wojny niemieckie siły zbrojne zaczęto poddawać redukcjom, zmieniono też ich charakter. Zwłaszcza po 2001 roku Bundeswehrę zaczęto przekształcać w formację w większym stopniu ekspedycyjną, lekko uzbrojoną. I cały czas obcinano jej budżet.

Kilka lat później stało się to przedmiotem międzynarodowych kontrowersji, prezydent donald trump mówił wprost: „Niemcy są nieuczciwe w swoim finansowym wkładzie w NATO, bo przeznaczają tylko jeden procent PKB na obronność, a powinni przeznaczać dwa. A nawet te dwa to mało. (…) Oszukują nas na miliardy dolarów już od lat”.

trump nie był i nie jest wzorem powściągliwości, ale wtedy – podczas swojej pierwszej prezydentury – miał sporo racji. W świecie dyplomacji problem niemieckiej armii definiowano jako „jazda na gapę”. „Niemcy czerpią z dywidendy pokoju”, mówiono w NATO, oczekując od Berlina większego wkładu we wspólne wysiłki obronne. Wspomniane 2% PKB ustalono jako wymóg w 2014 roku, po rosyjskiej agresji na Krym i wschodnią Ukrainę. Działania Moskwy – jakkolwiek nie zagroziły bezpośrednio żadnemu z krajów Sojuszu – zinterpretowano jako powrót na ścieżkę zimnowojennej konfrontacji. „NATO musi się obudzić i ponownie uzbroić” – zadeklarowano na szczycie państw członkowskich w Walii.

Niemcy otworzyły jedno oko – wydatki zaczęły rosnąć, lecz masę pieniędzy przeznaczano na zakup nowego sprzętu – samolotów Eurofighter, wielozadaniowych okrętów MKS-180 czy śmigłowców NH-90. Koszty tych programów były na tyle wysokie, że Bundeswehra na kilka lat zrezygnowała z nabywania części zamiennych, niezbędnych do utrzymania już posiadanego wyposażenia. „Armia jest w złym stanie” – alarmował w 2017 roku Jochen Both, emerytowany niemiecki generał. „Czy dalibyśmy radę obronić własny kraj i sojuszników? Oczywiście, że nie. W przypadku rosyjskiego ataku, bez ogromnego wsparcia Amerykanów, nie przetrwalibyśmy” – przekonywał w magazynowym wydaniu „Bilda”.

A potem nadszedł rok 2022 i rosyjska pełnoskalowa inwazja na Ukrainę. Niemcy nie od razu, powoli, zaczęły otwierać drugie oko. Nie działo się to bez społecznej presji, którą dobrze ilustrują sondaże. Jak podają autorzy Barometru Polsko-Niemieckiego, reprezentatywnego badania postaw obywateli obu krajów, w 2024 roku aż 60% Niemców (i 68% Polaków), postrzegało rosję jako zagrożenie militarne dla swojego kraju. Władze w Berlinie musiały reagować, zwłaszcza że w publicznej debacie często podnoszono argument kiepskiej kondycji Bundeswehry. I wyliczano, jak bardzo jest mniejsza i słabsza.

—–

Ciekawy z naszej perspektywy był polski wątek tej debaty, w ramach którego omawiano imponującą skalę zbrojeń podejmowanych nad Wisłą. Ze zdziwieniem i nutą zażenowania komentując, że o połowę mniejsza i znacznie uboższa Polska buduję armię, która pokonałaby Bundeswehrę.

Oczywiście, nikt u nas o wyprawianiu się na Niemcy nie myślał, co nie zmienia faktu, że w wielu kategoriach uzbrojenia, zwłaszcza w ostatnim roku, uzyskaliśmy nad Niemcami istotną przewagę (dotyczy to na przykład czołgów czy samobieżnych systemów artyleryjskich). Ale to wkrótce się zmieni – tak przynajmniej wynika z zapowiedzi władz w Berlinie. Już w 2024 roku budżet niemieckiego MON wyniósł 52 mld euro, zaś uwzględniając blisko 20 mld euro ze specjalnego funduszu na uzbrojenie Bundeswehry wydatki na obronność przekroczyły próg 72 mld euro. A mają być tylko wyższe. Uchwalona jeszcze w czasie poprzednich rządów likwidacja tzw. hamulca budżetowego daje kanclerzowi Friedrichowi Merzowi niemal wolną rękę w wydatkach na zbrojenia. Kraje NATO zgodziły się niedawno podnieść próg rekomendowanych wydatków do 5% PKB. Niemcy aż tak ambitnych planów nie mają – chcą na razie poprzestać na 3,5%. Lecz i tak oznacza to ponad 150 mld euro rocznie – znacznie więcej niż wydaje putinowska rosja.

Co za te pieniądze chcą zbudować i kupić Niemcy? Berlin zamierza zwiększyć liczności Bundeswehry z obecnych około 171 tys. żołnierzy do docelowo 260 tys. Do końca dekady powiększyć też rezerwuar dostępnych rezerwistów o 400 tys. Minister obrony Niemiec Boris Pistorius planuje zamówić niemal tysiąc czołgów Leopard 2 oraz. 2,5 tys. transporterów opancerzonych GTK Boxer. Rząd rozważa również zakup dodatkowych 15 myśliwców F-35, zwiększając flotyllę tych maszyn do 50.

F-35 w niemieckiej strategii przewidziane są do obsługi programu Nuclear Sharing – to nośniki bomb nuklearnych, oddanych do dyspozycji NATO przez Amerykanów. Przewidziane są także duże zakupy m.in. dronów, systemów walki radio-elektronicznej oraz remonty i rozbudowa zaniedbanej w ostatnich dekadach infrastruktury logistyczno-szkoleniowej.

—–

Czy ta ewidentna remilitaryzacja stanowi zagrożenie dla Polski? Sprawdźmy najpierw, ja to widzą zwykli Polacy i Niemcy. W tym celu posłużmy się cytowanymi już badaniami Barometru Polsko-Niemieckiego. Wynika z nich, że obywatele Polski i Niemiec są zgodni w ocenach stanu wzajemnych relacji – dwie trzecie badanych po obu stronach granicy twierdzi, że jest dobry (co piąty ankietowany uważa, że stosunki są złe). Osoby uznające relacje za dobre podzielają także opinię, że wynikają one przede wszystkim z łączących nasze kraje interesów gospodarczych oraz z bezpośrednich kontaktów obu społeczeństw. Idźmy dalej – nieco ponad połowa Polaków (51%) uważa, że wzmocnienie niemieckiej armii zwiększy także bezpieczeństwo Polski (odmiennego zdania jest 25% naszych rodaków). W Niemczech z kolei przekonanych o tym, że silniejsza Bundeswehra wzmocni także bezpieczeństwo sojuszników, w tym polskie, jest prawie dwie trzecie badanych (65%).

Skąd się biorą takie przekonania? I w Polsce, i w Niemczech dojrzewa świadomość, że Europa musi w znacznie większym stopniu liczyć na siebie. Stany Zjednoczone nie są już „pewniakiem” jeśli idzie o gwarancje bezpieczeństwa i koniec prezydentury trumpa zapewne tego nie zmieni. Zresztą nawet gdyby USA wróciły na ścieżkę bliskich relacji transatlantyckich, warto mieć z tyłu głowy, że to nie jest „na zawsze”. A gdy ceną jest bezpieczeństwo całych narodowych wspólnot, ryzyko trzeba minimalizować ile się da. Taki stan rzeczy oznacza, że Niemcy – bardzo liczne i bardzo bogate – muszą w większym stopniu niż inne kraje Europy, wypełnić lukę po Amerykanach.

W kontekście niwelowania zagrożeń ze strony rosji, owo wypełnianie luki ma wymiar dosłowny. Z natowskich gier sztabowych wynika, że do skutecznej obrony państw nadbałtyckich trzeba 10 sojuszniczych brygad ciężkich. Dodatkowych 40-50 tysięcy żołnierzy ponad siły, którymi dysponują Litwa, Łotwa i Estonia. Do tej pory sądzono, że większość tego kontyngentu – ekwiwalent siedmiu brygad – wystawią w razie narastającej eskalacji Amerykanie. Resztę „dozbiera” Europa. W warunkach, jakie tworzy donald trump, trzeba mieć plan B.

I Berlin zdaje się ów plan wdrażać w życie – nie bez powodu rozrost Bundeswehry, liczbowy, sprzętowy i organizacyjny, tożsamy jest z potencjałem siedmiu brygad. Dla Polski to dobra wiadomość, bo nasze wojsko się „nie rozdwoi”. Ma i będzie mieć „za krótką kołderkę”, by ekspediować do państw nadbałtyckich silny kontyngent, zachowując jednocześnie zdolność do ochrony własnej granicy z rosją, Białorusią i nie daj boże pokonaną przez rosjan Ukrainą. Niemcy taki komfort będą miały, bo poza większymi możliwościami, nade wszystko mają bufor w postaci Rzeczypospolitej, ich kraj nie jest bezpośrednio zagrożony rosyjskim uderzeniem.

W tym kontekście warto zwrócić uwagę na kolejną korzyść dla Polski – o ile nasz kraj jest dla Niemców potencjalną strefą zgniotu, o tyle RFN jest dla nas głębią strategiczną. Miejscem, gdzie będziemy mogli odtwarzać zdolności naszej armii, gdyby rzeczywiście doszło do wojny „na całego” z rosją. Niezbędnym warunkiem dla tego odtwarzania będą nie tylko rozkręcone niemieckie zdolności w zakresie produkcji wojennej, ale też cała infrastruktura logistyczno-szkoleniowa Bundeswehry. To oczywiście bardzo pesymistyczny i mało prawdopodobny scenariusz, ale właśnie na taki szykują się i Niemcy, i Polska, rozbudowując własne potencjały militarne.

—–

Szanowni, do spraw okołoukraińskich wracam po weekendzie. A gdybyście chcieli wesprzeć mój ukraiński raport, polecam się poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję wsparcia „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Czytelnikowi o nicku Zajcef Fizzlewick, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Tomaszowi Krajewskiemu i Magdalenie Kaczmarek. A także: Juliuszowi i Elżbiecie Wolny, Piotrowi Rucińskiemu, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Bognie Gałek, Krzysztofowi Krysikowi, Mateuszowi Piecuchowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Jarosławowi Terefenko, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Dinarze Budziak, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Habeli i Annie Sierańskiej.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni – Kasi Byłow i Wiktorowi Łanosze.

To dzięki Wam powstają także moje książki! A skoro o nich mowa, w sklepie Patronite możecie nabyć moje tytuły w wersji z autografem i pozdrowieniami. Pełną ofertę znajdziecie pod tym linkiem.

Pełną wersję tego tekstu opublikowałem w portalu TVP Info – oto link do materiału.

Deokupcja

Warmapper – serwis zajmujący się codzienną aktualizacją map ukraińsko-rosyjskiej wojny na podstawie zweryfikowanych informacji – opublikował ciekawe statystyczne zestawienie. To kubeł zimnej wody zarówno na łby wielbicieli ruskiego miru, przekonujących o „wielkim rosyjskim zwycięstwie” i rychłym upadku Kijowa, ale i strumień chłodnego realizmu wylany na głowy zwolenników Ukrainy, pewnych, że „teraz to już z górki”. O co chodzi?

Z danych Warmappera wynika, że rosjanie okupują obecnie 17,5 proc. tego kraju. To ponad 105 tys. km kwadratowych (z 604 tys.), tyle co niemal jedna trzecia powierzchni Polski (i obszar odpowiadający wielkości 3,5 Belgii). Sporo? Owszem, ale był czas – pod koniec marca ubiegłego roku – że pod okupacją wojsk rosyjskich znajdowało się prawie 26 proc. Ukrainy. Przed 24 lutego 2022 roku Moskwa kontrolowała 7 proc. ukraińskiego terytorium – mowa tu Krymie i tak zwanych republikach ludowych (donieckiej i ługańskiej). Zatem przez kilka pierwszych tygodni pełnoskalowej inwazji moskalom udało się zająć niemal jedną piątką Ukrainy, co z wcześniejszymi zdobyczami oznaczało okupację przeszło jednej czwartej kraju.

Ale później mieliśmy haniebną ucieczkę rosjan spod Kijowa, następnie ciężkie walki w Donbasie, które dały moskalom prawie pełną kontrolę nad obwodem ługańskim. Potem zaś przyszła ukraińska kontrofensywa na charkowszczyźnie, kolejna na chersońszczyźnie, w wyniku których rosyjski stan posiadania znów się skurczył. Zwróćmy jednak uwagę na skalę tego sukcesu ZSU – w obu operacjach wyzwolono mniej niż 3 proc. terytorium Ukrainy.

Z drugiej strony, rosyjska ofensywa zimowa – która wedle zamierzeń Kremla miała roznieść ukraińskie linie obronne – skończyła się zdobyczami terytorialnymi poniżej 1 proc. powierzchni zaatakowanego kraju. Jej finalny akord w postaci wzięcia Bachmutu odtrąbiono w propagandzie jako wielki sukces, skrzętnie pomijając fakt, że cała zimowa operacja zaczepna kosztowała życie i zdrowie 100 tys. żołnierzy i wagnerowców.

Ukraińskie sukcesy z czerwca i lipca również nie powalają na kolana, mówimy bowiem o obszarze odbitego terenu odpowiadającym połówce procenta całości powierzchni Ukrainy. W lipcu było to 85 km kwadratowych.

Tak doszliśmy do wspomnianych 17,5 proc., nadal stanowiących pokaźną liczbę, która zarazem mówi nam, że rosjanie utracili dotąd niemal połowę obszaru, jaki zajęli po 24 lutego 2022 roku. Trudno więc mówić o ich „wielkim zwycięstwie”, ale czy jest to porażka?

Choć zdobycze/straty są wskaźnikiem (nie)powodzenia działań zbrojnych, wcale nie muszą mieć decydującego wpływu na ostateczny wynik zmagań. Zwłaszcza w konfliktach na wyniszczenie. Działania zbrojne w Ukrainie noszą wiele cech takiej wojny, czego najlepszym przykładem pozostaje uporczywa obrona Bachmutu. W przypadku Ukraińców nie chodziło w niej o teren, a o jak najdłuższe absorbowanie jak największych rosyjskich sił – i o stopniową, konsekwentną ich dezintegrację.

Obecnie identyczną strategię wykrwawienia wroga starają się zastosować rosjanie na Zaporożu. Temu służy twarda obrona na umocnionych pozycjach i co rusz ponawiane kontrataki. Na szczęście Ukraińcy nie walczą tak desperacko i beznadziejnie źle jak wagnerowcy pod Bachmutem – więc nie ginie ich tak wielu. Ale nawet jeśli „mają z górki”, to przed nimi i tak długa, żmudna droga.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Leopard 2 gdzieś w rejonie walk/fot. ZSU

Lojalność

Mężczyzna ze zdjęcia ma moje oczy, mój nos, moje usta, moje kości policzkowe. Można więc przyjąć, że tak wyglądałbym w mundurze, gdybym urodził się pod koniec XIX wieku.

To mój pradziad, żołnierz armii niemieckiej, zmobilizowany w czasie I wojny światowej, wysłany na front zachodni. Odznaczony Żelaznym Krzyżem, ciężko ranny, zdaje się, że nad Sommą. Mimo poważnych obrażeń nie wrócił do domu przed końcem walk. Aż do listopada 1918 roku służył w oddziałach pogrzebowych – zwoził trupy z bitewnych pól.

Wiele dekad później jego córka opowiadała mi zasłyszane od ojca historie. Jedna z nich utkwiła szczególnie w mojej pamięci. Pradziad powoził i czasem, spod sterty ciał rzuconych na wóz, dochodziły go ludzkie jęki – gdy wzięty za zabitego żołnierz nagle odzyskiwał przytomność. Zwalało się wtedy wszystkie trupy, by wyciągnąć jęczącego. Czasem w ten sposób ratowano stracone już, zdawałoby się, człowiecze istnienie.

Jeden z takich cudem ocalonych został pradziadowym przyjacielem – wiele, wiele lat później żegnał go na pogrzebie, dziękując za dar długiego życia. Spędzonego nie tak jak mój przodek, w Polsce, ale w Niemczech.

Gdy wybuchła kolejna wojna, syn pradziada, w ciągu niespełna roku, z wcielonego pod przymusem żołnierza armii niemieckiej, zmienił się w żołnierza Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Dziś, gdyby nastał kolejny konflikt, ja założyłbym mundur Wojska Polskiego. Bo lojalność wobec bytów politycznych jest rzeczną umowną, zmienną – nikt nie rodzi się Niemcem czy Polakiem. Ostatecznie sam potwierdza swoją przynależność etniczną, gdy jest już dorosłym człowiekiem. Wszyscy za to – bez względu na paszportowe etykiety – mamy dość empatii, by w najbardziej skurwiałych okolicznościach wykrzesać z siebie ludzkie odruchy.

Ufam, że to one zwyciężą, że wezmą górę nad oszalałymi nacjonalizmami, które znów podnoszą łby. Nie bez powodu wyrażam tę nadzieję dziś, w 72. rocznicę zakończenia II wojny światowej, która dobitnie pokazała, czym jest wiara w wyjątkowość „własnego” narodu…

pradziad

Postaw mi kawę na buycoffee.to