Priorytety

Na wspomniany blok-post trafiliśmy cywilnym samochodem, prowadzonym przez mężczyznę, którego kompletnie nie pamiętam. Doskonale za to wryła mi się w pamięć siedząca obok niego, na oko 50-paroletnia, kobieta. W eleganckim futrze z pełnym makijażem na twarzy. Co było o tyle zdumiewające, że trzy godziny wcześniej, w pośpiechu, zebrała gromadę wnuków, i razem z towarzyszem wpakowała je do auta, by wywieźć z ostrzeliwanego Debalcewa.

Jednak jeszcze bardziej zdumiewające było to, że po odstawieniu dzieci para wracała do miasta, by… zamknąć drzwi od domu. Klucz, który nie zaryglował zamka, tkwił w ręku kobiety – nerwowo ściskany – a ja patrzyłem na tę dłoń, przez wiele sekund, nie mogąc wprost nadziwić się takim motywacjom.

– W mieszkaniu zostało wszystko, cały nasz dobytek – kobieta jakby miała świadomość szaleństwa swojego czynu i szukała dlań usprawiedliwienia. – W miasteczku szabrownicy, zbóje. Wejdą, wezmą co cenniejsze, resztę zniszczą. Musimy wracać, zamknąć drzwi.

„A drzwi nie wywalą?”. „Przecież jak przez dach wpadnie rakieta, to i tak wszystko na nic. Po co więc ryzykować?” – pytania sunęły mi się na usta, ale uznałem, że nie warto ich zadawać. Z czasem zaś dotarło do mnie, że zachowanie pary wcale nie było tak irracjonalne. Najpierw dzieci, potem majątek – porządek priorytetów został zachowany.

*         *         *

Dwa dni później w Krasnoarmiejsku – w tamtejszej szkole częściowo zamienionej w obóz dla uchodźców – spotkałem kobietę poważnie ranną w nogę. Rakieta wystrzelona z wyrzutni Grad trafiła w dom, a walący się strop przygniótł matkę 7-letniego chłopca.

– Na szczęście zdołałam nakryć dziecko własnym ciałem – uśmiech na twarzy mojej rozmówczyni był lekko wymuszony. Nie miałem wątpliwości, że walczy z bólem, co zresztą chwilę później potwierdziła para lekarzy, którzy przyszli odwiedzić uchodźców.

Jej sąsiadka z niewielkiej wioski Tonienko, Tatiana, stała obok przysłuchując się naszej rozmowie. Z córeczką na ręku, kiwała głową – w geście, który zdradzał psychiczne wyczerpanie.

– Trzy dni strzelali, a my siedzieliśmy w piwnicach – zaczęła swoją opowieść. – Zniszczyli większość domów.

– Kto strzelał? – spytałem.

– A kto to wie? – Tatiana zaśmiała się nerwowo. – Po trzech dniach, nocą, przyjechało ukraińskie wojsko. Spytali, czy chcemy się ewakuować, a my byliśmy tak otępiali od huku armat, że było nam wszystko jedno. Ale dzieci – kobieta mocniej ścisnęła córeczkę. – Dla dzieci trzeba było. Przecież to szaleństwo musi się kiedyś skończyć. Musi…

Dziś popołudniu w białoruskim Mińsku zaczynają się rozmowy pokojowe, przez niektórych określane mianem „rokowań ostatniej szansy”. Czy przyniosą jakieś wymierne efekty?

DSC00964

Fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Polityka

– Cholernie okrutna jest ta wasza wojna – przyznałem, zapytany o opinię na temat wydarzeń na wschodzie Ukrainy. – Dla cywilów chyba nawet bardziej okrutna niż to, co widziałem w Iraku czy Afganistanie.

– Naprawdę? Nie myślałam, że jest aż tak źle – odpowiedź Julii trochę mnie zaskoczyła. Ale młoda Ukrainka – przyszła filolożka, władająca kilkoma językami – rzeczywiście nie wiedziała zbyt wiele o tym, co działo się niespełna trzysta kilometrów dalej.

Co tam Julia. W jej rodzinnym Dniepropietrowsku – w hali odlotów tamtejszego lotniska – moją uwagę przykuł wielki ekran telewizora. Spodziewałem się najnowszych newsów, a tymczasem jedynym wojennym motywem, wyświetlanym na telebimie, była reklama rekrutacyjna. Zero trupów, brudu i zniszczeń donbaskich ulic – zamiast tego ładna kobieta i kilku przystojnych mężczyzn, w świeżutkich mundurach, dumnie kroczących przez sterylny terminal. Żegnanych brawami i uściskami przez tłum pasażerów.

A wszystko to, rzecz jasna, w stylistyce slow-motion.

– Pełna profeska – musiałem przyznać, co odnosiło się także do kolejnych materiałów, reklamujących perły architektoniczne ukraińskiej stolicy.

W samym Kijowie – w tamtejszym ultra-nowoczesnym porcie lotniczym – już ani śladu wojennego wzmożenia. Za to mnóstwo zblazowanych gówniarzy z zachodniej Europy, zapewne w trakcie studenckich tripów.

– Terminal w Doniecku też tak wyglądał? – spytałem Ziemowita, który dwa dni przed zamknięciem donieckiego lotniska wylatywał z Donbasu.

– Uhm – usłyszałem. – Wsiadając do samolotu nawet do głowy mi nie przyszło, że niebawem wszystko to obróci się w ruinę.

Ano właśnie. „Możesz nie interesować się polityką, ale prędzej czy później polityka zainteresuje się tobą” – w ostatnich dniach wiele razy słyszałem to stwierdzenie. Zwykle od żołnierzy, którzy mówiąc o polityce, mieli na myśli wojnę. Abstrakcję, która pewnego dnia weszła z buciorami w ich życie.

Czasem było to wejście niezwykle brutalne – jak w przypadku mężczyzn spotkanych w szpitalu w Selidowie. Młodszy wracał z pracy, gdy obok upadł moździerzowy granat, haratając mu udo odłamkami. Starszy nawet nie pamiętał, po co wyszedł z domu. Był na zewnątrz, wybuchł Grad, on zaczął się palić. Krzyczał, turlając się po ziemi. Na szczęście usłyszała go sąsiadka – i wiadrem cennej, racjonowanej wody zgasiła płomień.

Żyli. Ale delikatne drżenie okien w selidowskim szpitalu mogło oznaczać, że najgorsze jeszcze przed nimi.

Dwadzieścia-trzydzieści kilometrów dalej wciąż biła artyleria. Polityka dopominała się o zainteresowanie.

DSC01019

Ranni z selidowskiego szpitala, styczeń 2015/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Ofiara

– Chłopczyku, śmiało – posiniaczona twarz kobiety zwróciła się w moją stronę. – Śmiało, możesz robić zdjęcia. Żaden ze mnie złodziej czy inny bandyta. Nie mam powodów do wstydu. Rób zdjęcia chłopczyku, rób.

Zrobiłem. Choć rzeczywiście – chwilę wcześniej miałem obiekcje. Szpital w Selidowie pełen był cywilnych ofiar ostrzałów artyleryjskich oraz rannych żołnierzy, ale z jakiegoś powodu to widok tej właśnie babuszki – brutalnie pobitej przez kilku mężczyzn – wywołał moje wahania.

– Ja niewojenna ofiara, pewnie was nie interesuję… – kobieta machnęła ręką z rezygnacją i wlepiła wzrok w ścianę.

Zaprzeczyłem. I kilka razy zwolniłem migawkę.

Absurdem było twierdzenie, że siedząca na szpitalnym łóżku była urzędniczka kolejowa nie zasługuje na miano ofiary wojny. To fakt, nie raniły ją odłamki Grada czy moździerza, ale gdyby nie toczący się na wschodniej Ukrainie konflikt, kobieta najpewniej żyłaby sobie w spokoju ze swoją skromną emeryturą.

Pech chciał, że pochodziła z zajętego przez separatystów Doniecka. Gdzie człowiek bez gotówki skazany jest na pomoc humanitarną. Trafiającą do miasta nieregularnie, w niewystarczających ilościach.

A jeść i pić trzeba.

Wyśrubowane ceny w nielicznych otwartych sklepach tylko wzmagają głód pieniądza. Którego brakuje, gdyż rząd ukraiński zatrzymał transfery gotówki na ogarnięty rebelią wschód. W tej sytuacji co odważniejsi decydują się na wyjazdy na drugą stronę – by w działających po ukraińskiej stronie bankomatach i bankach podjąć swoje oszczędności. Można to zrobić samemu, można – za dziesięcioprocentową opłatą – zlecić owo zadanie pośrednikowi.

Tak czy inaczej, wyprawa wiąże się z koniecznością przekroczenia kilkunastu (!) blok-postów – trzymanych zarówno przez separatystów, jak i ukraińską armię. A i tak efekt końcowy nie jest pewny.

– Wiedzieli, po co jadę. Obserwowali. Napadli, gdy miałam już gotówkę – mimo swojej zdawkowości relacja mieszkanki Doniecka pełna była dramatyzmu. – Wszystko zabrali – kobieta zamilkła na chwilę. – Wszystko.

—–

Ofiara pobicia z selidowskiego szpitala/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wyspa

Materialna tkanka pokrywająca Ukrainę jest brzydka, koślawa, zużyta i zniszczona. I wcale nie ma to związku z wojną. Infrastruktura tutejszych miast i wiosek sprawia wrażenie, jakby po 1991 roku – gdy upadł Związek Radziecki – pozostawiono ją samej sobie. Nie przejmując się zbytnio naturalnym procesem rozpadu.

Na tle tej szarej, przygnębiającej masy wyróżniają się, niczym wyspy nowoczesności i schludności… stacje benzynowe.

Szczerze mówiąc, owe kolorowe, rozświetlone, klockowate formy pasują do ponurego ukraińskiego krajobrazu niczym pięść do nosa. Ale są – w przypływie optymistycznych myśli przyszło mi nawet do głowy, że stanowią zapowiedź lepszych czasów, które być może czekają Ukrainę.

Na przedmieściach Popasne również stoi stacja benzynowa. Nieczynna, częściowo obłożona workami z piaskiem. Ostrzeliwana, bo będąca elementem rozbudowanego posterunku armii ukraińskiej. To w niej znaleźliśmy schronienie zaraz po przyjeździe do miasteczka. Na dworze było strasznie zimno, rozpalona burżujka – jak określa się tu kozy – dawała zatem złudne poczucie bezpieczeństwa. Tym większego, że stojące na stole wódka i jedzenie budowały klimat przewidywalnej swojskości.

– Grada nie usłyszysz – dowódca, w cywilu milicjant z dochodzeniówki z ponad 20-letnim stażem, przywołał nas do rzeczywistości. – To ponaddźwiękowa rakieta; dopiero, gdy spadnie pierwsza, wiesz, że coś się dzieje.

– Wytrzyma? – jeden z nas wskazał dłonią sufit.

To nie było mądre pytanie. Trudno przecież oczekiwać, by projektanci stacji benzynowych zakładali, że stropy będą musiały poradzić sobie z uderzeniami granatów moździerzowych czy rakiet. „Do dupy z takimi wysypami nowoczesności” – szydziłem z własnych refleksji.

– Kolega zaraz pokaże, gdzie jest najbliższy schron – usłyszeliśmy wymijającą odpowiedź ukraińskiego oficera. – Ale najpierw zjedzcie – mężczyzna uniósł drewnianą tacę z plastrami słoniny.

Była przepyszna. Z pełnymi ustami i pachnącymi dłońmi chwilę później poszedłem zobaczyć ów schron. A właściwie zakryty okop w kształcie „postawionej na głowie” litery L.

Bardzo szybko przyszło nam z niego skorzystać. Huk artylerii nie słabł ani na moment – czasem wręcz narastał, gdy do głosu dochodziły eksplodujące seriami Grady – ale zdołaliśmy się już do niego przyzwyczaić. Ten pojedynek rozgrywał się ponad nami, a pociski spadały na pozycje separatystów oraz armii ukraińskiej odległe od nas o kilka kilometrów.

– Do schronu! – Siergiej, młody inżynier z Winnicy, zmobilizowany do wojska kilka tygodni temu, jako pierwszy zbiegł do jamy.

– Grad? – zapytałem go, gdy już cała nasza dziennikarska czwórka była w schronie.

Żołnierz wzruszył ramionami. Zdaje się, że nie miało to dla niego żadnego znaczenia.

Kilka minut później mogliśmy wyjść. Było późne popołudnie, wiedziałem, że za chwilę zacznie się robić szaro. Chwyciłem więc aparat, chcąc zrobić zdjęcia odległych o jakieś trzysta metrów bloków mieszkalnych. Dzień wcześniej spadły na nie rakiety – w dachu jednego z najbliżej położonych budynków widać było sporą dziurę. I wówczas, kątem oka, dostrzegłem jakiś ruch.

To był mężczyzna – właśnie zamykał drzwi do komórki bądź garażu, po czym schylił się i podniósł stojące obok wiadro. Zdaje się, że miał w nim drewno na opał.

– Tam wciąż mieszkają ludzie!? – spytałem Siergieja, nie spuszczając oka z mężczyzny, który wolnym krokiem ruszył w stronę bloku.

– No tak – usłyszałem w odpowiedzi.

—–

Przedmieścia Popasne/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Żubrówka

Łada gnała jak szalona, co wydawało się zrozumiałe w sytuacji, w której na drogę w każdej chwili mogły spaść rakiety wystrzelone z wyrzutni Grad. Tak przynajmniej twierdzili żołnierze z posterunku, który właśnie opuściliśmy.

Te słowa potwierdzali ukraińscy i gruzińscy dziennikarze – wyraźnie poruszeni, nerwowo palący papierosy. Ich auto utknęło na blok-poście z powodu jakiejś usterki, a oni sami jeszcze godzinę wcześniej byli w Popasne.

– Grady biły jak opętane – mówił jeden z nich. – Jak już wyjeżdżaliśmy, kilka rakiet uderzyło blisko nas.

Mając w głowie te słowa, przykleiłem twarz do szyby. Mimo hałasu silnika wciąż słyszeliśmy złowrogi pomruk artylerii. Wydawało mi się zatem, że prędzej czy później dostrzegę pióropusze nieodległych wybuchów.

Tymczasem na zewnątrz nie działo się nic, zaś mijane wioski sprawiały wrażenie opustoszałych. I wtedy zdałem sobie sprawę, że to nie armaty, wyrzutnie czy zaczajeni w zabudowaniach strzelcy stanowią dla nas zagrożenie, ale właśnie styl jazdy naszego kierowcy, który za nic miał lód i paskudne dziury.

Mężczyzna obruszył się na sugestię, że pędzi z obawy przed ostrzałem.

– Zabiją to zabiją – odparł, nie ściągając nogi z gazu. – Żonie leki wiozę – dodał kilkanaście sekund później. – Nie chcę, żeby mi baba ducha wyzionęła.

Rzeczywiście nie chciał. Zwolnił dopiero parę kilometrów dalej, przed częściowo zwalonym mostem.

– „Separy” próbowały go wysadzić latem zeszłego roku – tłumaczył, przejeżdżając obok prowizorycznie załatanej dziury. I gdy tylko zjechał z przeprawy, znów ruszył z kopyta. A ja zaśmiałem się w duchu z własnych dylematów. Tuż za blok-postem, siedząc już w ładzie, zrobiło mi się głupio, gdy zakładałem hełm. Przecież kierowca nie miał żadnej ochrony. Teraz jednak czułem, że to wcale nie był zły pomysł. „Przynajmniej nie obiję sobie łba, jak wylądujemy w jakimś rowie”.

*          *          *

Drobna sylwetka ukraińskiego żołnierza wyrosła na tle prowizorycznych budynków posterunku. Kierowca zaczął hamować, a lekko pochylony wojskowy ruszył biegiem w stronę naszego auta.

– Wychodźcie, wychodźcie! – krzyczał. – Do schronu! – wskazał ręką najbliższą jamę, nakrytą żelbetową płytą i workami z piaskiem. Odgłosy wymiany artyleryjskiego ognia brzmiały niezwykle donośnie. W zasięgu wzroku widać zaś było leje i powalone wybuchami drzewa. Kolejny raz nie trzeba nam było powtarzać – migiem opuściliśmy ładę i chwilę później siedzieliśmy w schronie. Nie dłużej niż dwie minuty.

– Chodźcie – młody żołnierz jako pierwszy wyszedł z bunkra, kryjąc się za ścianą z worków z piaskiem. – Musicie przebiec tam – wskazał ręką na budynek stacji benzynowej odległy o jakieś sto metrów. – Tam jest nasz dowódca.

– A gdzie jest nasz kierowca? – spytałem, dopiero teraz zorientowawszy się, że starszego pana nie ma między nami.

– No pojechał dalej – Ukrainiec wzruszył ramionami. – Idźcie, idźcie – ponaglił.

Ruszyliśmy jeden za drugim. Po lodzie, poganiani hukiem kanonady i nawoływaniami oficera, stojącego w drzwiach stacji.

– Raźniej chłopcy, raźniej! – krzyczał, a gdy przekroczyłem prób budynku, klepnął mnie w ramię. – Zapraszamy! – dodał głosem gospodarza, ucieszonego wizytą gości.

Cóż, stół rzeczywiście był suto – jak na wojenne warunki – zastawiony.

– Mamy wasz wigor – jeden z nas wyjął z plecaka ziołowo-alkoholowy wynalazek z tutejszych aptek, ponoć wzmagający potencję.

– A my… – wojskowy uśmiechnął się szeroko i sięgnął do szafeczki. – A my mamy waszą żubrówkę.

—–

Jeden z ukraińskich blok-postów/fot. Marcin Ogdowski

Wódka jak wódka - na stole była też słonina/fot. Rafał Stańczyk
Wódka jak wódka – na stole była też słonina/fot. Rafał Stańczyk

Postaw mi kawę na buycoffee.to