Bomby…

Z prowadzonych od ponad stu lat obserwacji wynika, że stres pourazowy (PTSD) dotyka średnio jedną czwartą posłanych na wojnę mundurowych. Wiemy, że jest chorobą rozszerzoną, że jego skutki w postaci przemocy, alkoholizmu i rozpadu więzi rodzinnych, doskwierają też najbliższym żołnierza. Między 2014 a początkiem 2022 roku przez front w Donbasie przewinęło się 100 tys. rosyjskich „ochotników”, w latach 2015-24 ponad 50 tys. rosjan służyło w Syrii. W realiach pełnoskalowej wojny z Ukrainą liczba posłanych do walki dobiła do trzech milionów. Połowa wciąż służy, około dwustu tysięcy zginęło. Reszta, w tym pół miliona rannych i kontuzjowanych, wróciła do domów. Oni i ich trauma.

W lipcu 2022 roku Służba Bezpieczeństwa Ukrainy opublikowała przechwyconą rozmowę rosyjskiego żołnierza z żoną. „Nie masz pojęcia, co się tutaj dzieje. Nie wiem, jak po czymś takim mam wrócić do normalnego życia”, mówił mężczyzna. „Wiesz, ile trupów widziałem? (…) Bez głowy, bez nóg, bez tułowia”, rosjanin opowiadał o stertach ciał poległych towarzyszy. „Cholera, tak bardzo chcę wrócić do domu, to wszystko jest takie bolesne. Ale (…) nie wyobrażam sobie świata, gdzie trzeba płacić rachunki”, słychać było na nagraniu. Dalej wojskowy zapewniał, że jeśli wróci, pójdzie na cmentarz, gdzie pochowano jego babcię, „anioła stróża”. „Potem odwiedzę wszystkie kościoły”, zaklinał przyszłość rosjanin.

W potocznych wyobrażeniach o skutkach wojny na Wschodzie zwykle skupiamy się na Ukrainie i jej obywatelach. Umyka nam, że problem wojennej traumy dotknie też rosjan; już dotyka. Ocalałych z pożogi żołnierzy, ale i mieszkańców przygranicza, żyjących w cieniu wojny (lub w warunkach okupacji) i związanych z nią ryzyk. Ba, rezydentów stolicy, która wbrew buńczucznym zapowiedziom notabli wcale nie ma „najlepszej obrony przeciwlotniczej na świecie”. To kolejne – poza wojskowymi – setki tysięcy ofiar. Osobliwe dziedzictwo „geopolitycznego geniuszu” putina, które wygeneruje następne dramaty długo po tym, jak umilkną już działa. Skąd ów wniosek? Dość powiedzieć, że do 2010 roku samobójstwo popełniło 100 tys. amerykańskich weteranów wojny w Wietnamie; to niemal dwa razy tyle, ile wyniosły straty poniesione w walkach.

—–

Ale zostawmy antycypacje i skupmy się na bieżących wydarzeniach. Bodaj najtragiczniejszy wymiar wojennej traumy – poza samobójstwami – związany jest z przestępstwami popełnianymi przez weteranów, których ofiarami padają bogu ducha winni ludzie.

28-letni iwan rossomachin wrócił do wsi Nowy Burieniec w marcu 2023 roku. Od razu wszedł w zatargi z miejscową społecznością – pił, zaczepiał kobiety, lżył mężczyzn, prowokując ich do bójek. Któregoś razu, kompletnie pijany, zamordował staruszkę. 85-latka odmówiła weteranowi pieniędzy na wódkę, ten dźgnął ją więc kilkanaście razy nożem. Nożownikiem okazał się również aleksiej demeszczenko – dawny ochotnik uśmiercił tym narzędziem innego (nieznanego sobie wcześniej) gościa baru we Włodzimierzu. Niejaki siergiej klewcow, „kontraktor” spod Archangielska – po tym, jak pokłócił się z kolegą – wzniecił ogień w holu mieszkalnego bloku. W efekcie zginęła 49-letnia kobieta, a jej 7-letnie dziecko i przypadkowy mężczyzna zostali ranni. Pożar z tragiczniejszymi skutkami wywołał stanisław ionkin, inny uczestnik „spec-operacji”. W listopadzie 2022 roku 23-latek użył rakietnicy w wypełnionym po brzegi lokalu rozrywkowym w mieście Kostroma; 13 osób spaliło się żywcem.

Podpalacz został skazany na 20 lat. To łagodna kara wziąwszy pod uwagę liczbę ofiar. Szczególnie gdy zestawimy ów wyrok z piętnastoma laty odsiadki za „rozpowszechnianie fałszywych informacji o rosyjskiej armii”, czyli nazywanie specjalnej operacji wojskowej wojną i pisanie/mówienie o zbrodniach popełnianych przez żołnierzy putina. A w przypadku ionkina moskiewski sąd i tak wykazał się niemałą dozą pryncypialności, generalnie bowiem państwo rosyjskie przymyka oko na ekscesy „bohaterów z Ukrainy”. Karze ich tylko w ewidentnych sytuacjach, zabrania publicznych dyskusji o problemach wywoływanych przez weteranów. Na poziomie centralnym nie są podejmowane żadne inicjatywy, które mogłyby pomóc zbrutalizowanym mężczyznom w przejściu na pokojowe realia. Przemoc domowa zawsze była w rosji tematem marginalizowanym (co znalazło odbicie w skandalicznym ustawodawstwie, które pozwala na bezkarne pierwsze pobicie żony czy partnerki), w przypadku rodzin weteranów mamy zatem do czynienia z podwójnym systemowym zobojętnieniem.

—–

Jak wynika z ustaleń „Wiorstki” – projektu prowadzonego przez opozycyjnych dziennikarzy – od początku pełnoskalowej inwazji (do końca września br.) żołnierze, którzy wrócili do ojczyzny, popełnili co najmniej 242 morderstwa. 227 osób zostało zaś przez nich okaleczonych. W wielu przypadkach zbrodni dopuszczano się w recydywie. Tak było ze wspomnianym iwanem rossomachinem, który w 2020 roku został skazany na 14 lat więzienia za zabójstwo. rossomachin, jak co najmniej 50 tys. innych rosyjskich osadzonych, zgodził się pojechać na wojnę w zamian za obietnicę amnestii. Byli więźniowie zwykle trafiali do Grupy Wagnera, ale kilka tysięcy zostało skierowanych do regularnej armii. Co najmniej jedna trzecia z wszystkich powołanych zginęła, ale większość – po półrocznej służbie – wróciła do kraju. A mówimy o wybitnie skryminalizowanym towarzystwie, co wynikało z dwóch powodów. Po pierwsze, rzeczywistość rosyjskich kolonii karnych ma wyjątkową moc degradującą, po drugie, na wojenny kontrakt najchętniej zgadzali się sprawcy najbrutalniejszych przestępstw, za które odsiadywali najdłuższe wyroki.

Tacy ludzie są jak tykające bomby, które kiedyś w końcu wybuchną.

Ale więzienne epizody i wcześniejsza skłonność do przemocy nie dają pełnej odpowiedzi na pytanie o przyczyny kryminalnych zachowań weteranów. Brutalizacja i nawyk używania siły ugruntowane podczas wojny też nie. Źródła traumy skutkującej destrukcyjnymi zrachowaniami tkwią również w samej strukturze i specyfice rosyjskiej armii.  W socjologii wykorzystuje się pojęcie „kultura przemocy”, opisujące warunki, w których szeroko rozumiany gwałt staje się integralną częścią czyjejś codzienności. Zsocjalizowana w takich warunkach osoba, ofiara, nawykowo wchodzi w rolę oprawcy, gdy ujawnią się ku temu odpowiednie możliwości. Świadomi tego uniwersalnego mechanizmu, przyjrzyjmy się stosunkom społecznym panującym w rosyjskiej armii.

—–

Historia tej formacji to pasmo przemocy stosowanej także przez jednych żołnierzy wobec innych. Diedowszczyna – odpowiednik naszej „fali” z czasów zasadniczej służby wojskowej – była w rosyjskim wojsku obecna już wcześniej, lecz na dobre rozgościła się w garnizonach dopiero w czasach Sowietu. Koszarowa przemoc – jakkolwiek brutalna – miała także funkcjonalny wymiar: wojsko pilnowało się samo. Nie zwalczano jej zatem nadmiernie entuzjastycznie, choć po rozpadzie ZSRR stało się jasne, że przynosi więcej szkód niż korzyści. Oficerowie danych jednostek mogli mieć spokój, ale armii jako całości zaczęło brakować przyzwoitego rekruta. Kto mógł bowiem, wykupywał się od poboru – skala korupcji w wojenkomatach była tak wysoka, że w połowie lat 90. XX wieku w niektórych regionach od służby migało się 80–90 proc. młodych mężczyzn. Dotyczyło to przede wszystkim bardziej zasobnych miast, z europejskiej części rosji, zamieszkanej przez Słowian – generalnie lepiej wykształconych i zdrowszych niż mieszkańcy zabiedzonej Azji. Deficyt „białych” potęgowały zmiany polityczne – wybicie się na niepodległość Białorusi i Ukrainy (zwłaszcza ta druga dostarczała armii sowieckiej najwartościowszego rekruta).

Idźmy głębiej – Związek Sowiecki był państwem rasistowskim, rosja odziedziczyła ten kulturowy rys. Narody Kaukazu, środkowej i dalekiej Azji nawet wcześniej, w czasach carskich, postrzegano jako gorsze. W rosyjskiej myśli politycznej pisano o nich jako o „pozbawionych mocy państwowotwórczych”. Skazanych zatem na rosyjską misję cywilizacyjną, co w praktyce oznaczało kolejne inkorporacje terenów, rusyfikację elit i brutalne rugowanie lokalnych elementów kultury. W relacjach międzyludzkich zaś owo podejście skutkowało poczuciem wyższości, okazywanym przez „białych” śniadolicej czy żółtoskórej mniejszości. W armii przekładało się to na utrudniony dostęp mniejszości etnicznych do wyższych stanowisk dowódczych (średnich zresztą również) oraz nagminną praktyką wykorzystywania mieszkańców Kaukazu i Azjatów do najcięższych prac – poprzez kierowanie ich do jednostek pomocniczych. W latach 60. XX wieku ów instytucjonalny rasizm ugruntował też praktykę nieprzyjmowania do służby w siłach strategicznych (jądrowych) żołnierzy o „niewłaściwym” pochodzeniu, przede wszystkim muzułmanów z Kaukazu.

—–

Diedowszczyna w czasach ZSRR miała – można by rzec, nawiązując do sowieckiej retoryki – internacjonalistyczny charakter. Bito młodych bez względu na pochodzenie i religię, przede wszystkim Słowian, bo stanowili miażdżącą większość. Motyw rasistowski w tych prześladowaniach nie był dominujący. Ale przyszły lata 90., w których obok wspomnianych powodów niedostatku „białego” rekruta pojawiły się także inne ważne zjawiska. Europejskie rosjanki przestały rodzić, wskaźniki reprodukcji spadły do poziomu niegwarantującego prostej zastępowalności. Tymczasem Kaukaz i część azjatyckich republik – mimo postępującej pauperyzacji – nie przeszły załamania demograficznego, a z czasem dzietność zaczęła tam nawet rosnąć. Górę wzięły czynniki kulturowe (w islamie posiadanie licznego potomstwa to etyczny imperatyw), nie bez znaczenia były również transfery socjalne uruchomione wraz z nastaniem ery putinowskiej stabilizacji, finansowanej ze sprzedaży kopalin (dalej było biednie, ale jakoś stabilniej…). A że wojsko zaczęło przyzwoicie płacić, koszmarnie zabiedzona (nie)rosyjska prowincja zyskała kolejny pretekst, żeby się zaciągnąć.

W następstwie tych procesów w armii doszło do etnicznego przemodelowania. Tuż przed inwazją na Ukrainę jedną trzecią wojska putina stanowili muzułmanie oraz wyznawcy innej religii niż prawosławie. Nie znajduje to odzwierciedlenia w strukturze etnicznej rosji, gdzie „biali” to niemal trzy czwarte populacji. Co więcej, z konieczności „czarni” zajęli dużą część stanowisk podoficerskich (nawet 40 proc.) i specjalistycznych. Pogardzani obywatele drugiej kategorii otrzymali instytucjonalną władzę, a w wielu jednostkach przestali być mniejszością.

No i się zaczęło – odgrywanie się za bycie tym gorszym – w cywilu, w armii. Diedowszczyna zmieniła się w ziemlaczestwo, w dyskryminację na tle rasowym (samo ziemlaczestwo oznacza „wspólnotę” i nie musi nieść negatywnych skojarzeń). Media rosyjskie o tym nie piszą, bo nie mogą, MON zachowuje urzędowy optymizm, ale informacje z koszar i tak wyciekały, wzmagając determinację etnicznych rosjan, którzy jeszcze bardziej zaczęli unikać wcielania w kamasze.

I tak wysłano na wojnę armię „na wejście” już zdemoralizowaną, pochodzącą ze społecznych dołów, nawykłą do nieuzasadnionej przemocy, często traktowanej jako rozrywka, narzędzie władzy i kompensacji życiowych upokorzeń. Armię pielęgnującą etniczne uprzedzenia, której zafundowano dodatkową rasistowską indoktrynację. Wedle niej Ukraińcy to ludzie gorszego sortu, a ukraińskość to ideologiczna aberracja, którą – oczywiście dla dobra rosji – należy wytrzebić. Więc trzebiono i nadal się trzebi.

A później ci trzebiący wracają do domów…

—–

Osoby, które chciałby nabyć moją najnowszą książkę pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu. Polecam się w perspektywie świąt i podchoinkowych prezentów!

Nz. Dojrzałem do momentu, by stworzyć dla blogu wizualną identyfikację. Ufam, że się Wam podoba. Czasem będę ją wykorzystywał do ilustracji tekstów, jak dziś.

Artykuł, w nieco innej formule, pierwotnie ukazał się w portalu Interia.pl

Rozgrywka

Co dalej z ukraińską operacją wojskową w rosyjskim obwodzie kurskim? „Nie potrzebujemy tej ziemi. Nie chcemy tam wprowadzać naszego stylu życia”, mówił kilka dni temu w wywiadzie dla amerykańskiej telewizji NBC Wołodymyr Zełenski. Zarazem ze słów prezydenta Ukrainy wynikało, że Kijów planuje utrzymać okupowane obszary bezterminowo, jako kartę przetargową w negocjacjach z Moskwą. Zełenski nie odpowiedział na pytanie, czy Ukraina zamierza zajmować kolejne terytoria rosji. Stwierdził za to, że „kluczem do zwycięstwa jest zaskoczenie przeciwnika”. Tylko czy ktoś tu kogoś może jeszcze zaskoczyć? I jak?

Po sześciu tygodniach operacji Siły Zbrojne Ukrainy (ZSU) kontrolują 1,5 tys. kilometrów kwadratowych obwodu kurskiego. Największe postępy notowano przez pierwsze dziesięć dni działań, później tempo ukraińskiego natarcia zdecydowanie osłabło. A od początku września właściwie mówimy już o symbolicznych zdobyczach, ba, rosjanom udało się w weekend odbić fragment jednej z osad.

W międzyczasie rosyjski kontyngent na zagrożonym kierunku wzrósł z niemal 10 do ponad 40 tys. ludzi, znacząco zwiększyła się również liczba sprzętu ciężkiego. I wciąż do przygranicznego regionu docierają kolejni żołnierze i uzbrojenie. Można by zatem uznać, że to reakcje armii putina wyhamowały ukraińskie postępy, lecz taka konkluzja to tylko część prawdy.

—–

Dziś bowiem widać już wyraźnie samoograniczający się charakter ukraińskiej kontrofensywy. Pozwólcie, że ujmę rzecz obrazowo: pyton może połknąć świnię, ale słonia już nie. Ukraińcy mogliby wyszarpać większe zdobycze, lecz najpewniej nie byliby w stanie ich „strawić” (lub wiązałoby się to ze zbyt dużymi kosztami). Gdy piszę o „trawieniu”, mam na myśli całe spektrum działań: od skutecznej obrony zajętego terytorium, w tym przestrzeni powietrznej, po zapewnienie sobie (ale i miejscowej ludności) wydolnej logistyki i zaopatrzenia. Obecnie wszystkie te aktywności i wymogi są realizowane: wojsko ukraińskie w rosji trzyma pozycje, bez większych problemów rotuje oddziały, ewakuuje rannych i uszkodzony sprzęt. Obok dostaw jedzenia, paliw i amunicji na miejsce docierają także konwoje humanitarne, które zaspakajają podstawowe potrzeby cywilów.

A teraz spójrzmy szerzej – rosyjska ofensywa na Pokrowsk w Donbasie, wywołująca wielkie zaniepokojenie u sojuszników i sympatyków Ukrainy, wyraźnie straciła impet. W tym rejonie rosjanie od kilku dni nie notują większych awansów – zgromadzone oddziały są zbyt wyczerpane walką, prośby, by je zluzować, spotykają się z odmową naczelnego dowództwa.

Definitywnie „przysechł” front na Zaporożu; nie dalej jak w lipcu część analityków wieszczyła, że rosjanie przejdą tam do ofensywy nim upłynie lato. Dziś jasnym jest, że atakować nie byłoby czym – na Zaporożu nie ma znaczących rosyjskich rezerw. Kierunkowi najwyraźniej przypisano pomocniczą rolę, jako tej części teatru działań, która absorbuje spore zgrupowanie ukraińskiej armii.

Jednocześnie dochodzą wieści, że w miniony weekend z Białorusi wyjechały ostatnie liniowe formacje rosyjskiego wojska i na miejscu pozostali tylko logistycy. Czyli Kreml zgarnia i zabezpiecza odwody skąd i gdzie się da; niektóre nadal są w Ukrainie, inne trafiają pod Kursk. Nie trzeba wielkiej wnikliwości, by przewidzieć, że rosjanie szykują się do rekonkwisty.

—–

Warto w tym miejscu odnieść się do rzekomo „przestrzelonych” ukraińskich założeń, jakie stały za operacją kurską. Wiemy już, że nade wszystko chodziło o czynnik polityczny – wspomnianą przez Zełenskiego kartę przetargową. Nadal trudno przesądzać o (nie)trafności koncepcji „ziemia za ziemię”; wszystko zależy od tego, czy Ukraińcy zdołają się w obwodzie kurskim utrzymać („dowiozą” tę zdobycz do zawieszenia broni).

Nie można jednak mieć wątpliwości, że utrata kontroli nad własnym terytorium jest dla Kremla nie do zaakceptowania. W oczach obywateli odbiera władzy atut sprawczości, obnaża jej słabość, niszczy wizerunek imperialnej siły państwa – wszystko, na czym osadza się legitymizacja reżimu. Zatem putin zrobi wiele, by Ukraińców wyrzucić z rosji. Zapewne sięgnąłby po broń jądrową, ale wtedy skazałby się na wściekłość Chin, które dały do zrozumienia, że nie życzą sobie takich rozwiązań. Tymczasem bez chińskiej kroplówki rosyjskiej gospodarki nie ma. Kreml skazany jest więc na rozstrzygnięcia konwencjonalne – stąd wspomniana koncentracja, której efektem będą działania cechujące się ogromną determinacją.

Krytycy operacji kurskiej podkreślali, że nie spowodowała ona znaczącego odpływu rosyjskich wojsk z innych odcinków frontu – na co zapewne liczono w ukraińskim dowództwie. Istotnie, na początku mieliśmy do czynienia z niewielką rotacją, która objęła głównie jednostki odwodowe i to gorszej jakości. Elitarnych formacji zrotowano niewiele, po prawdzie, nadal nie stanowią one istoty zgrupowania kurskiego. Jako się rzekło, większego niż przed miesiącem, lecz wciąż w dużej mierze byle jakiego. Ale taki stan rzeczy nie oznacza, że rosjanie nie zamierzają w najbliższym czasie uderzać pod Kurskiem.

—–

By wyjaśnić ów pozorny paradoks sięgnijmy do przeszłości. Armia sowiecka nie słynęła z kunsztu – cele osiągała masą. W ataku sprowadzało się to do uporczywego zmiękczania przeciwnika co rusz następującymi szturmami. „Mięsnymi”, jak zwykło się o nich mówić. Dopiero po takim przygotowaniu do akcji wchodziły lepsze, gwardyjskie jednostki – i idąc po stosach własnych trupów przełamywały pozycje wyczerpanego wroga.

Kilkadziesiąt lat później nic się nie zmieniło – armia rosyjska nadal stosuje synergię masy i brutalności. Dwie trzecie jej stanu to jednostki „na przemiał”, pozbawione przyzwoitego wyszkolenia, zgrania, a często i podstawowego wyposażenia. Obiektywnie patrząc, niegotowe do walki, ale dowodzone przez ludzi gotowych je pod ogień wysłać. Ta „mięsna pulpa” to nieodzowny element rosyjskich działań ofensywnych. To ona rusza pierwsza, to jej rotacje, nie zaś elitarnych spadochroniarzy, znamionują rosyjskie przygotowania. To tej „pulpy” właśnie zaczyna brakować pod Pokrowskiem, a przybywa pod Kurskiem.

Przyrównując ich działania do zabiegów kulturysty, rosjanie najpierw budują masę, a potem siłę. Jak tych atutów użyją? Możliwe są dwa scenariusze: po pierwsze, potężnego ataku z jednoczesnym wykorzystaniem możliwie największej części kurskiego zgrupowania, by załatwić sprawę jak najszybciej, po drugie, operacji rozłożonej w czasie, jednorazowo prowadzonej mniejszymi siłami. W obu przypadkach bez liczenia się ze stratami własnymi. Przypomnijmy, putin wyznaczył armii termin do 1 października, zostało więc raptem kilkanaście dni. Z drugiej strony, nawet „rozdrobniona” operacja nie musi być długotrwała, wszak mówimy o relatywnie niewielkim obszarze.

Jednak inicjatywa wcale nie musi należeć do rosjan (nawet gdy ci już ruszą). Pisałem o samoograniczającym się charakterze ukraińskiej operacji i zakładam, że nic się tu nie zmieni, że Ukraińcy nie będą próbowali rozszerzać przyczółku. Ale może uderzą gdzie indziej? Może w całym tym „kurskim przedsięwzięciu” nie chodzi o ziemię na wymianę, a o odciągnięcie uwagi rosjan? Raz już – latem 2022 roku – taki manewr Ukraińcom się powiódł. Markując uderzenia na Chersońszczyźnie (które dopiero później przybrały postać zasadniczej kontrofensywy) zmusili Moskwę do przerzucenia wielu jednostek z północy na południe. A potem weszli w „próżnię” i wyzwolili Charkowszczyznę.

Brzmi jak „war-fiction”? A jak przed 6 sierpnia brzmiały rozważania o „przeniesieniu wojny na terytorium rosji”?

Ps. W ostatnich godzinach pojawiły się pierwsze doniesienia o poważnych rosyjskich kontratakach w obwodzie kurskim.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Skalskiemu, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Monice Rani, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Piotrowi Rucińskiemu, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Czytelniczce Julce i Grzegorzowi Lenzkowskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Ukraińska artyleria, zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU

Tekst, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

Anachroniczne?

„Zrobili to!”, tak branża dziennikarsko-militarna skomentowała zapobiegliwość ukraińskich zbrojmistrzów. O co chodzi? Gdy na Wschód trafiły pierwsze zachodnie czołgi, miejscowi zaczęli doposażać je w pancerz reaktywny. Do tej pory takim przeróbkom poddawano Leopardy 2, Challengery i Abramsy. Przed kilkoma dniami pojawiły się zdjęcia dowodzące, że „ukostkowione” zostały także najstarsze z dostarczonych Ukraińcom tanków – Leopardy 1. Do wzmocnienia pancerza użyto radzieckiego systemu Kontakt-1 – i tym sposobem leciwe zimnowojenne technologie Zachodu i Wschodu „zeszły się” w jednym miejscu.

W tym konkretnym przypadku celem zejścia była – umownie rzecz ujmując – współpraca. Co do zasady jednak broń pamiętająca czasy słusznie minione w Ukrainie wykorzystywana jest zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem – ta zachodnia ma niszczyć wschodnią i na odwrót. Konflikt na Wschodzie daje nam zatem pewne wyobrażenia o tym, jak mogłaby wyglądać gorąca faza zimnej wojny, odbywająca się z wykorzystaniem dostępnego wówczas, a dziś już „emeryckiego” uzbrojenia. Dość napisać, że Leopardy 1 weszły do służby w Bundeswehrze w 1965 roku, a Kontakt-1 znalazł się na uzbrojeniu armii sowieckiej 18 lat później.

A przecież wojna w Ukrainie, przynajmniej z rosyjskiej strony, miała być „konfliktem XXI wieku”. Takie zapowiedzi serwowała nam kremlowska propaganda, tego też my jako Zachód bardzo się obawialiśmy. Tymczasem już pierwsze godziny zmagań dowiodły, że jest inaczej. Że armia rosyjska jest, najogólniej rzecz ujmując, mocno zapóźniona technologicznie.

Nie czas wymieniać wszystkie powody tego zapóźnienia, dość zauważyć, że jednym z najistotniejszych jest potężna korupcja trawiąca rosję. Fakt, iż gigantyczne pieniądze – formalnie przeznaczone na rozwój i modernizację wojska – w praktyce trafiały na prywatne konta, zwykle poza granicami federacji. Kradli generałowie, dyrektorzy fabryk, w mniejszym zakresie, ale za to liczniej okradali armię niżsi rangą wojskowi i pracownicy przemysłu. Nade wszystko jednak kradli oligarchowie. W efekcie superjachty i superlimuzyny „nowych ruskich” prezentowały wyśrubowane standardy XXI wieku, podczas gdy okręty i czołgi „drugiej armii świata” pozostały w mrokach zimnej wojny. Gdzie w większości tkwią do dziś.

Po drugiej stronie nie jest inaczej. Trawiona równie potężną korupcją, w dodatku wyzbyta imperialnych sentymentów Ukraina, też miała armię w istotnej mierze anachroniczną – z tą różnicą, że nikt nie budował wokół niej żadnych złudzeń. Przez lata mówiło się nad Dnieprem, że łatwiej znaleźć ukraiński czołg „na chodzie” gdzieś w Afryce – gdzie trafił w niejasnych okolicznościach, wyeksportowany przez bóg wie jaką biznesową-wojskową sitwę – niż na tamtejszych poligonach czy w koszarach. To daleko od Europy – przewidywano – miał dokończy żywota zimnowojenny arsenał. Rosyjskie zagrożenie zmusiło Ukraińców do zajęcia się na poważnie sprawami obronności, ale wobec mizerii finansowej państwa i tak bazą pozostawał poradziecki sprzęt, z którym kraj wszedł do pełnoskalowej wojny.

I który nadal stanowi istotną część wyposażenia ZSU. Wspartych zachodnim sprzętem, ale znów – choć wyspowo są to bardzo nowoczesne systemy – to jednak w miażdżącej większości mówimy o broni jeśli nie fizycznie, to przynajmniej koncepcyjnie zimnowojennej. Na szczęście dla Ukraińców, znacznie lepiej wykonanej, zaprojektowanej, dotąd eksploatowanej w warunkach wyższej niż na Wschodzie kultury technicznej.

Można się zżymać, że Zachód nie dzieli się tym co najlepsze, ale nie zapominajmy, że najnowsze oznacza również najdroższe. A koszty to nie wszystko, są jeszcze kwestie polityczne. Dziś jest już oczywiste, że mocarstwom wspierającym Ukrainę nie zależy na definitywnym pokonaniu rosji, bo to wiązałoby się z ryzykiem zamętu w kraju dysponującym największą liczbę głowic jądrowych. Kijów ma nie przegrać, Ukraina przetrwać – pod takie cele konstruowana jest pomoc wojskowa. Ograniczona także ryzykiem wycieku tajemnic technicznych, gdyby jakieś systemy wpadły w ręce rosjan. Odrębna kwestia to ukraińskie możliwości absorpcji zachodnich technologii wojskowych. Czym jest pośpieszne doszkalanie przekonaliśmy się na Zaporożu późną wiosną zeszłego roku, gdy ukraińska armia użyła Leopardów 2 w iście sowiecki sposób.

Konkludując, westernizacja ukraińskiej armii to konieczność – by uzupełnić jej straty i dać przewagi jakościowe. Ale westernizacja w oparciu o najnowsze systemy uzbrojenia to pieśń przyszłości. Na razie muszą Ukraińcom wystarczyć zimnowojenne lufy (szerzej piszę o tym w felietonie dla „Polski Zbrojnej”, oto link do tego materiału).

—–

Pozostając przy kwestii anachroniczności – na takie miano zasługuje rzekomo rządowy program „Tarcza Wschód”, przewidujący budowę umocnień i przeszkód terenowych przy granicy polsko-rosyjskiej i polsko-białoruskiej. „No bo kto dziś buduje fortyfikacje?” i „kogo zatrzymają bagna czy mokradła?”, pytają pseudoeksperci. Co znamienne, jednego z takich „speców od wszystkiego” – szydzącego z idei zapór naturalnych, sugerującego sadzenie w ich miejsce pokrzyw i barszczu Sosnowskiego – z radością zacytował na Twitterze zdrajca Tomasz Szmytd. I generalnie za deprecjonowanie „Tarczy…” wzięły się media o mniej lub bardziej jawnym, prorosyjskim nastawieniu. Dlaczego?

Pamiętacie, jak w kwietniu 2022 roku – podczas bitwy o Donbas – rosjanie usiłowali przeprawić się przez Doniec w okolicach Iziumu? Koryta najwyraźniej nie dało się pokonać po dnie, więc moskale zasypali bród wielkogabarytowymi śmieciami. I to po nich, zamiast po mobilnym moście, przejeżdżały czołgi; nie wszystkie, bo część utonęła. Wiele innych rozbebeszyły drony i artyleria przy podejściu do przeprawy, która nie miała należytego zabezpieczenia przeciwlotniczego. A był to manewr w wykonaniu elitarnej 4 Kantemirowskiej Dywizji Pancernej, znanej m.in. z moskiewskich parad, gdzie prezentowała to, co w rosyjskich wojskach lądowych najlepsze.

Wojna w Ukrainie jasno pokazała, że rzeki, których koryto ma więcej niż 50 metrów szerokości, stanowią dla rosjan koszmarne wyzwanie logistyczne. Zmagania na Wschodzie dowiodły, że rasputica – dwa razy do roku zmieniająca rozległe obszary Ukrainy w rozlewiska i mokradła – potrafi zatrzymać front. Że ogromne obszary leśne i bagna istotnie przyczyniają się do ochrony ukraińskiej stolicy. Że nawet zwykły las – jak choćby ten wokół Kreminnej – odpowiednio obsadzony stanowiskami obronnymi już niemal drugi rok stanowi rubież nie do przejścia.

Ten konflikt sfalsyfikował założenie o przestarzałości fortyfikacji – dość wspomnieć dwuletnią (w realiach wojny pełnoskalowej, faktycznie zaś dziesięcioletnią) epopeję znaną jako bitwa o Awdijiwkę. Sami rosjanie – na Zaporożu – udowodnili niezwykłą przydatność nowoczesnych umocnień i rozległych pól minowych.

Zatem „Tarcza…” to sensowny pomysł, żaden anachronizm, zwłaszcza wobec takiego przeciwnika jak rosja. Bylebyśmy zrealizowali ów projekt sensownie. Czyli jak? Odpowiedź przynosi stanowisko Komitetu Biologii Środowiskowej i Ewolucyjnej PAN, załączone jako ilustracja do tekstu (dołączam również link).

Tylko po co nam „Tarcza…”, skoro prawdopodobieństwo wojny z rosją jest nikłe (o czym przekonuję Was od wielu miesięcy)? Pozwólcie, że znów sięgnę do pewnej analogii. Otóż z ryzykiem wojny jest jak z ryzykiem katastrofy lotniczej – nawet jeśli jest niskie, bliskie zeru, to i tak – z uwagi na ewentualne skutki – należy traktować je bardzo poważnie. Wypadki lotnicze zdarzają się rzadko, ale w ich efekcie ginie mnóstwo ludzi. Podobnie z wojnami. Więc nie jest żadną fanaberią „dmuchanie na zimne”, śrubowanie procedur i norm, zabezpieczanie się, zbrojenie, fortyfikowanie.

Szczególnie że rosyjskie elity polityczne cechuje wyraźna skłonność do ryzykanctwa, gry va banque oraz bezwzględna determinacja. Trzeba więc założyć, że rosjanie będą szukać swojej szansy. Presją dyplomatyczną, ekonomiczną (surowcową) i militarną (poniżej progu wojny) dążyć do osłabienia sojuszniczych więzi, wyizolować ze wspólnoty pojedyncze państwa – by później z „samotnikami” – jeden na jednego – próbować się rozprawić.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Lyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi i Joannie Marciniak. A także: Łukaszowi Hajdrychowi, Adamowi Cybowiczowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Jarosławowi Grabowskiemu, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Pawłowi Krawczykowi, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Mateuszowi Jasinie, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi,   Grzegorzowi Dąbrowskiemu i Arturowi Żakowi.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Michałowi Baszyńskiemu, Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu, Michałowi Wacławowi, Kasi Byłów, Czytelnikowi o nicku Praca mgr, Łukaszowi Podsiadle, Marcinowi Kotarskiemu (za „wiadro kawy”!) i Pawłowi Drozdowi.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.