To książka o tym, jak złym miejscem do życia jest Rosja. I nie tylko o skalę zagrożenia islamskim terroryzmem chodzi (nieporównywalnie większą niż w Europie). To opowieść o „syndromie rosyjskim”, zjawisku – jak w przypadku syndromu sztokholmskiego – odnoszącym się do zakładników.
Jeszcze w latach 80. XX wieku radzieckie ofiary terrorystów miały ogromne szanse na przeżycie zamachów. Później nastąpiła radykalizacja działalności wszelkiej maści „bojowników”, przede wszystkim jednak stwardniała rosyjska władza. Życie zakładników przestało mieć znaczenie, ba, zaczęto wręcz traktować ich jak współwinnych – co jest istotą wspomnianego syndromu. Szkoła w Biesłanie czy teatr na Dubrowce to najbardziej spektakularne przykłady tej filozofii.
Ale zdarzeń tego typu – choć w mniejszej skali – jest w najnowszej historii Rosji znacznie więcej. Autor wylicza je skrupulatnie, co pozwala wychwycić jeszcze jedną zależność. Rosyjskie Alfy i Wympieły nie biorą jeńców. Zamachowcy giną (bądź zapadają się pod ziemię), zabierając swoje tajemnice do grobów. Często są to również tajemnice rosyjskiego państwa, którego służby mają z „kaukazkimi” dziwaczne powiązania. Tylko część z nich udało się odsłonić, reszta pozostaje w sferze uzasadnionych (!) spekulacji.
Jest więc Rosja we krwi, bo pacyfikuje Kaukaz, co spotyka się z zemstą radykałów. Jest nią, bo nie wybacza tym ostatnim obrazy majestatu, nadając mu wartość wyższą od życia obywateli. I jest wreszcie, bo rozgrywa terrorystów (chociażby pamiętne zamachy w Moskwie przed II wojną czeczeńską, które miały dać Putinowi zielone światło do rozprawy z bandytami), a później tuszuje swoje grzechy w dole z wapnem.
Woda przyszła po całonocnej ulewie. Pokonała wały, które miejscami sięgały ośmiu metrów. Kaskadowe koryto nadało jej potwornej prędkości. Zaskoczeni żołnierze nie mieli szans, by ujść z życiem. Niska zabudowa odebrała im możliwość ucieczki wyżej, na bezpieczne dachy. Zresztą, większość budynków była słabej konstrukcji – zbyt słabej, by oprzeć się rozpędzonym kamieniom, niesionym przez wodę. W kilkadziesiąt minut było po wszystkim.
Durudżi to nazwa własna jednej z górskich rzek w Gruzji. Z czasem stała się ona synonimem czegoś szalonego, bo i Durudżi bywa szalona. Jak w sierpniu 1949 roku. Kilkanaście dni temu stałem w korycie tej rzeki, patrząc ku dolinie, na miasteczko Kwareli, w którym mieszka dziś osiem tysięcy ludzi. Wartki strumień miał dwa-trzy metry szerokości, woda sięgała mi najwyżej do kolan. Słowem, nic wielkiego i budzącego grozę.
Ale tak samo było w przededniu powodzi sprzed 69 lat…
Aleko Baidoszwili, inżynier-hydrolog, wyciąga mapę, na której widać środkowy odcinek Durudżi. Palcem wskazuje tak zwany punkt krytyczny – ostatnie miejsce, w którym można wyhamować pędzącą z góry wodę. Poniżej zaznaczono trzy strefy, nadając im osobny kolor i numer. To tereny, które w czarnym scenariuszu znajdą się pod władzą żywiołu. Jego oblicze będzie się stopniowo zmieniać – na zonę pierwszą uderzy masą w 70 procentach składającą się z kamieni, w 30 procentach z wody. Zonę drugą zaatakuje falą stworzoną w równym stopniu ze skał i wody. W strefie trzeciej kamieni będzie co najwyżej 30 procent. Ujmując rzecz bardziej obrazowo – „jedynka” zostanie przede wszystkim zbombardowana skalnymi odpadami, „trójka” zaś „tylko” zalana. Im dalej, tym szkody będą mniejsze. Im szersze rozlewisko, tym niższa będzie fala – na krańcach „trójki” woda wtargnie co najwyżej do piwnic.
Oddział Armii Radzieckiej, który latem 1949 roku został zdziesiątkowany przez gwałtowną powódź, stacjonował w tej części Kwareli, którą po latach oznaczono jako zona numer jeden.
W czasach radzieckich nie mówiło się publicznie o takich wypadkach. Śmierć stu żołnierzy i kilkuset członków ich rodzin nie trafiła na pierwsze strony gazet. Nawet tych lokalnych, gruzińskich. Zabici byli przede wszystkim Rosjanami – zapewne obawiano się, że ich los wywoła u miejscowych nastroje dalekie od współczucia. Zdziesiątkowana po drugiej wojnie światowej gruzińska społeczność (zginął na froncie bądź umarł z głodu na tyłach niemalże co dziesiąty Gruzin), nie miała dość siły na otwarte bunty. Jednak marzenie o odzyskaniu niepodległości, utraconej najpierw na rzecz rosyjskiego cesarstwa, a później sowieckiego imperium, nie było Gruzinom obce. Moskwa wolała więc dmuchać na zimne – stąd liczne rosyjskie garnizony (i podjęta po wojnie próba rusyfikacji tego kaukaskiego narodu).
Dramat w Kwareli miał pozostać lokalną historią, ale nawet miejscowi nie znali szczegółów. Aleko Baidoszwili o jego skali dowiedział się kilka lat temu.
– Firma, która zajmuje się pogłębianiem koryta rzeki, dała w internecie ogłoszenie o sprzedaży żwiru – opowiada hydrolog. – I w odpowiedzi na nie przyszedł mail od starszej pani z Rosji. Napisała ona, że żwiru kupić nie chce, ale że zna Durudżi, bo kiedyś zabiła jej męża. Skontaktowano mnie z tą kobietą i tak zaczęła się nasza korespondencja.
Rosjanka miała szczęście – latem 1949 roku pojechała do domu na wakacje. Mąż, radziecki oficer, został w Gruzji. Przez pół roku po jego śmierci żonie wojskowego nie pozwolono przyjechać do Kwareli. „Nie macie po co tam wracać” – słyszała od armijnych władz. Wreszcie, po sześciu miesiącach, dopięła swego. Na początku 1950 roku wróciła do gruzińskiego miasteczka.
– Chciała zobaczyć miejsce, w którym zginął jej mąż – relacjonuje inżynier. – Porobiła też zdjęcia zniszczonej zony – dodaje.
Reprodukcje, które otrzymał Baidoszwili, są słabej jakości. Na jednej z nich widać samotną fasadę jakiegoś domu. Dachu i trzech pozostałych ścian już nie ma. Są za to skalne śmieci pokaźnych rozmiarów. I drzewa, które jakimś cudem nie dały się porwać wodzie – choć ich pnie są cieńsze niż ściana zdemolowanego budynku. Natura i w tym przypadku okazała się silniejsza od tego, co stworzył człowiek.
Aleko Baidoszwili wie o Durudżi niemal wszystko.
– Ta rzeka jest jak tsunami. Szalona i potrafi zabijać – mówi, jakby miał na myśli jakąś żywą istotę. Z jego słów da się wyczytać respekt, ale i coś jeszcze.
– Pan ją kocha? – pytam.
Inżynier uśmiecha się lekko.
– Poświęciłem jej całe swoje zawodowe życie – przyznaje. – Przez ten czas próbując ją ujarzmić – dodaje.
Ujarzmienie Durudżi to nie lada wyzwanie. Rzeka nie jest długa – mierzy zaledwie 25 kilometrów. To cztery z nich nadają jej piekielnych cech – na tym krótkim odcinku różnica poziomów wynosi bowiem aż 800 metrów. Woda wręcz spada z nieba, a jej prędkość potęguje wąskie koryto. Skalne kaniony, przez które płynie Durudżi, są niekiedy szerokie tylko na dwa metry. W takich miejscach od lustra wody do dna jest aż dwadzieścia metrów.
– Kiedy rzeka jest najgroźniejsza? – dopytuję.
– Wiosną w czasie roztopów i latem po gwałtownych ulewach – słyszę w odpowiedzi. – W 1904 roku zabrała ze sobą wysoki na pięć metrów blok skalny. Ważący dwieście czterdzieści ton kamień przepchnęła siedem kilometrów dalej. Taką ma siłę…
* * *
Powódź z 1949 roku dała ludziom do myślenia – mieszkańcy Kwareli nie wrócili już na tereny najbardziej dotknięte katastrofą. Ale wciąż mieszkają niebezpiecznie blisko. Dziś w zonie numer jeden żyje niemal dwa tysiące osób. Łatwo im zarzucić ryzykanctwo czy nonszalancję – rzecz jednak w tym, że od początku lat 70., aż do 1992 roku, Durudżi była systematycznie poddawana hydroregulacji. Budowano wały, poszerzano i pogłębiano koryto. Rokrocznie z dna rzeki usuwano pół miliona metrów sześciennych żwiru i kamieni. W efekcie, choć Durudżi wylewała, to już nie tak spektakularnie. Świadomość zagrożenia więc malała, a w międzyczasie przyszła kolejna katastrofa – tym razem geopolityczna.
Upadek Związku Radzieckiego dał Gruzinom własne państwo, ale przyniósł też wojnę domową, a później konflikt z Rosją. Skazał przy tym niewielki naród na samowystarczalność, co w przypadku dużych projektów infrastrukturalnych oznaczało zwykle uratę państwowych źródeł finansowania. I tak ambitny pomysł ujarzmienia Durudżi poległ w walce z rzeczywistością – zaniechano pogłębiania, a dotychczas wybudowane wały zaczęły niszczeć.
Ludzie tacy jak Aleko nie odpuszczali – świadomi narastającego ryzyka, pomocy zaczęli szukać za granicą. O nieznośnym charakterze Durudżi usłyszeli urzędnicy Banku Światowego i Unii Europejskiej. Problemem zainteresowano również ambasadę Rzeczpospolitej w Tbilisi. Kilka lat temu – dzięki wsparciu zagranicznych instytucji – zaczęto znów oczyszczać koryto rzeki i zabezpieczać jej brzegi.
Dwa lata temu w Kwareli pojawił się zespół z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Fundacja – działająca przy wsparciu rodzimego MSZ – sfinansowała zakup zdjęć satelitarnych Durudżi, pomocnych przy tak zwanym modelowaniu hydrologicznym i hydraulicznym. Owo modelowanie – wykorzystując specjalistyczny program komputerowy – pozwala przewidzieć zachowanie rzeki przy różnych scenariuszach przyboru wody.
– Mówiąc wprost, wiemy, co i kiedy zaleje – tłumaczy Dariusz Marczyński, strażak, specjalista PCPM. Oczywiście Polacy nie zdobywali tej wiedzy dla siebie. – To dane na wagę złota, jeśli chce się uniknąć ofiar powodzi i przeprowadzić skuteczną ewakuację – dodaje Marczyński. – Przekazaliśmy je gruzińskiej Narodowej Agencji Środowiska oraz władzom samorządowym, za pośrednictwem których trafiły też do lokalnej ludności. Znacząco zwiększyliśmy świadomość ryzyka, związanego z mieszkaniem w pobliżu Durudżi, a urzędnikom w Kwareli pomogliśmy stworzyć odpowiednie procedury na wypadek katastrofy.
Co więcej, podglądający modelowanie gruzińscy inżynierowie z NAŚ, są dziś w stanie wykonać samodzielnie identyczne zadania w odniesieniu do innych gruzińskich rzek.
Lecz nie wszystko się Polakom tak do końca powiodło. W planach było jeszcze zbudowanie systemu ostrzegawczo-alarmowego. W praktyce polegało to na ustawieniu dwóch stacji pomiarowych – pierwszej w górnym biegu rzeki, drugiej we wspomnianym już punkcie krytycznym. Odczyty dotyczące wysokości i prędkości wody w obu miejscach pozwalały przewidzieć zachowanie rzeki z wyprzedzeniem kilku minut. Gdyby były niepokojące, odpowiedni sygnał miał uruchomić w dolinie syreny alarmowe.
Górny czujnik, zawieszony na wysokości trzynastu metrów od lustra, wydawał się być poza zasięgiem wody. I wówczas Durudżi po raz kolejny udowodniła, że jest durudżi – pewnej nocy rzeka wezbrała do tego stopnia, że piętnastometrowa fala zabrała ze sobą cenną aparaturę. Niszcząc ją po drodze.
Dziś działa tylko dolna część systemu.
– Ale nie poddajemy się – zapewnia mnie Marczyński. – Zastanawiamy się, jak bezpiecznie zamontować u góry nowy zestaw. To dla nas sprawa honoru…