Teatr

Nocne naloty zachodniej koalicji na Syrię mogłyby przejść do historii wojskowości jako dowód skrajnej nieskuteczności. Amerykanie mieli wystrzelić ponad sto pocisków, nieznaną, ale zapewne niemniejszą liczbę bomb zrzucili Brytyjczycy i Francuzi. W efekcie wartej kilkaset milionów dolarów operacji… nikt nie zginął.

Lecz o to w tym wszystkim chodziło – druga strona (Zachód wykorzystał do tego Rosję), została o celach ataku uprzedzona. Personel ośrodka badawczego i fabryki produkującej bojowe chemikalia zdołał się ewakuować. Również w wojskowych magazynach nikt nie ucierpiał. Kwintesencją „dokuczliwości” nalotu były zdjęcia z syryjskiej telewizji, przedstawiającej prezydenta Baszszara Assada, udającego się, jak gdyby nic, w sobotni poranek do pracy.

Syryjska „wojna zastępcza”?

Tymczasem jeszcze kilkadziesiąt godzin temu sytuacja wyglądała dużo groźniej. Po tym, jak Syryjczycy po raz kolejny użyli wobec własnych cywilów broni chemicznej, Trump zagroził karnymi bombardowaniami. W odpowiedzi na to Rosjanie – których kontyngent od kilku lat wspiera władze w Damaszku – zapowiedzieli, że będą zestrzeliwać amerykańskie rakiety. Biorąc pod uwagę zebrany na miejscu potencjał (rosyjskie systemy S-400 są zdolne do strącania zachodnich rakiet samosterujących), chęć odwetu Moskwy za masakrę rosyjskich najemników, jakiej kilka tygodni temu dopuściły się siły powietrzne Stanów Zjednoczonych, starcie dwóch mocarstw wisiało na włosku. Tak to przynajmniej wyglądało.

Jednak twitterowe prężenie muskułów przez Donalda Trumpa oraz pomruki dochodzące z rosyjskiego MSZ i sztabu generalnego od początku należało traktować jako… teatrzyk. Mówiąc wprost, ani Zachód, ani Rosja nie będą umierać za Syrię. Koncepcja „wojny zastępczej” – miejsca, gdzie można się bezkarnie mierzyć, nie narażając własnych terytoriów i żywotnych interesów – ma wobec Syrii ograniczone zastosowanie. Syria nie stała się i nie stanie bliskowschodnią Koreą czy Wietnamem. Na taki scenariusz (swoistej wojny totalnej), nie stać nie tylko Moskwy – Waszyngton, Londyn czy Paryż też nie mogą sobie na niego pozwolić.

Tego już „nie widzimy”

Jednak gdy w świat poszły kolejne wstrząsające zdjęcia zagazowanych ofiar, Zachód coś zrobić musiał. Demokratyczne rządy działają bowiem pod presją opinii publicznych. Te co prawda nie zaakceptują długotrwałych działań zbrojnych wobec syryjskiego dyktatora (a zwłaszcza skutków jego obalenia; iracka lekcja wciąż jest żywa w USA i Wielkiej Brytanii), niemniej dla spokoju sumienia oczekują ograniczonej reakcji. I właśnie ją dostały.

Wojskowi załatwili rzecz w taki sposób, by nie razić Rosjan (częściowo koordynując z nimi działania), Moskwa zatem nie ma powodów, by zrobić coś więcej poza wyrażeniem rytualnego oburzenia. Ostatecznie przecież jej prestiż nie ucierpiał. Assadowcy też specjalnie nie oberwali, operacja zatem nie stworzyła ryzyka, że będą naciskać na rosyjskich sojuszników, by ci przeprowadzili jakąś akcję odwetową. Innymi słowy, media mają swoje show, a status quo zostało zachowane. Co w tym przypadku oznacza, że w syryjskiej wojnie domowej wciąż ginie dziennie co najmniej kilkadziesiąt osób. Ale tego już „nie widzimy”…

—–

Łatwo zapominamy, kto najbardziej cierpi w syryjskim konflikcie. Nz. uchodźcy w jednym z obozów w Libanie/fot. Paweł Krawczyk

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Zmęczenie

– Lód u nas twardy jak chuj – umorusany ukraiński żołnierz zaśmiał się rubasznie. – Nie tak łatwo go skruszyć.

Odwzajemniłem uśmiech. Staliśmy na brzegu jeziora, przy którym zbudowano umocnienia rządowej armii. Tuż obok nas – w miejscu, gdzie zbiornik zwężał się do kilkunastu metrów – znajdował się most, będący częścią tak zwanej „drogi życia”. Prowadzącej na północ szosy, łączącej nieodległe Debalcewo z zasadniczym terytorium Ukrainy. Na zachodzie, południu i wschodzie rozciągały się pozycje rebeliantów, których artyleria grzmiała teraz złowrogo.

002

Właściwie to nie słyszeliśmy już tego dźwięku – był tak oczywisty, tak wszechobecny, tak… naturalny, że wyłapywaliśmy tylko te jego nuty, które oznaczały bezpośrednie zagrożenie. A i to nie zawsze – sam, kilkanaście minut wcześniej, złapałem się na durnej nonszalancji. Kiedy stojąc w zaimprowizowanym wychodku, kompletnie zignorowałem donośny świst. Jak gdyby nigdy nic wróciłem w poprzednie miejsce, dostrzegając Rafała i kilku żołnierzy rozpłaszczonych na ziemi w pobliżu bewupa.

– Moździerz – rzucił podnoszący się żołnierz, a mnie zaatakowała wizja śmierci w kiblu, w trakcie sikania. Pokręciłem głową, odpędzając złe myśli.

Teraz też kręciłem. Lód rzeczywiście był twardy. Dopiero seria kilku rakiet, które upadły obok siebie, skruszyła zamarzniętą skorupę. A i tak krater sprawiał niepozorne wrażenie – aż trudno było uwierzyć, że stworzyły go siejące spustoszenie Grady.

– Lód twardy jak chuj – powtórzył żołnierz. – Jak my – dodał.

Skrzywiłem usta pod nosem. A kilkadziesiąt minut później – gdy na posterunku zjawiła się kolejna zmiana – zapytałem jednego z wojskowych:

– Wytrzymacie, gdy ruszą? – wskazałem palcem w stronę Debalcewa, mając na myśli atak lądowy.

Żołnierze z drugiej zmiany byli dużo starsi od swoich poprzedników – większość zapewne już po czterdziestce. Postanowiłem wykorzystać ten fakt.

– Te młode chłopaki, które były przed wami, mówiły nam, że „separów” nie przepuszczą. Że są twardzi…

– Czołgi i bewupy widzieliśmy – podbił stawkę Rafał. – Sporo jechało w stronę miasta.

Walery – kijowianin ze spłaszczonym bokserskim nosem – położył mi rękę na ramieniu.

– Twardzi – rzekł, patrząc mi w oczy. – Widzisz brat, zmobilizowali nas na wiosnę, mają zwolnić w marcu, może kwietniu. – To jeszcze parę tygodni, a my jesteśmy tak bardzo zmęczeni…

003

Fot. Michał Zieliński (1), Marcin Ogdowski (2 i 3)

Postaw mi kawę na buycoffee.to