Pierwsze doniesienia o poważnej koncentracji rosjan przy granicy z Ukrainą pochodzą z połowy listopada 2021 roku. Generał Kyryło Budanow, szef ukraińskiego wywiadu wojskowego, powiedział wówczas amerykańskiemu portalowi „Military Times”, że rosja planuje inwazję na początku 2022 roku. Wówczas wydawało się, że to kolejna z licznych katastroficznych zapowiedzi, składanych przez urzędników z Kijowa, niekoniecznie znajdujących pokrycie w faktach. Lecz niebawem w identycznym tonie zaczęli wypowiadać się przedstawiciele zachodnich rządów, z prezydentem Joe Bidenem na czele. Na dowód prezentując dane satelitarne, z których jasno wynikało, że coś się szykuje.
Pod koniec grudnia 2021 roku liczebność kontyngentu oszacowano na ponad 100 tys. (a wedle „Washington Post”, który powoływał się na źródła w CIA, mogło to być nawet 175 tys. wojskowych), lokalizując silne zgrupowania wojsk pancernych, artylerii, lotnictwa oraz – co wywołało szczególne zaniepokojenie – rozwinięte komponenty logistyczne. Gdy wiosną 2021 roku Kreml posłał nad granice z Ukrainą 100 tys. żołnierzy, towarzyszyła im mocno ograniczona logistyka, za mała do przeprowadzenia operacji zaczepnej. Kolejnym novum był charakter pierwszej części operacji – wiosenną koncentrację rosjanie przeprowadzili „na pokaz”, w świetle kamer i aparatów. Jesienią przerzut jednostek odbył się skrycie. Amerykanie zaobserwowali ruchy wojska w październiku, w listopadzie poinformowali o nich sojuszników i Ukraińców. Wówczas w miejscach dyslokacji stacjonowało już ponad 90 tys. rosyjskich żołnierzy.
Moskwa najpierw nabrała wody w usta, jak zwykle zapewniając, że chodzi tylko o ćwiczenia, i że rosja ma prawo przemieszczać wojska gdzie chce w obrębie federacji. Później Kreml zmienił narrację i ustami siergieja ławrowa, ministra spraw zagranicznych, wskazał Ukrainę jako winną eskalacji napięcia. „Kijów szykuje się do zintensyfikowania wojny na wschodzie kraju”, twierdził ławrow, sugerując, że Moskowa nie pozwoli skrzywdzić prorosyjskich separatystów.
Maski spadły pod koniec listopada 2021 roku, gdy głos zabrał sam putin. Z jego słów wynikało, że Kreml oczekuje wycofania się Zachodu ze współpracy militarnej i wsparcia politycznego dla Ukrainy. I że celem Kremla jest również stworzenie strefy buforowej na wschodniej flance NATO. Ów bufor – obejmujący kraje nadbałtyckie i Polskę – miałby być „wolny” od istotnych sił i systemów uzbrojenia Sojuszu.
Zachód nie zamierzał z rosją dyskutować o statusie NATO w Europie środkowo-wschodniej. Co zaś się tyczy Ukrainy: „Prezydent Joe Biden wyraził głębokie zaniepokojenie Stanów Zjednoczonych i europejskich sojuszników koncentracją rosyjskich sił wokół Ukrainy. Jasno przekazał, że USA i sojusznicy odpowiedzą silnymi sankcjami gospodarczymi oraz innymi środkami w przypadku militarnej eskalacji”. Tak brzmiał oficjalny komunikat Białego Domu z 7 grudnia 2021 roku, wydany po specjalnej telekonferencji z udziałem putina.
Kreml uznał, że Zachód blefuje – i resztę opowieści już znamy.
Ale historia mogła potoczyć się inaczej. Nie sądzę, by Waszyngton ugiął się pod presją Moskwy i pozwolił na przekształcenie wschodniej flanki w szarą strefę bezpieczeństwa. Po prawdzie, jestem przekonany, że nawet rosjanie nie mieli na to nadziei. Ich żądania z końca 2021 roku wpisywały się w strategię typową dla sowieckiej dyplomacji: „stawiaj poprzeczkę oczekiwań jak najwyżej – bezczelnie, impertynencko – niech będą nawet nierealistyczne, bo z im wyższego progu zaczniesz schodzić, tym więcej realnie ugrasz”. W tak zdefiniowanych warunkach rosja łaskawie zgodziłaby się nie kwestionować statusu Polski i krajów nadbałtyckich, w zamian za to, że Zachód definitywnie „odczepiłby się” od Ukrainy. Takie „deale” skutecznie robili sowieci, robiła je później rosja – czemu więc miałoby się nie udać?
Na marginesie – wywodząca się z sowieckiego korzenia ukraińska dyplomacja również stara się stosować strategię pozornych ustępstw; z różnymi efektami. Ale to temat na oddzielny tekst.
Wracając do sedna – Zachód nie odpuścił sobie Ukrainy, ale co by się wydarzyło, gdyby – „dla zachowania pokoju na kontynencie” – jednak uległ presji Moskwy? I jasno zapowiedział, że żadnego wsparcia dla walczącego kraju nie będzie? Rzekomo bezstronni realiści – których wysyp rejestruję już od dłuższego czasu – przekonują, że Ukraina musiałby wtedy dogadać się z rosją. Czyli bylibyśmy w punkcie, w jakim znajdujemy się obecnie, za to bez kilkuset tysięcy ofiar, które po drodze straciły życie.
Realpolitik, co? W dodatku przesiąknięty refleksją humanistyczną, bo przecież „ludzi szkoda”.
Ano szkoda, choć warto przy tej okazji zauważyć, że więcej niż połowę tych ofiar stanowią rosyjscy żołnierze. Których śmierć dla demokratycznego świata (zwłaszcza naszej jego części) wcale nie jest złą wiadomością. Przeciwnie – ale to szersza perspektywa, skupmy się na ukraińskiej.
No więc nie, nie bylibyśmy w takim samym punkcie bo:
Po pierwsze, wcale nie jest pewne, że zachodnie zainteresowanie sprawą ukraińską po dwóch latach pełnoskalowej wojny wygasa i że Kijów niebawem będzie osamotniony (a więc zmuszony się dogadywać). Nie będę się na ten temat rozwodził, myślę, że najbliższe tygodnie dadzą nam więcej jasności w tej kwestii.
Po drugie, Ukraina jest częściowo zdewastowana, poniosła ogromne ekonomiczne straty; dużo by o tym pisać, dość zauważyć. Tym niemniej jako państwo i społeczeństwo okrzepła. Ukraińcy przekonali się, że diabeł nie taki straszny, że moskali można pokonać, i że nie są w stanie zagrozić całemu państwu. Dobrze pamiętam klimat Ukrainy czasów porozumień mińskich (2014-2015), kiedy przekonany o własnej słabości Kijów akceptował urągające warunki. Dziś poczucie relatywnej siły daje Ukraińcom dużo lepszą pozycję negocjacyjną.
Po trzecie, pozycja negocjacyjna Moskwy jest teraz gorsza od tej z końca 2021 roku. Kreml rozbudowuje wojsko w oparciu o parytet ilości, ale to, co w armii rosyjskiej najwartościowsze, zginęło i poszło z dymem w Ukrainie. Koszmarne straty i niekompetencja przyniosły upadek geopolitycznego paradygmatu o sprawności rosyjskich sił zbrojnych. Przekonanie, że za rosją stoi „druga armia świata”, dekadami pozwalało Moskwie negocjować z pozycji dominującej. Obecnie wiemy już, że Kreml dysponuje armią w najlepszym razie z ostatnich pozycji pierwszej dziesiątki (oczywiście, mającą na wyposażeniu broń jądrową, ale ją – jako zmienną istotną – należałoby uwzględniać wyłącznie w rozważaniach o ewentualnej agresji na rosję; w innych scenariuszach ów „arsenał nie do ruszenia” nie ma znaczenia). Idźmy dalej, trudno wyobrazić sobie sytuację, w której Zachód zrezygnuje z kształtowania ram ewentualnych porozumień między Moskwą a Kijowem. Jest to o tyle istotne, gdyż znów wymaga uwzględnienia słabości rosji, która w ostatnich dwóch latach pozbyła się środków nacisku gospodarczego na kraje zachodniej wspólnoty. Mówiąc wprost, szantaż gaz-rurką już nie zadziała. Zadziałały za to sankcje, do których rosja jakoś się dostosowała – ale owo „jakoś” (reorientacja na Chiny) – siły rosyjskiej ekonomii nie buduje. Przeciwnie.
A zatem wcale nie jest tak, że „rosja może wszystko”, a Ukrainie pozostanie jedynie poddać się woli Moskwy. Pamiętajmy o tym, czytając coraz liczniejsze opracowania, pojawiające się przy okazji kolejnej rocznicy rosyjskiej agresji. W których często pojawia się ponura konstatacja, że „nie warto było walczyć”.
—–
Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.
Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:
- wystarczy kliknąć TUTAJ -
Nz. Ukraina jest częściowo zdewastowana, najbardziej na wschodzie. Tu w okolicach Chersonia/fot. własne