(Nie)wdzięczność

Wczoraj CNN ujawniło, że siły specjalne Ukrainy mogą stać za atakami na oddziały wagnerowców w Sudanie. Do kilku takich incydentów doszło 8 września br., dwa dni po tym, jak Grupa Wagnera (a właściwie jej pogrobowcy), wwiozła do Sudanu przez granicę z Czadem duże ilości broni. Kontrabanda przeznaczona była dla rebelianckich oddziałów RSF (ang. Rapid Support Forces), które walczą przeciwko sudańskiemu rządowi. I to pojazdy RSF – z bojownikami i najemnikami na pokładach – zostały zaatakowane przy użyciu dronów. W sposób typowy dla ukraińskich uderzeń z wykorzystaniem bezpilotników, dotąd obserwowany wyłącznie w Ukrainie.

Ukraińcy oficjalnie nie zaprzeczają, ale i nie potwierdzają – co jest również typowe dla dotychczasowej praktyki działań wywiadu wojskowego. Jeśli faktycznie operują w Omdurmanie i Chartumie (jako doradcy, szkoleniowcy?), oznaczałoby to uruchomienie kolejnego frontu/sposobu zwalczania przez Ukrainę rosyjskich interesów. De facto jeszcze większą globalizację wojny.

Wojny, która na dobre zagościła też na terytorium federacji rosyjskiej. Oto bowiem „niezidentyfikowani sabotażyści” dokonali w poniedziałek (18 września) ataku na jedno z podmoskiewskich lotnisk. I to nie byle jakie, bo chodzi o silnie strzeżony Czkałowsk, gdzie stacjonują samoloty rządowe i rozpoznawcze, w tym jedna z maszyn przeznaczonych do dowodzenia wojskiem na okoliczność nuklearnego konfliktu. W wyniku eksplozji podłożonych materiałów wybuchowych poważnie uszkodzone zostały dwa samoloty (An-148 i Ił-20) należące do 354. Pułku Lotnictwa Specjalnego Przeznaczenia. Sabotażyści pogruchotali też śmigłowiec bojowy Mi-28N. W ostatnim czasie maszyny tego typu używane były do przechwytywania ukraińskich dronów operujących nad Moskwą.

Niezależnie od skali sukcesu (samoloty raczej nie nadają się do remontu, śmigłowiec owszem), „wjazd” w takie miejsce dowodzi wyjątkowo długich rąk ukraińskiego wywiadu wojskowego, dowodzonego przez gen. Kyryło Budanowa.

—–

Lecz jakie by te ukraińskie dłonie nie były długie i skuteczne, nie starczy ich, jeśli Kijów straci swoich sojuszników. Pośród nich istotną rolę odgrywa Polska, tymczasem w ostatnich dniach relacje między nami a Ukrainą znacząco się pogorszyły. A wszystko za sprawą eksportu ukraińskiego zboża. Szkoda czasu na przypominanie szczegółów, które Czytelnicy znają, ale warto odtworzyć kalendarium wydarzeń i wskazać najważniejsze z nich.

Rzecz podstawowa – praprzyczyną problemów z ukraińskim zbożem jest rosja. To rosja zaatakowała Ukrainę (a nie na odwrót, jak bredzi kremlowska propaganda…) i to rosyjskie siły zbrojne utrzymują blokadę uniemożliwiającą eksport na dotychczasowych zasadach. Zbiory zresztą też – za sprawą rabunku i zniszczeń.

To w takich okolicznościach Ukraina musiała uruchomić alternatywne ścieżki wysyłki zboża – drogą lądową, przez państwa ościenne.

To winą naszej władzy i naszych służb jest, że coś, co miało być tylko transferem, zmieniło się w nielegalną operację na wielką skalę. Zboże tylko nominalnie jechało przez Polskę, faktycznie zostawało w naszych magazynach. Kupowane przez przestępców po zaniżonej cenie. Oczywiście, polscy pożal się boże biznesmeni współpracowali tu z ukraińskimi przedsiębiorcami – jedni kupowali, drudzy sprzedawali. Ale inna jest sytuacja producenta rolniczego w ogarniętym wojną kraju, a inna cwaniaczka w bezpiecznej Polsce. No i raz jeszcze podkreślę – proceder odbywał się na polskim terytorium i to polskie władze i służby winny mu przeciwdziałać.

Nie przeciwdziałały i do dziś nie ujawniły listy podmiotów, które na nielegalnym handlu się wzbogaciły. Znamienna jest ta ochrona personaliów…

Przepełnione magazyny zakłóciły wewnętrzny rynek – polscy rolnicy nie mieli gdzie sprzedać własnego zboża. I wtedy władza się obudziła – po kilku miesiącach zaniedbań.

Jest jej psim obowiązkiem zadbanie o bezpieczeństwo, także ekonomiczne, wszystkich grup ludności w Polsce, w tym rolników. Z tej perspektywy patrząc, nie ma się co oburzać na embargo na ukraińskie zboże. Ale żal, że doprowadzono do sytuacji, w której bez embarga ani rusz, pozostaje. Gdyby Polska rzeczywiście była „silnym państwem”, nikt by u nas wielomiliardowych pokątnych interesów nie robił.

75 proc. budżetu Ukrainy idzie na prowadzenie wojny. Eksport produktów rolnych dawał przed wojną jedną czwartą wpływów budżetowych. Nie wiem, czy taka relacja utrzymała się do dziś, ale z pewnością zyski z eksportu współfinansują ukraiński wysiłek wojenny. Z tej perspektywy patrząc, są jedną ze zmiennych decydujących o być albo nie być Ukrainy. Dlatego dla władz w Kijowie pozostają tak ważne.

Ukraiński interes państwowy wszedł więc w kolizję z polskim. Co robią cywilizowani partnerzy w takiej sytuacji? Próbują się dogadać, a gdy im nie wychodzi – oddają sprawę pod zewnętrzny arbitraż. I tak też uczyniła Ukraina, składając stosowny wniosek do Światowej Organizacji Handlu.

Niezależnie od obiektywnych racji obu stron, spawa ma wymiar etyczny. Cierpimy na działaniach rosji i my, Polacy, i Ukraińcy – nie tylko tamtejsi rolnicy i branża produkcji rolnej. Tyle że my nasze straty liczymy w złotówkach, oni swoje w trupach i rannych. Nikomu, kto zamierza wypowiadać się w temacie kryzysu zbożowego, nie wolno o tym zapominać.

Prezydent Zełenski powiedział w Nowym Jorku: „alarmujące jest to, że (…) niektórzy z naszych przyjaciół w Europie grają naszą solidarnością w teatrze politycznym, robiąc ze sprawy zboża dreszczowiec. Wydaje się, że grają na siebie, a w rzeczywistości pomagają przygotować scenę dla aktora z Moskwy”. Czy to jest oskarżenie Polski o jawną współpracę z rosją? Nie, to smutna konstatacja, że na sprzecznych interesach Polski i Ukrainy zyskuje Moskwa. Bo zyskuje. Osłabiona ekonomicznie Ukraina, to Ukraina osłabiona militarnie – dalej chyba nie muszę ciągnąć tego rozumowania?

Wrócę jeszcze do wypowiedzi Zełenskiego, ale najpierw odpowiedzmy na pytanie, czy tę sprzeczność dałoby się znieść albo przynajmniej załagodzić. Tak – jeślibyśmy nie przespali (nasze władze i służby) kilku pierwszych miesięcy tego roku. Dziś tranzyt ukraińskiego zboża przez Polskę odbywa się bez większych zakłóceń (pamiętajmy, że embargo dotyczy sprzedaży), czyli da się to zorganizować bez szwindli. Polak mądry po szkodzie, a Ukrainiec cierpi…

Jest psim obowiązkiem Zełenskiego występować w obronie interesów własnych obywateli. Z tej perspektywy patrząc, można by uznać, że słowa, które padły w Nowym Jorku, były niepotrzebne. Bo jednak stwarzają one pretekst do złości, która może stać się udziałem wielu zwykłych Polaków. Kowalski nie musi być i nie jest biegły w sztuce retorycznej, nie dokona logicznej i semantycznej analizy słów ukraińskiego prezydenta. Uzna że „nas szkalujo” – w czym zresztą pomogą mu histeryczni komentatorzy. Co może i zapewne przełoży się na międzyludzkie relacje polsko-ukraińskie. Na percepcję miliona uchodźców, którzy nadal u nas przebywają. Zełenski nie zadbał o ich dobrostan, zafundował im konieczność mierzenia się z oskarżeniami o niewdzięczność – ukraińską niewdzięczność wobec Polaków i Polski. Ale najwyraźniej uznał, że to cena, jaką Ukraina może ponieść, wszak chodzi o coś więcej niż milion obywateli przebywających w Polsce.

Nie siedzę w głowie ukraińskiego prezydenta, ale uważnie obserwuję ukraińską politykę i mam świadomość kalkulacji, jakie jej towarzyszą. Nie są to wnioski miłe dla nas, co nie zmienia faktu, że realistyczne. Polska ma ograniczoną podmiotowość jeśli idzie o kwestie militarnego bezpieczeństwa. Wisimy w tym zakresie na USA i NATO. I tak długo jak Waszyngton będzie gotów wspierać Ukrainę, tak długo Polska będzie dla tego wysiłku zapleczem. Kładzenie się Rejtanem przez polityków czy publicystów niczego tu nie zmieni. Nie zatrzymamy transportów, nie zamkniemy portów i lotnisk, bo w reakcji otrzymamy kopa, który przetransferuje nas w szarą strefę bezpieczeństwa, de facto wepchnie w łapy Moskwy. Brutalne Realpolitik, pozwalające Kijowowi na hardość wobec Polski (która i tak sprowadza się do cywilizowanych metod prowadzenia sporu).

Ale ta hardość ma jeszcze inne, istotniejsze podłoże. Dostałem dziś list od Czytelnika, który pisze: „(…) po tym, co odwalił aktorzyna-sługa narodu, już nie interesuję się Ukrainą. Dziękuję Ci za każdy tekst. Jeden twój akapit dawał więcej wiedzy niż miesiąc urobku kołchozów typu Onet czy TVP. Mam nadzieję, że zobaczymy się w lepszych czasach. Żegnaj”. Szanuję rzecz jasna decyzję autora tych słów, lecz napawa mnie ona smutkiem, w którym jest coś więcej niż poczucie straty. Ta odmowa wiedzy, to nieinteresowanie się Ukrainą – które w klimacie ostatnich dni udzieli się pewnie wielu Polakom – nie sprawi, że Ukrainą przestanie się interesować rosja. Nie uchroni też nas przed rosyjskim zainteresowaniem. Zakrycie oczu nie znosi problemu. A rosja to także nasz problem.

Żenująca jest dyskusja o ukraińskiej wdzięczności/niewdzięczności. Wdzięczny to mogę być szwagrowi, że mnie kiedy złapał, gdy zatoczyłem się i mało nie runąłem w przepaść na Krywaniu. Wdzięczni Polakom – konkretnym osobom – mogą być Michajło z Natalią, że ich przygarnęli, gdy zaczęła się inwazja. Ale przecież są i będą. A wdzięczność państwa ukraińskiego? Wolne żarty. Koncept wdzięczności w relacjach międzynarodowych to piaskownica, dowód niedojrzałości. W relacjach państwo-państwo nie ma wdzięczności, są interesy. W interesie Polski jest rosja słaba, niezdolna do atakowania sąsiadów – bo my również jesteśmy jej sąsiadem, a wedle chorej rosyjskiej ideologii także należną strefą wpływu. Więc nie jest żadną łaską to, co nasz kraj robi dla Ukrainy. Wysyłka broni, status logistycznego hubu, instytucjonalne wsparcie dla obywateli Ukrainy – to wszystko mieści się w kategorii działań chroniących polski interes narodowy. Zabijanie rosjan w Ukrainie to lepszy scenariusz, niż zabijanie ich tutaj – i związana z tym koszmarna destrukcja.

Dziś chroni nas NATO, ale sojusze nie są wieczne. A rosyjska nienawiść do Polaków i Polski zapewne przetrwa dłużej. Od Ukrainy i Ukraińców w ogromnym stopniu zależy, co rosjanie z tą nienawiścią zrobią. Czy będą w stanie dać jej upust, wybierając się nad Wisłę.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. nawiązującym do pierwszej części tekstu lotnisko w Czkałowsku/fot. ukraiński wywiad wojskowy

Haczyki

Wczoraj brałem udział w dyskusji na temat konfliktu w Ukrainie, gdzie padło stwierdzenie, że jego charakter – wojny materiałowej, na wyniszczenie – premiuje rosję. Zasadniczo zgadzam się z taką opinią, ale nie prowadzi mnie ona do skrajnie pesymistycznego wniosku, że Ukraina nie może wygrać, ba, skazana jest na sromotną porażkę. Otóż nie jest, na co wskazuje mnóstwo faktów i przesłanek – na potrzeby tego tekstu wybiorę kilka z nich.

Zacznę od… Kim Dzong Una. Nie lekceważę wizyty koreańskiego satrapy w rosji i zbliżenia koreańsko-rosyjskiego, zwłaszcza jego skutków wojskowych. Dostawy północno-koreańskiej amunicji artyleryjskiej nie będą symboliczne – analitycy oceniają, że może to być nawet 10 mln pocisków kalibru 122/152 mm. Rosyjskie możliwości przemysłowe w tym zakresie to 1,5-2 mln sztuk amunicji, mówimy zatem o mniej więcej sześcioletniej produkcji. Nie będą to pociski nowe, to prawda – Koreańczycy nie wyzbędą się najświeższych zapasów, najstarszych moskale nie potrzebują. W rosyjskich arsenałach może zalegać nawet 100 mln sztuk pocisków artyleryjskich, wyprodukowanych po II wojnie światowej. Miażdżąca większość nadaje się wyłącznie do utylizacji (na którą nie ma pieniędzy, więc złom zalega na składowiskach), ale część udałoby się „udrożnić”. Po co więc brać zawartość czyjegoś „szrotu”, skoro ma się własny? No więc artyleryjski „zastrzyk” Kima nie będzie pachniał świeżym smarem, co nie zmienia faktu, że 20-30 czy 40-letnie pociski swoją robotę zrobią. Większość użytej w tej wojnie przez rosjan amunicji miała rodowód sowiecki, a więc i stosowny wiek – a i tak niszczyła i zabijała.

Czym są te miliony na polu walki? W szczytowym okresie bitwy o Donbas – wiosną i latem zeszłego roku – rosjanie wystrzeliwali 50-60 tys. pocisków artyleryjskich dziennie. 1,5-1,8 mln miesięcznie. Dostawy Kima pozwoliłby zatem na półroczne „ostre strzelanie” – jeśli rosjanom starczy do niego luf. Ukraińcy bowiem z niesamowitą zaciekłością niszczą rosyjską artylerię, od wielu tygodni puszczając z dymem po 200-250 systemów tygodniowo. Ale i sama idea „artyleryjskiego walca” – który w założeniu miał miażdżyć pozycje obrońców – wiązała się ze znaczącym zużyciem armat. Zdjęcia „tulipanów” – rozerwanych armatnich luf – zaczęły masowo pojawiać się latem 2022 roku. Wysyp tej specyficznej dokumentacji trwał do jesieni, potem niemal ustał. Ustał, bo gęstość rosyjskiego ognia artyleryjskiego spadła, w zależności od odcinak frontu – o pięć do dziesięciu razy. Nie było czym (pociski) i z czego (lufy) robić walca. Oczywiście, północno-koreańskie dostawy mogą również objąć działa i haubice – albo przynajmniej lufy do nich – ale tutaj Kim nie może być już nazbyt hojny. Bo i owszem, dysponuje niemal 20 tys. armat, ale tylko ogromną ilością jest w stanie kompensować jakościową przewagę południowo-koreańskiej artylerii. Tak przynajmniej sądzi. Jeśli jest paranoikiem, jak jego ojciec i dziad, podrzuci putinowi ze dwa-trzy tysiące „luf’; na więcej sobie nie pozwoli. A w realiach ukraińskiego frontu nie jest to żaden gamechanger. Nie spodziewam się zatem powrotu „artyleryjskiego walca”, raczej podtrzymania przez kilkanaście miesięcy obecnego poziomu aktywności rosyjskiej artylerii. Stosunkowo wysokiego, uciążliwego, dającego Kremlowi nadzieję na zachowanie pozycyjnego charakteru walk i frontu.

Zostawmy Kima i działa. (Pro)rosyjscy propagandyści co rusz przekonują, że rosja produkuje masowo nowe czołgi. Na poparcie tej tezy otrzymujemy bogaty materiał filmowy i zdjęciowy, ilustrujący hale fabryczne czy ładowane na eszelony maszyny. Te multimedia nie są sfabrykowane, lecz i tak nie oddają prawdy. Rosyjski przemysł NIE produkuje nowych czołgów. Maszyny typu T-72, T-80, nie są produkowane od 1998 roku, ostatni fabrycznie nowy T-90 zjechał z taśmy 12 lat temu. Skąd więc biorą się lśniące świeżą farbą wozy? Ano są to maszyny wyciągane ze składów materiałowych, remontowane i przywracane do służby.

Oczywiście, „nowość” nie jest decydującym atrybutem, zwłaszcza że czołg po remoncie może być wyposażony w generacyjne nowsze komponenty, które podnoszą jego wartość.

Ale przywracane do służby czołgi, nawet te najmłodsze, nie są „bogato” udoskonalane. Nie pakuje się do nich masowo najnowszej opto-elektroniki, bo jej brakuje. Rosyjska nie jest tak dobra jak zachodnia, a sankcje – choć łamane na różne sposoby – nie pozwalają na pozyskiwanie podzespołów w pożądanej liczbie. Tak naprawdę wychwalane przez rosyjską propagandę „najnowsze” T-90 Przełom, to bieda-czołgi w porównaniu z przedwojennymi możliwościami.

No i wcale nie jest ich dużo – rosjanie w najlepszym dla siebie momencie, wiosną tego roku, byli w stanie remontować około 200 czołgów (nie mam na myśli napraw w przyfrontowych warsztatach), średnia z wojennych miesięcy nie przekracza 150 sztuk. Oczywiście to sporo, ale są dni, kiedy armia rosyjska traci po kilkanaście czołgów (wczoraj dla przykładu 13), rzadko kiedy jest to mniej niż pięć sztuk. Zatem bieżąca „produkcja” nie zapewnia nawet pełnej kompensacji poniesionych strat. A rezerwuar stosunkowo nowych maszyn – nadających się do remontu – nieskończony nie jest. Tak naprawdę rosjanie odbudowują swój potencjał pancerny w Ukrainie sięgając do coraz głębszych zapasów. Nie byłoby potrzeby przywracania do służby 50-letnich T-62, gdyby inne zmagazynowane wozy, młodsze o 10-20 lat T-72, do czegokolwiek się jeszcze nadawały. Wiele się nie nadaje, więc jest jak jest – kilka dni temu wypłynął film ze szkolenia nowopowstałego pułku pancernego, wyposażonego w T-55 najstarszej wersji. Maszyny te liczą sobie ponad… 60 lat.

Muzealne wozy na froncie mają dać oddech przemysłowi, który niebawem ruszy z kopyta i zacznie tłuc nowe czołgi? No nie. Jak wylicza Aleksander Kowalenko, ukraiński analityk militarny, do produkcji T-72 potrzeba 6,5 tys. form prasowych, a czołg składa się z 20 tys. części, z których większość nie jest od lat wytwarzana. Brakuje dokumentacji, kadry (w rosyjskim przemyśle zbrojeniowym są etaty, na produkcji, gdzie jest aż 47 proc. wakatów), narzędzi. Zachodnie obrabiarki działają w ograniczonym zakresie (sankcje to m.in. brak serwisu), te pamiętające czasy ZSRR są wyżyłowane. Więc owszem, zakłady i warsztaty pracują w trybie trzyzmianowym, ale mogą co najwyżej remontować.

Faktem jest, że Ukraina również czołgów nie produkuje, że może je tylko remontować i w ograniczonym zakresie modernizować. Ale armia ukraińska traci trzy-cztery razy mniej tanków niż rosyjska. Ma też od jakiegoś czasu lepsze od sowieckich zachodnie czołgi – co z pewnością będzie miało duże znaczenie, ale w perspektywie historycznej (dla tego konfliktu) nie jest tak istotne, jak ogromne nasycenie ukraińskich oddziałów nowoczesną bronią przeciwpancerną. Pozwoliła ona – w połączeniu z innymi atutami ZSU (taktyką, dowodzeniem, motywacją, logistyką itp.) – zniwelować rosyjskie przewagi ilościowe w zakresie broni pancernej i obsługującego ją przemysłowego zaplecza.

Jakość wzięła górę nad ilością.

I z tym samym mamy do czynienia w przypadku artylerii – ukraińska nie musi wysyłać na pozycje wroga kilkudziesięciu tysięcy pocisków na dobę, by zadać mu poważne straty. Wystarczy jej kilka tysięcy, bo bije dalej, celniej, bo jest bardziej mobilna.

Więc jeśli wojna potrwa jeszcze kilkanaście miesięcy, we wskazanych obszarach – artyleryjskim i pancernym – rosjanom starczy na nią zasobów. Jeśli zginie w tym czasie dodatkowe 200 tys. rosyjskich żołnierzy i 100-150 tys. ukraińskich, dla Ukrainy będzie to dużo dotkliwsza strata. Parytet ilościowy, w tym przypadku ludnościowy, rzeczywiście premiuje rosję. Ale jest w tym pewien haczyk, a właściwie dwa. Rosyjska akceptacja dla ponoszonych ofiar w dużej mierze wynika z nierównomiernego obciążenia kosztami wojny. Ginie przede wszystkim prowincja, w znakomitej większości odmienna etnicznie, tradycyjnie pozbawiona posłuchu u władzy i społecznego szacunku – to raz. Dwa, konflikt – jakkolwiek niektórym wydaje się długi – obiektywnie wcale taki nie jest. Czas tworzy tu perspektywę, w której zapewnienia, że „wszystko idzie zgodnie z planem, choć są pewne problemy”, nadal mieszczą się w kategoriach racjonalnych wyjaśnień. Ale za kilkanaście miesięcy przestaną się mieścić. Gdy wojna wkroczy w trzeci rok, nie da się już powiedzieć, że jest „pa płanu”. Nie będzie „pa płanu”, gdy Ukraińcy znów coś odbiją, mocno nie „pa płanu” stanie się, gdy Budanow i jego ludzie na dobre podpalą rosję, jej etniczną, europejską macierz. Gdy rosjanie – ta wpływowa, „biała” większość – na dobre zdadzą sobie sprawę, w jakie gówno wdepnęli…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Screen z rosyjskiego filmiku propagandowego, poświęconego „nowym” czołgom

Święto

Dziś trochę wieści z rosji i okolic. A zacznę od kina, gdzie na indeksy trafił film pt.: „72 metry”. To obraz z 2004 roku, z fabułą ewidentnie inspirowaną historią „Kurska”, co już samo w sobie stanowi poważny problem. W putinowskiej rosji ostatnich miesięcy trwa bowiem w najlepsze sekowanie wszelkich przejawów nieprawomyślności. „Rodina” jest wielka, wspaniała i w ogóle – i kto twierdzi inaczej ma przechlapane. „72 metry” nie jest kinem wybitnym, ale ciekawym. W jednej z retrospekcji oglądamy dumnych do niedawna żołnierzy ZSRR, marynarzy drugiej floty na świecie, którzy po rozpadzie imperium – by mieć za co żyć i co jeść – zbierają kartofle. Elita marynarki wojennej – podwodniacy; matrosy i oficerowie – ufajdana błockiem, mająca w tle ponury krajobraz jakieś rozpadającej się wiochy. Z radością konstatująca, że ktoś wreszcie dowiózł worki, w które będzie można zapakować bulwy… Dla polskiego widza to doskonała lekcja, pozwalająca zrozumieć fenomen stadnego zachwytu – i w armii i wśród zwykłych rosjan – nad powrotem do twardej, imperialnej polityki Moskwy, której finalnym aktem jest inwazja Ukrainy. Tyle że film kończy się w sposób nieoczywisty, raczej zły. Z życiem z pewnością uchodzi tylko jedna postać – marynarz ukraińskiego pochodzenia. Choć ukraińskość jest przez bohaterów „72 metrów” postrzegana jako coś felernego, „chocholego”. Niebezpieczne dla cenzorów memento? Najwyraźniej.

A propos uchodzenia z życiem – zachował je, póki co, niesławny generał surowikin, który zapadł się pod ziemię po puczu wagnerowców. Plotki głosiły, że go aresztowano, a nawet stracono w ramach zemsty za wsparcie dla prigożyna. No więc „armagedon” objawił się publicznie, choć faktycznie oberwał po dupie, bo odebrano mu większość dotychczasowych stanowisk. Zachował jedynie posadę koordynatora obrony powietrznej Wspólnoty Niepodległych Państw. Brzmi poważnie? No cóż, to tak, jakby jakiegoś polskiego generała delegować na fuchę koordynatora OPL państw Trójmorza. Albo uznanego dotąd dyplomatę wysłać na arcyważne stanowiska ambasadora w San Escobar. Nazwać to degradacją to nic nie powiedzieć.

Kłopoty ma także inny generał, niejaki konstantin ogienko, który właśnie trafił do aresztu śledczego. Większości obserwatorom to nazwisko nic nie mówi, tymczasem to nie lada szycha. Zatrzymany do niedawna bowiem dowodził obroną przeciwlotniczą Moskwy. Generałowi zarzuca się przyjęcie łapówki w wysokości 30 mln rubli (ok. 300 tys. dolarów) i oszustwa związane z gruntami. Z ustaleń śledztwa ma wynikać, że ogienko opitolił działki należące do jednostek OPL. Mógł sprzedać sterczące tam pancyry i inne wyrzutnie, a tego nie zrobił, śledczy więc muszą brać pod uwagę okoliczność łagodzącą. Żart, choć żartem wydaje się również sam zarzut. Nie dlatego, że jest nieprawdziwy, a dlatego, że w rosji nie karze się za łapówkarstwo osób na eksponowanych stanowiskach. Branie w łapę może stać się pretekstem do wymierzenia kary, gdy sprzeniewierca na innych polach podpadnie władzy. Czym jest moskiewska OPL w ostatnich tygodniach dobrze wiemy. Wiemy też, jak bardzo siarczyste są policzki wymierzane przez ukraińskie drony, hasające nad stolicą rzekomego imperium. Budanowa, którego ludzie ślą nad Moskwę bezpilotowce, putin dopaść nie może, ale ogienko był/jest jak najbardziej pod ręką. No to sobie chłop posiedzi…

A skoro o Budanowie mowa – Ukraińcy kontynuują w tym zakresie sowieckie wzorce i celebrują dni chyba wszelkich możliwych rodzajów wojsk i typów służby. No i dziś świętuje Główny Zarząd Wywiadu Ministerstwa Obrony Ukrainy, struktura, na czele której stoi Kyryło Budanow. Generał opublikował w mediach społecznościowych krótki filmik, na którym gasi świeczki na torcie. Tymczasem w zupełnie przeciwnym kierunku – rozniecania ognia – poszły działania w „realu”. Kilka ukraińskich dronów zaatakowało dziś Rostów nad Donem, a ściślej, okolice kwatery głównej Południowego Okręgu Wojskowego. To stamtąd, od 2014 roku, dowodzona jest operacja wymierzona w Ukrainę. Nie znam szczegółów ataku – rosjanie oczywiście „wszystkie” drony zestrzelili – tym niemniej mowa jest o co najmniej trzech eksplozjach. Jedna z nich została nawet zarejestrowana, z kilku różnych miejsc, co może być przypadkiem, ale może też oznaczać, że filmujący wiedzieli, gdzie upadnie dron-kamikadze. I że wcale nie byli przygodnymi „nagrywaczami”. Cóż, mógł sobie prigożyn swobodnie „wjechać” do Rostowa, mogą też i działać tam ukraińscy dywersanci…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. (screen z filmu) – moment eksplozji drona przy ulicy, gdzie znajduje się dowództwo POW