Historia armii rosyjskiej to pasmo przemocy stosowanej także przez jednych żołnierzy wobec innych. Problem dobrze ilustruje historia Andrieja Syczewa, w grudniu 2005 roku 18-letniego szeregowca. Syczew trafił do jednostki przy szkole wojsk pancernych w Czelabińsku, gdzie jako „młody” szybko zetknął się z prześladowaniem ze strony starszych stażem kolegów. W sylwestrową noc kilku z nich postanowiło się zabawić, w wyniku czego ośmiu poborowych zostało dotkliwie pobitych. Najbardziej oberwało się Syczewowi, któremu poza „standardowym” laniem zafundowano również gwałt, a następnie wielogodzinne siedzenie w kucki na mrozie. Efekt? Żołnierz dostał gangreny, ale do szpitala trafił dopiero po kilku dniach, już w stanie krytycznym. Amputowano mu obie nogi oraz genitalia. W doniesieniach prasowych z tamtego okresu pojawia się relacja matki skatowanego wojskowego, Galiny. „Syn nie jest w stanie mówić, napisał nazwisko najokrutniejszego ze swych katów na kartce”, zrelacjonowała pierwszą wizytę w szpitalu kobieta.
rosja przed kilkunastu laty była nieco inna niż obecnie. Sprawę Syczewa nagłośniono, główny oprawca został skazany. Wyrok był co prawda symboliczny (4 lata), lecz i tak oznaczał wyłom w dotychczasowych praktykach. Dość powiedzieć, że ówczesny szef MON, Siergiej Iwanow, początkowo przekonywał dziennikarzy, że przecież nic poważnego się nie stało. Ot, jeden poturbowany żołnierz. Oficjalnie w podobnych incydentach w 2005 roku zmarło 16 poborowych, co przy ponad milionowym wojsku miało nie być jakimś strasznym wynikiem. Iwanow zapomniał przy tym dodać, że ministerstwo obrony doliczyło się w tym samym roku 276 samobójstw w armii, z których większość poprzedzały praktyki dręczenia młodszych żołnierzy.
Human Rights Watch szacowała wówczas, że problem prowadzi co roku do śmierci kilkudziesięciu poborowych, a w tysiącach innych przypadków przynosi poważne i trwałe uszkodzenia zdrowia psychicznego oraz fizycznego. Corocznie setki żołnierzy popełniają lub próbują popełnić samobójstwo, a tysiące uciekają z jednostek. Komitet Matek Żołnierzy szacował wtedy, że rocznie ginie około dwóch tysięcy poborowych. Z dostępnych danych wynikało, że tylko w pierwszej połowie 2004 roku oficjalna liczba „strat niewojennych” wyniosła 420 żołnierzy.
Po 2006 roku dane na ten temat objęto klauzulą „ściśle tajne”.
Andriej Syczew został oczywiście zwolniony z wojska, prezydent putin zadekretował przekazanie mu 3-pokojowego mieszkania w ramach rekompensaty. Kaleki mężczyzna otrzymał również rentę. O historii pisały media na całym świecie, stąd hojne jak na rosyjskie warunki zadośćuczynienie.
Diedowszczina – odpowiednik naszej „fali” z czasów zasadniczej służby wojskowej – na dobre rozkręciła się w czasach sowieckich. Koszarowa przemoc – jakkolwiek często brutalna – miała także funkcjonalny wymiar: wojsko pilnowało się samo. Nie zwalczano go zatem jakoś nadmiernie entuzjastycznie, choć po rozpadzie ZSRR stało się jasne, że przynosi więcej szkód niż korzyści. Oficerowie danych jednostek mogli mieć spokój, ale armii jako całości zaczęło brakować przyzwoitego rekruta. Kto mógł, wykupywał się od poboru – skala korupcji w wojenkomitetach była tak wysoka, że w połowie lat 90. w niektórych regionach od służby migało się 80-90 proc. młodych mężczyzn. Dotyczyło to przede wszystkim bardziej zasobnych miast, z europejskiej części rosji, zamieszkałej przez Słowian – generalnie lepiej wykształconych, o lepszych parametrach zdrowotnych niż mieszkańcy zabiedzonej Azji. Deficyt „białych” potęgowały zmiany polityczne – wybicie się na niepodległość Białorusi i Ukrainy (zwłaszcza ta druga dostarczała armii sowieckiej najwartościowszego rekruta) oraz ruchawki secesjonistyczne na Kaukazie. O ile Moskwa nie bardzo mogła zmusić Mińsk i Kijów do powrotu „do macierzy”, o tyle Czeczenii czy Dagestanowi nie odpuściła. Karne operacje wojskowe – niezwykle brutalne wobec ludności cywilnej – obnażyły też masę słabości posowieckiej armii rosyjskiej. Ich skutkiem były wysokie straty, o których wówczas media informowały jeszcze opinię publiczną. Ba, nie bano się pokazywać zwyrodniałych praktyk zakorzenionych w armii, jak choćby stosunku do ciał poległych żołnierzy. Obrazy gnijących trupów zebranych w wagonach-kostnicach, porzuconych następnie gdzieś na odległych stacjach, działały na wyobraźnie nie tylko potencjalnych poborowych, ale i ich rodzin. Deklaratywna duma z armii nie zmieniała faktu, że miażdżąca większość młodych rosjan ani myślała w niej służyć.
I stan ten trwa do dziś.
Po drodze jednak doszło do poważnej jakościowej zmiany. Związek Sowiecki był państwem rasistowskim, rosja odziedziczyła ten kulturowy rys. Narody Kaukazu, środkowej i dalekiej Azji nawet wcześniej, w czasach carskich, postrzegano jako gorsze. W rosyjskiej myśli politycznej pisano o nich jako o pozbawionych mocy państwowotwórczych. Skazanych zatem na rosyjską misję cywilizacyjną, co w praktyce oznaczało kolejne inkorporacje terenów, rusyfikację elit i brutalne rugowanie lokalnych elementów tradycji i kultury. W relacjach międzyludzkich zaś skutkowało poczuciem wyższości, okazywanym przez „białych” śniadolicej czy żółtoskórej mniejszości. W armii przekładało się to na utrudniony dostęp mniejszości etnicznych do wyższych stanowisk dowódczych (średnich zresztą też) oraz nagminną praktyką wykorzystywania Kaukaskich i Azjatów do najcięższych prac – poprzez kierowanie ich do wszelkiej maści jednostek pomocniczych. W latach 60. ów instytucjonalny rasizm ugruntował też praktykę nieprzyjmowania do służby w siłach strategicznych (jądrowych) żołnierzy o „niewłaściwym” pochodzeniu, przede wszystkim muzułmanów z Kaukazu.
Diedowszczina w czasach ZSRR miała – można by rzec nawiązując do sowieckiej retoryki – internacjonalistyczny charakter. Bito młodych bez względu na pochodzenie czy religię, ze statystycznej konieczności, gdy „białych” była miażdżąca większość, przede wszystkim Słowian. Motyw rasistowski w tych prześladowaniach nie był dominujący. Ale przyszły lata 90., w których obok wspomnianych powodów niedostatku „białego” rekruta, pojawiły się też inne ważne zjawiska. Europejskie rosjanki przestały rodzić, wskaźniki reprodukcji spadły do poziomu niegwarantującego już prostej zastępowalności. Kaukaz i część azjatyckich republik – mimo postępującej pauperyzacji – nie przeszły załamania demograficznego, a z czasem dzietność zaczęła tam nawet rosnąć. Górę wzięły czynniki kulturowe (w islamie posiadanie licznego potomstwa to etyczny imperatyw), nie bez znaczenia były również transfery socjalne kierowane do biednej prowincji wraz z nastaniem ery putinowskiej stabilizacji, finansowanej ze sprzedaży ropy i gazu (dalej było biednie, ale jakoś stabilniej…). W następstwie tych procesów w armii doszło do etnicznego przemodelowania. Tuż przed inwazją na Ukrainę jedną trzecią armii putina stanowili muzułmanie oraz wyznawcy innej religii niż prawosławie. Nie znajduje to odzwierciedlenia w strukturze etnicznej rosji, gdzie „biali” stanowią 75 proc. populacji. Co więcej, z konieczności „czarni” zajęli dużą część stanowisk podoficerskich (nawet 40 proc.) oraz specjalistycznych. Pogardzani obywatele drugiej kategorii otrzymali instytucjonalną władzę, ale też w wielu jednostkach przestali być mniejszością. No i się zaczęło – odgrywanie za bycie tymi gorszymi, w cywilu, w armii. Diedowszczina zmieniła się w ziemlaczestwo, dyskryminację na tle rasowym. Rosyjskie media o tym nie piszą, bo nie mogą, armia zachowuje urzędowy optymizm, ale informacje z koszar i tak wyciekały, wzmagając determinację etnicznych rosjan, którzy jeszcze bardziej zaczęli unikać wcielania w kamasze. A że jednocześnie wojsko, mniej więcej dekadę temu, zaczęło przyzwoicie płacić, biedna nierosyjska prowincja zyskała kolejny pretekst, by się zaciągnąć.
O czym wspominam, byście mieli lepszą świadomość tego, co wydarzyło się w minioną sobotę w jednostce wojskowej pod Biełgorodem. Zginęło wówczas 11 osób, a kilkanaście zostało rannych (według ukraińskiej agencji Unian, ofiar śmiertelnych było więcej – aż 22 rekrutów). Podczas zajęć na poligonie doszło do strzelaniny, sprowokowanej niepochlebnymi komentarzami jednego z rosyjskich oficerów. Miał się on naśmiewać z tadżyckich ochotników, drwić z allaha i islamu. Obrażona dwójka (trójka?) otworzyła ogień…
W mojej ocenie nie był to przypadkowy incydent/wypadek, czy akt terroru, jak chcą tego rosyjscy śledczy – a standardowe zachowanie wpisujące się w powszechne zjawisko etnicznych napięć w armii rosyjskiej, które w tym przypadku zakończyło się spektakularną tragedią.
—–
Nz. Zabici rosjanie i tak trafiliby na front, gdzie spotkałby ich taki sam los…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки
PS. A pod tym linkiem znajdziecie wywiad, który przeprowadził ze mną dziennikarz serwisu Milmag. Jest trochę o wojnie, o dziennikarstwie, ale przede wszystkim o moich książkach. Zapraszam do lektury!
A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki: