(Nie)domknięcie

W 2022 roku wydawało się, że Joe Biden – polityk uformowany w czasach zimnej wojny – chce „domknąć historię” i definitywnie rozstrzygnąć amerykańsko-sowiecką rywalizację. Bo choć w 1991 roku ZSRR upadł, a USA zapewniły sobie dwie dekady supremacji, putinowska rosja wróciła na ścieżkę imperialnych ambicji. Szło więc o to, by ponownie sprowadzić ją do roli podrzędnego mocarstwa; to byłoby „dziedzictwo Bidena”, jego osobisty wkład w historię przez wielkie H.

Dziś wiele przemawia za tym, że amerykański prezydent nie jest aż tak ambitny. Skąd ów wniosek? Ano ze skali amerykańskiego wsparcia dla Ukrainy, która – chcąc-nie chcąc – stała się polem rywalizacji między Stanami a neosowiecką rosją.

Konflikt na Wschodzie – jakkolwiek sprowokowany wyłącznie przez rosjan – dał Waszyngtonowi pretekst, by w relatywnie krótkim czasie zadać Moskwie nokautujący cios. Wystarczyło doprowadzić do sytuacji, w której armia ukraińska zniszczy rosyjskie siły inwazyjne i odzyska kontrolę nad okupowanymi obszarami. Przy odpowiednio dużej pomocy wojskowej zadanie do wykonania w ciągu kilkunastu miesięcy, w realiach „kroplówki” będące poza możliwościami Ukraińców.

Pozostając na gruncie bokserskiej analogii: Biden woli, by „jego zawodnik” trzymał gardę i tylko co jakiś czas wyprowadzał ciosy proste; bolesne, upokarzające, ale nie takie, które waliłyby z nóg. Czego w ostatecznym rozrachunku nie da się wykluczyć jako konsekwencji długotrwałego „obijania rosyjskiej gęby”, ale co z pewnością nie nastąpi za kadencji obecnego prezydenta USA, a być może nawet nie za jego życia.

Jakie są źródła tego samoograniczenia?

—–

Coś, co miało być atutem Joe Bidena – ów zimnowojenny rys biograficzny – okazuje się obciążeniem. Z jakichś powodów (być może związanych z wiekiem, który nie sprzyja poznawczym i intelektualnym woltom), amerykański prezydent nie potrafi przestać myśleć o rosji i jej przywódcy w takich samych kategoriach, jak czynili to jego poprzednicy w Białym Domu. A ci widzieli ZSRR jako równorzędnego przeciwnika – takiego, który na wielu polach ustępował USA, lecz braki kompensował atomowym arsenałem i potęgą konwencjonalnej armii.

Ów respekt widać zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy podnoszona jest kwestia używania amerykańskiej broni dalekiego zasięgu na rosyjskim terytorium. Biden mówi twardo „nie”, obawiając się reakcji rosjan. Znów daje o sobie znać „zarządzanie eskalacją”. Mam na myśli szereg praktyk amerykańskiej administracji, zorientowanych na ograniczanie ryzyka, że USA – zobligowane przez alianse – zmuszone będą wejść w wojnę, w której sięgnięto już po broń jądrową. Czyli znajdą się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

—–

Wojna na Wschodzie osłabiła rosję – putin nadal rozbudowuje wojsko, ale w oparciu o parytet ilości, głównie ludzkiej masy. To, co w jego armii najwartościowsze, zginęło i poszło z dymem w Ukrainie. Koszmarne straty i niekompetencja przyniosły upadek geopolitycznego paradygmatu o sprawności rosyjskich sił zbrojnych. Przekonanie, że za rosją stoi „druga armia świata” dekadami pozwalało Moskwie negocjować z pozycji dominującej. Teraz wiemy już, że Kreml dysponuje wojskiem w najlepszym razie z ostatnich pozycji pierwszej dziesiątki – jeśli brać pod uwagę jego konwencjonalne walory.

Dlatego Moskwa regularnie sięga po atomowy straszak. Kremlowskie groźby wielokrotnie już sfalsyfikowano, przekraczając kolejne „czerwone linie” putina. Lecz nadal pozostaje cień niepewności co do determinacji rosjan, technicznie zdolnych do wyprowadzenia atomowego ciosu nie tylko w Ukrainę, ale i we wspierających ją członków NATO.

Stąd powściągliwość Bidena, którą odnajdujemy też w postawach innych zachodnich przywódców. Różnie takie podejście można oceniać – dla jednych to Realpolitik, dla innych kunktatorstwo czy wręcz kapitulanctwo. Bezspornym faktem jest, że owa powściągliwość podtrzymuje rosyjską determinację, daje rosjanom nadzieję, że mogą zwyciężyć. A więc z jednej strony ogranicza ryzyko wielkiej wojny, z drugiej, przedłuża tę „mniejszą”, mnożąc kolejne jej ofiary.

—–

Ukraińcy, co oczywiste, narzekają na taki stan rzeczy – i na Bidena. Gwoli uczciwości warto przypomnieć, że sami postępowali podobnie.

W połowie 2015 roku sytuacja w Donbasie już się wyklarowała. Na przestrzeni minionego roku Ukraińcy ograniczyli zdobycze terytorialne sprowokowanej i wspieranej przez rosjan rebelii, ale całkowicie jej zdławić – i odzyskać pełni kontroli nad obwodami donieckim i ługańskim – nie zdołali.

Na przeszkodzie stanęła armia rosyjska i postawa nowych ukraińskich władz. W Kijowie obawiano się, że zbyt zdecydowane działania dadzą Moskwie pretekst do pełnoskalowej wojny – a tej chciano wówczas uniknąć. W efekcie Ukraina nie wykorzystała początkowego powodzenia operacji antyterrorystycznej. Nie zrozumcie mnie źle – Ukraińcy strzelali do rosjan bez pardonu. Pierwsze boje regularnych formacji obu krajów miały miejsce już w 2014 roku. Rzecz w tym, że Kijów mógłby wysłać na Wschód więcej wojska – czego nie zrobił – samej armii zaś dać polityczną zgodę na walkę bez ograniczeń. Za bezpieczniejszą uznano jednak regułę samoograniczania, w wyniku czego rosyjska artyleria bezkarnie i skutecznie biła po ukraińskich pozycjach. Armaty i wyrzutnie stały bowiem na „nietykalnej ziemi” – w rosji, tuż przy granicy z Ukrainą.

Dziś mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją – Ukraińcy okupują przygraniczne rosyjskie terytoria i atakują cele w głębi federacji. Niszczą rafinerie, składy paliw, ba, nie obawiają się uderzać w priorytetowe dla rosjan obiekty, jak choćby bazy bombowców strategicznych. Obawy? Pewnie jakieś mają, nade wszystko jednak jest u Ukraińców determinacja, by maksymalnie osłabić efektywność rosyjskiej machiny wojennej.

Tylko że oni już na wojnie są, a Biden się na nią nie wybiera.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne, fot. SzG ZSU

Tekst pierwotnie, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

Prorosyjski?

„Czas nie działa na korzyść najeźdźców, bo armia ukraińska znów krzepnie. Bo Zachód otrząsnął się z letargu i wziął na poważniej za wspieranie Ukrainy. Bo zaciska się sankcyjna pętla. Co prawda gdzieś tam czai się widmo Trumpa, ale i on może okazać się dla Kremla koszmarnym zmartwieniem…” – napisałem kilka dni temu. W potocznym przekonaniu powrót byłego amerykańskiego prezydenta do władzy niechybnie oznacza „sprzedanie” Ukrainy. Sugestia, że niekoniecznie tak być musi, zdumiała wielu Czytelników, stąd potrzeba rozwinięcia tego wątku. Dziś tylko częściowo, jestem bowiem w drodze; drugą część tekstu obiecuję jutro.

Najpierw jednak ważne zastrzeżenie – nadal nie uważam ponownej prezydentury Trumpa za oczywistość. Badania Ipsos USA przeprowadzone po ostatniej debacie dają Joe Bidenowi 46.7% głosów, Donald Trump ma ich 43.9%. Uwzględniając inne sondaże zasadnym jest wniosek, że kandydaci idą obecnie łeb w łeb, a patrząc z perspektywy kilku ostatnich miesięcy, to urzędujący prezydent zyskuje w rankingach. Przytłoczeni przebiegiem telewizyjnego pojedynku – podczas którego Trump okazał się retorycznie sprawniejszy, a Biden wykazał oznaki demencji – nie dostrzegamy istoty politycznego starcia za oceanem. Nadchodzące wybory to de facto plebiscyt, w którym obywatele USA mają się opowiedzieć, czy są „za” czy „przeciw” Trumpowi. Nie czas i miejsce na rozważania o przyczynach takiego stanu rzeczy – na potrzeby tego tekstu dość stwierdzić, że osobiste cechy Joe Bidena mają wtórne znacznie. Fakt, iż przegrana debata nie zaszkodziła jego sondażowym wynikom, najlepszym tego dowodem.

Trump nie ma zatem zwycięstwa w kieszeni, ale prawdopodobieństwo takiego scenariusza jest wysokie. I czyni zasadnym rozważania typu „co by było gdyby”, także w ukraińskim kontekście.

Źródłem czarnych scenariuszy dotyczących przyszłości Ukrainy jest przekonanie, że kontrowersyjny polityk „siedzi w kieszeni Kremla”. Wiemy, że Moskwa – za sprawą hackerskich sztuczek i kampanii dezinformacyjnej – wpłynęła na wyniki wyborów w USA w 2016 roku. Zyskał na tym Trump, co z miejsca czyni go podejrzanym. Rzecz w tym, że nie ma dowodów, które wskazywałyby na deal między republikańskim liderem a Kremlem, a już zwłaszcza na istnienie agenturalnych powiązań. Skądinąd to absurdalne założenie, że na czele USA miałby przez cztery lata stać działający na rzecz rosji agent – i że dziś ponownie, w poczuciu bezkarności, ubiega się on o urząd. Takie myślenie totalnie ignoruje istnienie amerykańskiego deep state – struktur administracyjnych realnie zarządzających państwem, które zwyczajnie by do takiej sytuacji nie dopuściły. Amerykańskie elity polityczne drążą wirusy populizmu, intelektualnej słabości i prywaty. Skutkiem jest okresowy instytucjonalny bezwład, ale co do zasady państwo trwa i potrafi zadbać o swoje interesy.

Czy w ramach tego dbania mogłoby się pozbyć Trumpa? Stawiam to pytanie, gdyż w polskiej debacie czasem pada sugestia, że amerykańskie służby mogłyby kontrowersyjnego polityka usunąć, w domyśle wręcz zabić, skoro jest tak szkodliwy. Przy okazji takich oczekiwań wychodzi z nas wschodniactwo, z jego prymatem brutalnej siły nad zasadami praworządności. Tymczasem USA nie są rosją – jakkolwiek dalece niedoskonałe, Stany pozostają państwem prawa. Próby wyrugowania Trumpa są podejmowane, ale mają postać procedur sądowych, opartych o niewyssane z palca zarzuty fiskalne i kryminalne – i innych mieć nie będą. Prorosyjskość zaś – jeśli pozbawiona wątku agenturalnego – za oceanem nie jest żadnym deliktem (tak jak i u nas); skazać za to nie sposób (zabić tym bardziej).

Ale czy Trump rzeczywiście jest prorosyjski? Zauważmy, że w sprawie rosji i perspektyw rozwiązania konfliktu w Ukrainie w bardziej szczegółowy sposób wypowiadają się ludzie z nim kojarzeni. On sam nie autoryzuje tych głosów, a z tego, co mówi, trudno wywieść wniosek, że ma jakiś konkretny plan (który premiowałby rosję). Zapowiada, że „rozwiąże problem w 24 godziny”, będąc jeszcze prezydentem-elektem – i to w zasadzie tyle. A weźmy pod uwagę, że wiece wyborcze cechuje wysoka emocjonalność. Trump zaś potrafi i lubi „rozgrzewać” publikę – ma dość charyzmy i oratorskich umiejętności. I nawet jeśli bredzi, często spotyka się z entuzjastycznymi reakcjami, które napędzają kolejne brednie. Kompetencje poznawcze i intelektualne elektoratu mają tu kluczowe znacznie. Najogólniej rzecz ujmując, na Trumpa nie głosuje „inteligencka Ameryka”, zdolna do krytycznej analizy deklaracji. To sprawia, że padające podczas wystąpień kampanijnych hasła mogą oznaczać tyle, co nic; w żaden sposób nie przełożyć się na realne działania w przyszłości (bądź ich brak). O czym nie piszę „czysto teoretycznie”, bo dobrze wiemy, że podczas swojej pierwszej kadencji Trump w wielu kwestiach zrobił w balona swoich wyborców.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne. Trump Trumpem, wybory wyborami, ale rozważając przyszłość Ukrainy nie zapominajmy, że ma ona armię, która nawet w realiach potężnych niedoborów wynikłych z amerykańskiej obstrukcji okazała się dla rosjan nie do pokonania…/fot. ZSU

Pozycje

Pierwsze doniesienia o poważnej koncentracji rosjan przy granicy z Ukrainą pochodzą z połowy listopada 2021 roku. Generał Kyryło Budanow, szef ukraińskiego wywiadu wojskowego, powiedział wówczas amerykańskiemu portalowi „Military Times”, że rosja planuje inwazję na początku 2022 roku. Wówczas wydawało się, że to kolejna z licznych katastroficznych zapowiedzi, składanych przez urzędników z Kijowa, niekoniecznie znajdujących pokrycie w faktach. Lecz niebawem w identycznym tonie zaczęli wypowiadać się przedstawiciele zachodnich rządów, z prezydentem Joe Bidenem na czele. Na dowód prezentując dane satelitarne, z których jasno wynikało, że coś się szykuje.

Pod koniec grudnia 2021 roku liczebność kontyngentu oszacowano na ponad 100 tys. (a wedle „Washington Post”, który powoływał się na źródła w CIA, mogło to być nawet 175 tys. wojskowych), lokalizując silne zgrupowania wojsk pancernych, artylerii, lotnictwa oraz – co wywołało szczególne zaniepokojenie – rozwinięte komponenty logistyczne. Gdy wiosną 2021 roku Kreml posłał nad granice z Ukrainą 100 tys. żołnierzy, towarzyszyła im mocno ograniczona logistyka, za mała do przeprowadzenia operacji zaczepnej. Kolejnym novum był charakter pierwszej części operacji – wiosenną koncentrację rosjanie przeprowadzili „na pokaz”, w świetle kamer i aparatów. Jesienią przerzut jednostek odbył się skrycie. Amerykanie zaobserwowali ruchy wojska w październiku, w listopadzie poinformowali o nich sojuszników i Ukraińców. Wówczas w miejscach dyslokacji stacjonowało już ponad 90 tys. rosyjskich żołnierzy.

Moskwa najpierw nabrała wody w usta, jak zwykle zapewniając, że chodzi tylko o ćwiczenia, i że rosja ma prawo przemieszczać wojska gdzie chce w obrębie federacji. Później Kreml zmienił narrację i ustami siergieja ławrowa, ministra spraw zagranicznych, wskazał Ukrainę jako winną eskalacji napięcia. „Kijów szykuje się do zintensyfikowania wojny na wschodzie kraju”, twierdził ławrow, sugerując, że Moskowa nie pozwoli skrzywdzić prorosyjskich separatystów.

Maski spadły pod koniec listopada 2021 roku, gdy głos zabrał sam putin. Z jego słów wynikało, że Kreml oczekuje wycofania się Zachodu ze współpracy militarnej i wsparcia politycznego dla Ukrainy. I że celem Kremla jest również stworzenie strefy buforowej na wschodniej flance NATO. Ów bufor – obejmujący kraje nadbałtyckie i Polskę – miałby być „wolny” od istotnych sił i systemów uzbrojenia Sojuszu.

Zachód nie zamierzał z rosją dyskutować o statusie NATO w Europie środkowo-wschodniej. Co zaś się tyczy Ukrainy: „Prezydent Joe Biden wyraził głębokie zaniepokojenie Stanów Zjednoczonych i europejskich sojuszników koncentracją rosyjskich sił wokół Ukrainy. Jasno przekazał, że USA i sojusznicy odpowiedzą silnymi sankcjami gospodarczymi oraz innymi środkami w przypadku militarnej eskalacji”. Tak brzmiał oficjalny komunikat Białego Domu z 7 grudnia 2021 roku, wydany po specjalnej telekonferencji z udziałem putina.

Kreml uznał, że Zachód blefuje – i resztę opowieści już znamy.

Ale historia mogła potoczyć się inaczej. Nie sądzę, by Waszyngton ugiął się pod presją Moskwy i pozwolił na przekształcenie wschodniej flanki w szarą strefę bezpieczeństwa. Po prawdzie, jestem przekonany, że nawet rosjanie nie mieli na to nadziei. Ich żądania z końca 2021 roku wpisywały się w strategię typową dla sowieckiej dyplomacji: „stawiaj poprzeczkę oczekiwań jak najwyżej – bezczelnie, impertynencko – niech będą nawet nierealistyczne, bo z im wyższego progu zaczniesz schodzić, tym więcej realnie ugrasz”. W tak zdefiniowanych warunkach rosja łaskawie zgodziłaby się nie kwestionować statusu Polski i krajów nadbałtyckich, w zamian za to, że Zachód definitywnie „odczepiłby się” od Ukrainy. Takie „deale” skutecznie robili sowieci, robiła je później rosja – czemu więc miałoby się nie udać?

Na marginesie – wywodząca się z sowieckiego korzenia ukraińska dyplomacja również stara się stosować strategię pozornych ustępstw; z różnymi efektami. Ale to temat na oddzielny tekst.

Wracając do sedna – Zachód nie odpuścił sobie Ukrainy, ale co by się wydarzyło, gdyby – „dla zachowania pokoju na kontynencie” – jednak uległ presji Moskwy? I jasno zapowiedział, że żadnego wsparcia dla walczącego kraju nie będzie? Rzekomo bezstronni realiści – których wysyp rejestruję już od dłuższego czasu – przekonują, że Ukraina musiałby wtedy dogadać się z rosją. Czyli bylibyśmy w punkcie, w jakim znajdujemy się obecnie, za to bez kilkuset tysięcy ofiar, które po drodze straciły życie.

Realpolitik, co? W dodatku przesiąknięty refleksją humanistyczną, bo przecież „ludzi szkoda”.

Ano szkoda, choć warto przy tej okazji zauważyć, że więcej niż połowę tych ofiar stanowią rosyjscy żołnierze. Których śmierć dla demokratycznego świata (zwłaszcza naszej jego części) wcale nie jest złą wiadomością. Przeciwnie – ale to szersza perspektywa, skupmy się na ukraińskiej.

No więc nie, nie bylibyśmy w takim samym punkcie bo:

Po pierwsze, wcale nie jest pewne, że zachodnie zainteresowanie sprawą ukraińską po dwóch latach pełnoskalowej wojny wygasa i że Kijów niebawem będzie osamotniony (a więc zmuszony się dogadywać). Nie będę się na ten temat rozwodził, myślę, że najbliższe tygodnie dadzą nam więcej jasności w tej kwestii.

Po drugie, Ukraina jest częściowo zdewastowana, poniosła ogromne ekonomiczne straty; dużo by o tym pisać, dość zauważyć. Tym niemniej jako państwo i społeczeństwo okrzepła. Ukraińcy przekonali się, że diabeł nie taki straszny, że moskali można pokonać, i że nie są w stanie zagrozić całemu państwu. Dobrze pamiętam klimat Ukrainy czasów porozumień mińskich (2014-2015), kiedy przekonany o własnej słabości Kijów akceptował urągające warunki. Dziś poczucie relatywnej siły daje Ukraińcom dużo lepszą pozycję negocjacyjną.

Po trzecie, pozycja negocjacyjna Moskwy jest teraz gorsza od tej z końca 2021 roku. Kreml rozbudowuje wojsko w oparciu o parytet ilości, ale to, co w armii rosyjskiej najwartościowsze, zginęło i poszło z dymem w Ukrainie. Koszmarne straty i niekompetencja przyniosły upadek geopolitycznego paradygmatu o sprawności rosyjskich sił zbrojnych. Przekonanie, że za rosją stoi „druga armia świata”, dekadami pozwalało Moskwie negocjować z pozycji dominującej. Obecnie wiemy już, że Kreml dysponuje armią w najlepszym razie z ostatnich pozycji pierwszej dziesiątki (oczywiście, mającą na wyposażeniu broń jądrową, ale ją – jako zmienną istotną – należałoby uwzględniać wyłącznie w rozważaniach o ewentualnej agresji na rosję; w innych scenariuszach ów „arsenał nie do ruszenia” nie ma znaczenia). Idźmy dalej, trudno wyobrazić sobie sytuację, w której Zachód zrezygnuje z kształtowania ram ewentualnych porozumień między Moskwą a Kijowem. Jest to o tyle istotne, gdyż znów wymaga uwzględnienia słabości rosji, która w ostatnich dwóch latach pozbyła się środków nacisku gospodarczego na kraje zachodniej wspólnoty. Mówiąc wprost, szantaż gaz-rurką już nie zadziała. Zadziałały za to sankcje, do których rosja jakoś się dostosowała – ale owo „jakoś” (reorientacja na Chiny) – siły rosyjskiej ekonomii nie buduje. Przeciwnie.

A zatem wcale nie jest tak, że „rosja może wszystko”, a Ukrainie pozostanie jedynie poddać się woli Moskwy. Pamiętajmy o tym, czytając coraz liczniejsze opracowania, pojawiające się przy okazji kolejnej rocznicy rosyjskiej agresji. W których często pojawia się ponura konstatacja, że „nie warto było walczyć”.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraina jest częściowo zdewastowana, najbardziej na wschodzie. Tu w okolicach Chersonia/fot. własne

Klincz

Mamy dziś siedemsetny dzień „specjalnej operacji wojskowej”. I właśnie zaczął się ostatni miesiąc drugiego roku pełnoskalowej wojny na Wschodzie. Agresorzy właśnie zakończyli rozmieszczanie dodatkowych zestawów rakietowych S-300 – w obwodzie leningradzkim, na północy rosji. Mają one zapewnić obronę przeciwlotniczą skupionym wokół Petersburga obiektom przemysłowym i infrastrukturze krytycznej. W nocy z 21 na 22 stycznia br. ukraińskie drony zaatakowały terminal LNG w Ust-Łudze (110 km od stolicy obwodu). Było to pierwsze uderzenie w tym rejonie, dotąd – z uwagi na odległość od granic Ukrainy – uchodzącym za bezpieczny.

Ukraińskie drony przedarły się do obwodu nad Białorusią. Skróciły drogę, lecz i tak musiały pokonać ponad 900 km. Zyskanie przez Ukraińców możliwości precyzyjnego rażenia na tak dużym dystansie oznacza, że wojna weszła w kolejną fazę, jakże odległą od buńczucznych zapowiedzi kremlowskiej propagandy z 24 lutego 2022 roku. „Trzy dni i Kijów nasz!”, twierdzili wówczas rosjanie. Kijowa jak nie mieli, tak nie mają, za to muszą troszczyć się o arcyważny dla nich Petersburg. I przełykać przy tym kolejną gorzką pigułę, bo to oni sami wydrenowali białoruską OPL, kosztem armii łukaszenki wetując własne straty na froncie.

—–

A i front dostarcza moskalom niemałych trosk. Nie doszło do załamania się ukraińskiej obrony na skutek zużycia armii w operacji zaporoskiej i ustania amerykańskiej pomocy wojskowej. Inicjatywa nadal jest po rosyjskiej stronie, ale atakującym „brakuje pary”. Ewidentnie kuleje logistyka, do tego stopnia, że na wielu odcinkach styku wojsk rosjanie nie mają wystarczającej ilości amunicji, żywności i wody. W takich miejscach tylko relatywna słabość Ukraińców decyduje o statyczności działań.

Kampania powietrzna skupiona jest na celach wojskowych, ale Moskwa nie chwali się sukcesami (a gdyby takie były, z pewnością trąbiłaby o nich głośno). Głośno jest za to o tej części działań wymierzonych w cywilów. Rakiety i drony spadające na ukraińskie miasta od końca grudnia ub.r. zabiły kilkadziesiąt osób, kilkaset raniły. Jakkolwiek wywołuje to w Ukraińcach żałobę, o utracie woli oporu społeczeństwa nie ma mowy.

Na razie nie ma też mowy o wznowieniu amerykańskiej pomocy, lecz i tu moskale nie mogą świętować. Europa bowiem „spięła pośladki” – Ukraina zyskuje kolejne deklaracje pomocy, tylko w grudniu Kijów otrzymał od partnerów wsparcie w wysokości 15 mld euro.

W takich okolicznościach wojna weszła w tryb „na przeczekanie”. Wielu analityków jest zdania, że pozostanie w nim przez cały 2024 rok.

—–

Czy rzeczywiście innej opcji nie ma?

Wszystko, co wiemy o rosyjskiej armii po 24 lutego 2022 roku, skłania do wniosku, że nie jest ona w stanie przeprowadzić rozległej operacji zaczepnej, która miałaby rozstrzygający charakter. Doniesienia o rychło mającej nastąpić, wielkiej rosyjskiej ofensywie, można więc włożyć między bajki. Nie wyklucza to jednak scenariusza lokalnych ataków, kanalizujących uwagę i zasoby Ukraińców, poza tym realizowanych z zamysłem osiągnięcia korzyści propagandowych. Możemy być pewni, że ewentualny upadek broniącej się od dziewięciu lat (!) Awdijiwki, zostanie przez Kreml ograny niczym wiktoria berlińska z 1945 roku.

Zarazem rosjanom nie sprzyja kondycja ich własnej gospodarki. Wbrew twierdzeniom propagandy, sankcje działają – ograniczony dostęp do rozległego wachlarza niezbędnych półproduktów i urządzeń sprawia, że produkcja zbrojeniowa nie rośnie od lata 2023 roku. W efekcie armia rosyjska w coraz większym zakresie strzela podłej jakości amunicją z Korei Północnej. Nowego fabrycznie sprzętu jest w linii jak na lekarstwo, wojsko wciąż korzysta z renty po ZSRR. Pozwala to odtwarzać gotowość bojową w oparciu o wyciągany z magazynów demobil, ale o budowaniu nowej jakości nie ma mowy. Zwiększenie nakładów na obronność – które pozwoliłoby na zbudowanie przynajmniej dużej przewagi ilościowej – również nie wchodzi w grę. Wojsko i aparat bezpieczeństwa już teraz pochłaniają 40 proc. oficjalnego budżetu, wedle nieoficjalnych danych, 6 na 10 rządowych rubli idzie na podtrzymanie wojennego wysiłku.

Trudno nazwać taką sytuację komfortową, co nie zmienia faktu, że Ukraina ma gorzej. W czym Kreml widzi swoją szansę, zakładając, że rosja wytrzyma więcej i dłużej.

—–

W Kijowie nie są ślepi i dobrze wiedzą, kogo premiuje obecny klincz. Ale realnych sposobów na jego przerwanie nie ma. Nie ziści się skrajnie optymistyczny scenariusz – rysowany przez niektórych obserwatorów konfliktu – zgodnie z którym Ukraina ponowi latem, tym razem zwycięską kontrofensywę. Armia ukraińska nie jest i w najbliższych miesiącach nie będzie zdolna – podobnie jak rosyjska – do poważniejszych operacji zaczepnych. I wcale nie chodzi o problemy z mobilizacją i odtwarzaniem stanów osobowych (tu, zakładam, Ukraińcy sobie poradzą, bo to wyłącznie ich wewnętrzny problem). A o co?

Odpowiedź w dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – oto aktywny link.

—–

Szanowni, jako się rzekło, książka jest już u Wydawcy. W „Posłowiu” tymczasem zawarłem  następujący fragment: „(…) chciałbym podziękować wszystkim, którzy mają swój wkład w powstanie tej książki. Dziękuję Patronom i 'Kawoszom’, którzy wspierali i wspierają mnie finansowo, za pośrednictwem serwisów Patronite i Buycoffee.to. Dziękuję Społeczności, jaka zgromadziła się wokół mojego blogu i profilu na Facebooku – za uznanie, krytykę i przede wszystkim za rzeczowe dyskusje. (…) Ufam, że było warto”.

Nz. Ofiary wczorajszego ataku rakietowego na Charków. „Rakiety i drony spadające na ukraińskie miasta od końca grudnia ub.r. zabiły kilkadziesiąt osób, kilkaset raniły. Jakkolwiek wywołuje to w Ukraińcach żałobę, o utracie woli oporu społeczeństwa nie ma mowy”/fot. Prokuratura Regionalna w Charkowie

Młotkowy

Rosyjska propaganda latami wmawiała odbiorcom, że federacja dysponuje „drugą armią świata”. Status ten miał być z jednej strony dziedzictwem potężnej armii radzieckiej, z drugiej, efektem wieloletniej modernizacji, rozpoczętej w pierwszej dekadzie XXI w. Na ów przekaz nabrali się nawet specjaliści – cywilni i mundurowi – w przededniu inwazji spekulując, że rosjanie przeprowadzą atak według zachodnich wzorców nowoczesnej wojny. Że „od ręki”, korzystając z dalekonośnej precyzyjnej amunicji, dokonają potężnego uderzenia w kluczowe elementy ukraińskiego systemu obronnego.

Lecz minęła pierwsza doba inwazji, a rosjanie użyli niewiele ponad stu rakiet. W kolejnych dniach jeszcze mniej, tysiąc po trzech miesiącach działań. Intensywność precyzyjnego ognia dramatycznie niska jak na „drugą armię świata”. By rzucić na kolana kraj wielkości Ukrainy, moskale musieliby strzelać 4-5 razy więcej. Musieć a móc robi różnicę…

Armia rosyjska weszła do wojny bez należytego zapasu precyzyjnej amunicji (nie tylko rakietowej). I bez zdolności bazy przemysłowej, by ów zapas zapewnić. Ale to nie zapóźnienie technologiczne oraz jego skutki zrujnowały wizerunek „drugiej armii świata” – zadecydowały o tym braki w dużo bardziej prozaicznych kompetencjach. Najpierw bowiem „umarła” rosyjska logistyka. Po prawdzie stało się to jeszcze przed inwazją, którą poprzedziło długotrwałe sterczenie w polu wyznaczonych do operacji oddziałów. Pal licho, gdy było ciepło, a reżim gotowości bojowej pozwalał na liczne przepustki. Problem zaczął się późną jesienią 2021 r., gdy spadkowi temperatury towarzyszyło podniesienie poziomu alertu. Wieczorem 24 lutego 2022 r. – po obejrzeniu kilku filmów z udziałem wziętych do niewoli rosjan – napisałem na Facebooku: „(…) to w dużej mierze wystraszeni poborowi. Chłopcy. Z oznakami wyziębienia i dłuższego nadużywania alkoholu. Mści się pozostawienie na długie tygodnie wojska w zimowym stepie”.

Kilka dni wcześniej w mediach wypłynęło zdjęcie zrobione w obwodzie kurskim przy granicy z Ukrainą. Przedstawiało kilkudziesięciu rosyjskich wojskowych w niewielkiej sali dworcowej. Żołnierze leżeli jeden przy drugim, ściśnięci, korzystając z dobrodziejstwa ogrzanego pomieszczenia. Zaraz potem mieli wracać do zimnych namiotów, ale w tamtej chwili większość z nich drzemała. Wyglądali niczym sterta zwłok, w najlepszym razie stos rannych. „Chyba putin rzeczywiście blefuje, chce jedynie Ukrainę przestraszyć”, przyszło mi do głowy, w której nie mieściło się, że z wojskiem w tak fatalnej kondycji można planować agresję. Wtedy nie miałem jeszcze pojęcia, że żołnierzom wydano przeterminowane racje żywnościowe, a wozom przewidzianym do wykonania szybkich i głębokich rajdów nie zapewniono dostatecznej ilości paliwa.

27 lutego 2022 r. sieć była już nabita materiałami kręconymi przez ukraińskich cywilów, obrazującymi skutki załamania się rosyjskiej logistyki. Głodnych żołnierzy szabrujących sklepy i wymuszających jedzenie od przypadkowych osób czy wojskowych kierowców kradnących ropę ze stacji paliw. Najbardziej szokowały obrazki porzuconych czołgów, dział samobieżnych i transporterów opancerzonych. Sprzęt nie był zniszczony, nie nosił śladów uszkodzeń – po prostu, nie było doń paliwa. Gwoli uczciwości warto nadmienić, że niekiedy rosyjscy pancerniacy – chcąc uniknąć udziału w walkach – sami opróżniali baki.

Drugi zawał rosyjskiej logistyki nastąpił latem 2022 r., w efekcie używania przez Ukraińców wyrzutni Himars. Ich zasięg (do 80 km) i precyzja pozwoliły na masowe niszczenie rosyjskich magazynów. Zmusiło to rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych tuż na zapleczu stanowisk bojowych. Rosyjska artyleria się zadławiła, żołnierze nie mieli co jeść. Operacja ofensywna ustała, szerzył się defetyzm, który przesądził o wrześniowej klęsce agresorów na charkowszczyźnie. Odsunięcie magazynów na odległość 100 km od frontu przyniosło ulgę, ale i nowe kłopoty. Rosyjska logistyka bazuje na kolei, co wraz z niedostateczną liczbą aut i opartym o siłę ludzkich rąk załadunkiem skutkuje „zjawiskiem zasięgu ciężarówki”. Maksymalnie 100 km od najbliższej linii kolejowej – tyle wynosi odległość pozwalająca na efektywne działania rosyjskich jednostek wojskowych. Im ten dystans się zwiększa, tym bardziej szwankują dostawy. Pod koniec drugiego roku pełnoskalowej wojny szwankują regularnie.

Rosyjskie słabości, dekomponujące mit „drugiej armii świata”, można być wymieniać godzinami. Byleby nie zapomnieć, że rosjanie również uczą się i wyciągają wnioski.

Jakie? Przeczytacie o tym w dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – oto link do całości.

Nz. Szef sztabu generalnego armii rosyjskiej gen. gierasimow…/fot. MOFR