(Nie)bezpieczny

Reuters donosi, że armia ukraińska rozpoczęła aktywne działania w kolejnym rosyjskim obwodzie – biełgorodzkim. Problem w tym – co sama agencja przyznaje – że źródła informacji są wyłącznie rosyjskie. Ukraińcy – jak miało to już miejsce w początkach operacji kurskiej (i znów się dzieje) – uparcie milczą. Odczyty z FIRMS-a potwierdzają jednak spore ogniska pożarów w dwóch przygranicznych miejscowościach – w Niechotiejewce i Szebiekinie.

Tę pierwszą miało zaatakować 200, drugą 300 ukraińskich żołnierzy – podają lokalne rosyjskie władze. Te same, które kilkanaście dni temu również donosiły o dużym ukraińskim uderzeniu, którego nie było.

Co skrywają panika i szum informacyjny? Czy to początek kolejnej ukraińskiej operacji na wzór tej prowadzonej w sąsiednim obwodzie kurskim? Tam także zaczęło się od ataku ledwie 300 wojskowych, a obecnie mówimy o działaniach angażujących kilkanaście tysięcy ludzi. Które – choć w reżimie izolacji informacyjnej – nadal się toczą, czemu wciąż towarzyszy ukraińskie powodzenie.

Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale zakładam, że sytuacja wyklaruje się do końca dnia.

—–

Pozostając na gruncie rozważań o sytuacji przygranicznej, spójrzmy bardziej na zachód. Media już od wielu dni alarmują, że Białoruś koncentruje wojska przy granicy z Ukrainą. Dla niektórych jest to asumpt dla najczarniejszych scenariuszy, zgodnie z którymi łukaszenko lada moment włączy swój kraj do wojny (de facto już to uczynił, ale tu chodzi o bezpośredni udział). Grozy sytuacji dodaje oświadczenie ukraińskiego MSZ, które wezwało Mińsk do wycofania wojsk z granicy. Część komentatorów – zwłaszcza tych lubujących się w straszeniu – atak armii białoruskiej na Ukrainę postrzega w kategoriach konieczności: w tym ujęciu putin nie ma wyjścia i dla odciągnięcia Ukraińców z obwodu kurskiego zamierza sięgnąć po aktywa swego wasala.

Brzmi to nawet sensownie, do chwili, gdy uświadomimy sobie, że wspomniana koncentracja obejmuje… mniej niż półtoratysięczny kontyngent, wyposażony w kilkadziesiąt wozów bojowych, wsparty kilkoma śmigłowcami i samolotami. Siły symboliczne, niezdolne do czegoś więcej niż ograniczona akcja dywersyjna. Której i tak Mińsk podejmował nie będzie, o czym szerzej w dalszej części tekstu.

Skoro to „hałas o nic”, po co włączają się weń Ukraińcy? Ano Kijów najwyraźniej postanowił skorzystać z pretekstu, jakim są przygraniczne ćwiczenia armii białoruskiej – i uderza w najwyższe tony, chcąc wymusić werbalną reakcję łukaszenki. Zaprzeczenia białoruskiego dyktatora, jego deklaracje o chęci zachowania pokoju – nie raz już powtarzane – irytują putina. Kremlowski zbrodniarz chciałby w Mińsku bezwzględnie lojalnego sługi, a nie wasala z tendencją do lawirowania. Oświadczenie MSZ Ukrainy to zatem kolejna „szpila” wbita w relacje między przywódcami Białorusi i rosji, a nie wyraz rzeczywistych lęków Kijowa.

Ukraina bowiem nie musi obawiać się północnego sąsiada. Ten zaś Ukrainy – owszem.

—–

Dyktator z Mińska jest dziś w potrzasku. Z jednej strony ciśnie go Kreml, oczekując większego zaangażowania w działania przeciw Ukrainie. Z drugiej strony jest Zachód, którego przedstawiciele nie pozostawiają złudzeń, że otwarta agresja spotka się z bolesną ripostą (Białoruś jest dziś beneficjentem systemu sankcyjnego, zbudowanego przeciw rosji, pozostając „niedomkniętą bramą” do importu/eksportu z i do federacji). Są wreszcie Ukraińcy, dużo lepiej przygotowani do przyjęcia intruzów z północy niż zimą 2022 roku. No i ma łukaszenko nie lada kłopot z własnym społeczeństwem, które pchać się do tej wojny nie zamierza. Kolejowi partyzanci, którzy wiosną 2022 roku sparaliżowali zaopatrzenie dla rosjan, siedzą dziś w więzieniach, podobnie jak wielu opozycyjnych aktywistów. Wystarczy jednak iskra, by znów rozpalić ogień społecznych protestów. Wojsko na froncie, rozruchy na tyłach – nie takie reżimy jak białoruski waliły się w podobnych okolicznościach. Zwłaszcza że wojsko – i tu ostatni, choć nie najmniej ważny powód do zmartwień dla mińskiego satrapy – też bić się nie chce. Zaradzić temu miały czystki, rosyjski nadzór nad armią, ale ostatecznie to zwykły żołnierz trafiłby do strefy walk, a nie rosyjscy czy wierni watażce generałowie.

W mojej ocenie łukaszenko będzie więc lawirował, co czyni umiejętnie od początku pełnoskalowej inwazji. Z jednej strony, w wymiarze retorycznym/propagandowym, pozostanie wiernym sojusznikiem putina. Ba, zapewne nie omieszka od czasu do czasu podkręcać atmosfery – sugerować, że już zaraz pośle armię do bitwy. Lecz za kulisami samozwańczy prezydent poprzestanie na tym, co do tej pory – na słaniu do zachodnich stolic (i Kijowa) zapewnień, że to tylko gra o zachowanie resztek białoruskiej niezależności i że tak naprawdę nie zamierza przekroczyć czerwonej linii.

Oczywiście putin ślepy nie jest i „czyta” łukaszenkę. Ale sam ma mocno związane ręce. Może grozić inkorporacją (i utrąceniem mniejszego satrapy), licząc na efekt mrożący, lecz dalej posunąć się nie może. Armia rosyjska nie jest obecnie w stanie wziąć Białorusi w twardą okupację. Zresztą, gdyby spróbowała, mogłoby się okazać, że armia białoruska jednak zamierza walczyć – czynnik motywacji do obrony przed agresją trudno przecenić; to, jak jest ważny, widzimy na przykładzie morale ukraińskiego wojska. Pozostaje więc putinowi manewrować z wykorzystaniem kija (gróźb) i marchewki (wsparcia dla reżimu łukaszenki) i wyciągać z tego „białoruskiego słoika” tyle konfitur, ile się da. I tak jest tego sporo – Białoruś pozostaje zapleczem dla rosyjskich wojsk w Ukrainie, buforem między rosją a NATO, przede wszystkim jednak wymusza na Kijowie szereg absorbujących zasoby działań. Budowa fortyfikacji wzdłuż granicy, konieczność utrzymywania relatywnie licznych sił wokół stolicy i w północno-zachodniej części kraju – to wszystko obniża efektywność ukraińskich działań wojennych na wschodzie.

Wróćmy do „czytania” łukaszenki – putin chyba już pogodził się z faktem, że Mińsk nie pójdzie mu tak całkiem na rękę. Tym tłumaczę drenaż białoruskich składów amunicyjnych i sprzętowych, jakiego dopuszcza się rosja. Ostatnio objął on sprzęt z liniowych (!) białoruskich jednostek, które musiały oddać rosjanom własne czołgi i wozy bojowe. To oczywiście świadczy o fatalnej sytuacji rosyjskiego zaplecza, ale każe też przyjąć, że gdyby istniały realne plany użycia bojowego oddziałów białoruskich, nie pozbawiano by ich narzędzi walki (Białoruś nie jest Ukrainą, która po ZSRR odziedziczyła ogromne nadwyżki uzbrojenia, nie jest też państwem, które jakoś szczególnie dbało o modernizację; oddanie moskalom nawet kilkudziesięciu czołgów oznacza poważny ubytek potencjału).

Załóżmy jednak, że Białoruś wchodzi do wojny „na ostro”. Choćby tylko po to, by dać rosjanom ulgę w Kursku, a więc „na chwilę”. Jestem przekonany, że mielibyśmy do czynienia z masowymi dezercjami i przechodzeniem całych oddziałów na stronę ukraińską. Tam, gdzie Białorusini mimo wszystko podjęliby walkę, czekałyby na nich zaprawione w bojach jednostki ukraińskie. Wynik tych starć byłby łatwy do przewidzenia i skutkował szybkim przeniesienia działań wojennych na terytorium Białorusi. Także rękoma wolnych Białorusinów, bez wątpienia owacyjnie witanych na ojczystej ziemi…

—–

Białoruś – jej status/charakter relacji z rosją – to klucz do przyszłości nie tylko Ukrainy, ale i Polski oraz szerzej, całej Europy środkowo-wschodniej.

Wojna w Ukrainie kiedyś się skończy. Cokolwiek ustalą Moskwa z Kijowem, z nieprzyjazną Białorusią na karku będzie to dla Ukrainy pokój „kulawy”. Wymagający większej mobilizacji zasobów niż w sytuacji, w której Ukraińcom odpadłoby do pilnowania ponad 1000 km granicy. Zrujnowane ukraińskie państwo będzie liczyło każdą hrywnę (i dolara czy euro pomocy), stając na nogi. Trudno w tej chwili ocenić, jaki charakter przybiorą zachodnie gwarancje bezpieczeństwa – idealnie byłoby przyjąć Ukrainę do NATO, ale obecnie bardziej prawdopodobny wydaje się sojusz z częścią członków Paktu. Nim jakikolwiek alians się zmaterializuje, ukraińska niepodległość będzie chroniona tylko przez ukraińską armię. Zapewne niepobitą, być może zwycięską, ale i tak pokiereszowaną.

Tysiąc kilometrów wrogiej granicy mniej dla Ukraińców, to zarazem ponad 400 km nieprzyjaznej granicy mniej dla Polski i ponad 700 dla Litwy i Łotwy. Białoruś niebędąca protektoratem rosji to sytuacja, o której marzyły pokolenia Polaków. Sytuacja, w której rosja zostaje odepchnięta o 500 km, de facto wyrzucona z Europy do Azji. Owszem, Moskwie zostałaby eksklawa w postaci okręgu królewieckiego, ale kompletnie niefunkcjonalna w realiach szerokiego buforu oraz Bałtyku jako „jeziora NATO”.

Brzmi jak political fiction? Fakt, iż „król kartofli” lawiruje, wynika z jego kalkulacji/obawy czy warto się po stronie moskwy tak bardzo angażować. Wizja rozpadu armii i społecznych protestów stopuje łukaszenkę. Stopuje też putina, który chciałby Białorusi w wojnie, ale nie chciałby uruchomić procesów, na skutek których Białoruś by się rosji wymknęła.

I dlatego żadnego ataku z Białorusi nie będzie.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Zachęcam też do wspierania mojego blogu (w ubiegłym tygodniu znów coś się zacięło…) – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także książki.

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” oraz „Międzyrzecze. Cena przetrwania” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Żadnych strzałek na mapach rysować nie będziemy, chyba że jako artystyczne wizje…

Przeniesienie

Co więc powinniśmy zrobić? – tym pytaniem zakończyłem wczoraj tekst o wojsku na polsko-białoruskiej granicy. Artykuł, w którym przekonywałem Czytelników, że „granica” armię degraduje, bo Wojsko Polskie nie zajmuje się tym, do czego je powołano – szkoleniem na okoliczność prawdziwej wojny.

No więc co powinniśmy zrobić?

—–

By odpowiedzi stały się bardziej oczywiste, warto najpierw wskazać intencje naszych wrogów – federacji rosyjskiej i jej „podwykonawcy”, czyli Białorusi. Żyłowanie możliwości i obniżanie potencjału naszej armii to nie wszystko. Celem Moskwy i Mińska jest również zburzenie egzystencjalnego spokoju Polaków, którzy do tej pory – dzięki położeniu Polski z dala od migracyjnych szlaków – żyli wolni od problemu nielegalnej imigracji. I nie tyle o sam psychiczny dobrostan chodzi, co o fakt, że ów niepokój idealnie nadaje się do podkręcenia „wojny polsko-polskiej”. Jako wspólnotę, cechuje nas zróżnicowane podejście do kwestii migracji. W 2021 roku dało się to wpisać w napięcia na linii władza-opozycja, dziś sprawa jest bardziej skomplikowana. Tym niemniej na kontinuum postaw nadal można wyróżnić dwie skrajności – od osób, które by do migrantów strzelały (także do kobiet i dzieci), po takie, które wszystkich obcych witałyby chlebem i solą. By zarządzać konfliktem w takim środowisku nie trzeba wiele – wystarczy odpowiednio wzmagać migracyjną presję na granicy.

I to w zasadzie tyle, jeśli idzie o ogólne cele, choć dla porządku warto wspomnieć, że w 2021 roku Moskwie chodziło o coś jeszcze – o stworzenie wokół Ukrainy, w ramach przygotowań do inwazji, nieprzyjaznego środowiska. W odniesieniu do Polski liczono, że rozbuchane nastroje antyimigranckie – choć bazujące na niechęci do Azjatów i Afrykanów (w dużej części muzułmanów) – przełożą się również na stosunek do Ukraińców. Kreml słusznie założył, że atak na sąsiada wywoła uchodźczy exodus, dla którego bramą siłą rzeczy stanie się Rzeczpospolita. Gdyby Polacy postawili tamę, Ukraińcy mieliby problem. Tamę niechęci, która jako ważny składnik postaw społecznych stanowiłaby presję na rząd, co w konsekwencji mogłoby doprowadzić do fizycznego zamknięcia granicy. W wariancie mniej dla Moskwy pożądanym docierający do Polski uchodźcy z Ukrainy znaleźliby się w nieprzyjaźnie nastawionym otoczeniu. Ich pognębienie to wartość sama w sobie, zarazem też doświadczenie, które zmniejszyłoby skalę wychodźstwa. A pamiętajmy jak ważnym powodem rosyjskiej agresji była chęć pozyskania nowego „ludzkiego rezerwuaru” (piszę o tym w swojej najnowszej książce, której lekturę niezmiennie Państwu polecam). No i wreszcie polska wrogość wobec ukraińskich uchodźców mogłaby przerodzić się w generalnie negatywny, a co najmniej obojętny stosunek do Ukrainy i jej sprawy. Wówczas nawet teoretyczne rozważania o zewnętrznym wsparciu dla napadniętego kraju nie miałyby racji bytu.

Na szczęście te kalkulacje putina okazały się chybione, a Polacy przyjęli Ukraińców z życzliwością. Górę wzięła bliskość kulturowa, kluczowa w okazywaniu empatii (bardziej dotyka nas dramat tych, których znamy, i tych, którzy wydają nam się podobni do nas; nad cierpieniami odległych i „egzotycznych” społeczności potrafimy przejść do porządku dziennego). Zapewne nie bez znaczenia była też „wspólnota losów” – podzielane przez oba narody doświadczenie rosyjskiej agresji – i będącą konsekwencją tych historii rusofobia. Wspólny wróg ma tę zaletę, że potrafi jednoczyć.

—–

Tym wrogiem jest rosja i jej białoruski „podwykonawca” – raz jeszcze to podkreślę, bo w potocznej percepcji granicznego kryzysu gdzieś ta odpowiedzialność się zaciera, a wraz z nią umyka możliwość zjednoczenia (co skądinąd jest sporym sukcesem tego wroga). Winni całego zła stają się migranci, to na nich ogniskuje się złość wielu Polaków. Mamy tu do czynienia z przemieszczeniem agresji – zjawiskiem psychologicznym polegającym na przeniesieniu agresji z jej źródła (które zazwyczaj jest niedostępne) na obiekt zastępczy (przedmiot lub osobę), pełniący funkcję „kozła ofiarnego”. Ukaranie kozła może nam przynieść psychiczną ulgę – w realiach „granicy” przełożyć się na chwilowe ograniczenie presji – ale czy rozwiąże problem? Nie. A czy jego źródło rzeczywiście jest niedostępne? Też nie – rosja i Białoruś są tu jednością, karząc Mińsk, dobierzemy się do skóry Moskwy. Jak?

– Aż dziw bierze, że dotąd tego nie zrobiliśmy – mówił mi dr Piotr Łubiński, specjalista w zakresie międzynarodowego prawa humanitarnego i karnego, dziś pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Działania Białorusi tworzą szkody i koszty po stronie polskiej. Są intencjonalne, co łatwo dowieść. Wystawiajmy więc Mińskowi rachunki za każdą podejmowaną na granicy procedurę. Odpowiedzmy sankcjami, pamiętając, że najdotkliwsze wynikną ze wspólnego działania większej liczby państw. Przekonajmy więc Unię. Utrata możliwości eksportu potasu, zamrożenie aktywów finansowych, wpisywanie kolejnych osób na listę niepożądanych gości. Metod jest mnóstwo, a na razie żadna nie została wykorzystana. No i jest Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości. To, co robi Mińsk, wyczerpuje zarzut przemytu ludzi.

Te słowa padły jesienią 2021 roku, zgadnijcie, co do tej pory zrobiliśmy…

„Białoruś jest już obłożona sankcjami”, zauważy ktoś. Owszem, ale one nie są dotkliwe, a kraj łukaszenki nadal pozostaje furtką dla obchodzenia sankcji nałożonych na rosję. Tymczasem winniśmy zabiegać o to – co podkreśla sama białoruska opozycja – by Białoruś i federację rosyjską traktować jako jeden organizm państwowy (umowa stowarzyszeniowa między oboma krajami takie podejście ułatwia), także w odniesieniu do reżimu sankcyjnego. Najprościej rzecz ujmując, dojechać ich finansowo. Pomnożyć im koszty związane z hybrydową agresją.

Zarazem winniśmy dążyć do ograniczenia własnych kosztów – te związane z nieefektywnym wykorzystaniem armii są tu najwyższe i najważniejsze. Paradoksalnie na początek wiązałoby się to ze zwiększonymi wydatkami, chodzi bowiem o przeniesienie ciężaru odpowiedzialności na inną instytucję niż wojsko. Nie wiem, czy lepszym rozwiązaniem byłoby zbudowanie nowej formacji – na wzór przedwojennego Korpusu Ochrony Pogranicza – czy rozbudowa Straży Granicznej. Intuicja i doświadczenie podpowiadają mi, że lepiej nie startować od zera. Pouczający może tu być przykład Wojsk Obrony Terytorialnej, które według pierwotnych założeń miały już mieć docelową formułę, tymczasem wciąż są w budowie. Tak czy inaczej, chodzi o delegowanie zadań poza armię (a przynajmniej jej część operacyjną!), która naprawdę ma co robić. Wczoraj napisałem, że najlepsze brygady WP nie są w stanie efektywnie szkolić personelu – „bo granica”. Stwierdziłem, że dwa-trzy miesiące czy nawet pół roku takiego oderwania od rutyny armii nie zaszkodzi. Ale trzy lata robią w instytucji poważną kompetencyjną wyrwę – kilkadziesiąt tysięcy (!) nowych żołnierzy spędziło na poligonach i strzelnicach mniej czasu niż przy granicy. W realiach prawdziwej wojny „na wejście” stawiamy się w beznadziejnej sytuacji, skonkludowałem. A jest jeszcze gorzej, na co uwagę zwrócił mi doświadczony podoficer, służący do niedawna w elitarnej formacji. „Zapomniałeś o jednym”, napisał. „Ten stan nie trwa od ‘granicy’ tylko od pandemii. Ci, którzy przychodzili wtedy i znali na pamięć sanepid, szpitale ale nie strzelnice, dziś uczą innych”. Czego? W oparciu o jakie doświadczenie?

Armia musi się odbudować, dokonać absorpcji nowego sprzętu, zaaplikować sobie nauki i nauczki płynące z wojny na Wschodzie. Tuptanie przy płocie, czy nawet rozganianie agresywnego tłumu, temu nie sprzyja.

Wobec zaniechań z ostatnich trzech lat, gwałtowny odwrót wojska znad granicy nie wchodzi w grę. I tu pojawia się rzekoma potrzeba uporządkowania kwestii prawnych, związanych z obecnością żołnierzy na wschodzie kraju. Ze zdumieniem obserwuję działania MON, które zasługują na miano biegunki legislacyjnej. Oto bowiem pojawiają się kolejne pomysły na akty prawne, podczas gdy odpowiednie przepisy już istnieją. Wystarczy zacząć stosować Regulamin ogólny żołnierza Wojska Polskiego w zakresie dotyczącym służby wartowniczej.

Realną bieżącą potrzebą jest zapewnienie wojsku wsparcia – co możemy zrobić sięgając po zasoby Frontexu, agencji zajmującej się ochroną zewnętrznych granic UE. Nowy rząd chwali się znakomitymi kontaktami w unijnej administracji, teoretycznie więc powinno pójść gładko.

I wreszcie czas skończyć z wojenną narracją – nie tylko bowiem jest odklejona od rzeczywistości, ale ma też moc dzielenia Polaków. Zobaczmy, co dzieje się z percepcją rządowego projektu „Tarcza Wschód”. Planowane pola minowe, umocnienia, odtworzone bagna itp. postrzegane są jako instalacje mające przeciwdziałać nielegalnej imigracji. A przecież nie o to w tym chodzi – to nasze „dmuchanie na zimne” na okoliczność twardej rosyjskiej agresji, inwazji wojskowej. Niektórym pomysł wysadzania migrantów na minach odpowiada, inni pukają się w czoło. Obie strony kłócą się o coś, czego nie ma i nie będzie, a co jest wyłącznie skutkiem błędnej strategii komunikacyjnej. A Kremlowi w to graj…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Granica/fot. Sztab Generalny WP

Precedensy

A gdyby tak zaplecze dla ukraińskich F-16 – lotniska, warsztaty i zbrojownie – wynieść poza Ukrainę? Kijów – na czas działań wojennych – uniknąłby konieczności adaptacji własnej infrastruktury, co nie jest niewykonalne, ale czemu towarzyszyłoby ogromne ryzyko rosyjskich ataków i będących ich skutkiem zniszczeń. A ze „świeżutkiego”, ale dziurawego pasa „szesnastka” nie wystartuje. Tymczasem pod obcym niebem samoloty byłyby bezpieczne, ich obsługa odbywałaby się w komfortowych warunkach. Na przykład w Polsce, Słowacji czy w Rumunii. Brzmi jak war/political-fiction? Owszem, ale precedensy już są.

W czymś, co od biedy można nazwać polską doktryną obronną, przewidziano czasową dyslokację naszych F-16 na lotniska we wschodnich Niemczech. Chodzi rzecz jasna o potencjalny konflikt z rosją, odbywający się przy założeniu (nad prawomocnością którego nie będę się teraz rozwodził), że Moskwa nie odważy się atakować celów rozmieszczonych na terytorium RFN. Tak zachowano by uderzeniowy potencjał naszego lotnictwa, niezbędny do operacji obronnej i planowanej po przybyciu sił sojuszniczych kontrofensywy. Kogo bardziej taki scenariusz interesuje, zapraszam do lektury „Międzyrzecza”, powieści, którą wydałem przed czterema laty.

Wracając zaś na grunt „tu i teraz” – nade wszystko jednak precedens stworzyli sami rosjanie. Chodzi o sposób, w jaki wykorzystują Białoruś. Relacje między Moskwą a Mińskiem są inne niż w przypadku Kijowa i Warszawy czy Bukaresztu, nie mielibyśmy więc do czynienia z sytuacją jeden do jednego, niemniej skutki prawno-międzynarodowe byłyby podobne. Armia rosyjska regularnie korzysta z białoruskiego zaplecza militarnego. Z terytorium północnego sąsiada Ukrainy startują rosyjskie samoloty, wystrzeliwane są rakiety, w początkowej fazie „spec-operacji” na Białorusi znajdowały się pozycje wyjściowe wojsk lądowych federacji. A mimo to Mińsk formalnie pozostaje neutralny, armia łukaszenki nawet niejawnie nie angażuje się w działania bojowe, Ukraina zaś – pomijając warstwę retoryczną/zmagania propagandowe – nie przeprowadza uderzeń odwetowych – ani w miejsca koncentracji rosjan, ani tym bardziej w białoruskie instalacje wojskowe. Jeśli współcześnie coś zasługuje na miano „dziwnej wojny”, to są to właśnie relacje ukraińsko-białoruskie.

Czy rosjanie pozostaliby równie powściągliwi? A czy atakują hub logistyczny w rzeszowskiej Jasionce, przejścia graniczne, przez które nieprzerwanie płynie pomoc wojskowa dla Ukrainy? Wiosną zeszłego roku zupełnie poważnie rozważałem scenariusz prewencyjnego ataku moskali na lotnisko w Malborku czy Mińsku Mazowieckim, gdzie stały nasze MiG-i-29. Wtedy po raz pierwszy zaczęto mówić o ich przekazaniu, kilka iskanderów – kalkulowałem – załatwiłoby sprawę, patrząc z perspektywy Moskwy. Wojny pewnie by z tego nie było – przewidywałem – przeszacowując rosyjskie skłonności do gry va banque. Rok później MiG-i poleciały do Ukrainy (część z nich; część przekazanych maszyn dotarła na wschód rozebrana, transportem kołowym), startując z lotniska w Krakowie. Za sterami siedzieli, a jakże, ukraińscy piloci. Podobny scenariusz zrealizowano w przypadku dostaw słowackich „dwudziestek-dziewiątek”. Nikt się reakcjami Moskwy nie przejmował, Kreml nabrał wody w usta. Dostawy samolotów miały być kolejną „czerwoną linią”, po przekroczeniu której rosja – straszyli jej przedstawiciele – podejmie dramatyczne kroki. Tych linii przekroczono do dziś tak wiele, że nie jestem w stanie ich zliczyć. Mam za to pewność, że federacja, obecnie – z tak dramatycznie osłabioną armią konwencjonalną – nie odważyłaby się ryzykować otwartego konfliktu z NATO.

Pytanie czy NATO byłoby gotowe mimo wszystko podbijać stawkę?

Na potrzeby tego tekstu – by móc rozważyć opisany scenariusz wsparcia dla wojennej eksploatacji ukraińskich „efów” – załóżmy, że tak. I co mamy? Ano brutalny realizm.

Pamiętacie (z lektur), co się działo z niemieckimi pilotami myśliwców, którzy w czasie bitwy o Anglię, w ferworze walki, za daleko bądź na za długo zapuścili się nad terytorium wroga? Kończyli w morzu (w Kanale) i często był to koniec oznaczający śmierć. Niewystarczający zasięg messerschmittów był jedną z przyczyn porażki flotylli Hermana Goeringa w zmaganiach z brytyjskim RAF-em. Dlaczego o tym wspominam? W potocznych wyobrażeniach umyka nam fakt, że Ukraina to naprawdę rozległy kraj (dwa razy większy od Polski), co ma istotny wpływ na sposób prowadzenia działań wojennych, także operacji lotniczych. F-16 może dużo, ale ma ograniczenia. Patrząc na nominalny zasięg – wynoszący ponad trzy tysiące kilometrów – możemy tego nie dostrzegać. Tyle że to maszyna bojowa, przenosząca uzbrojenie, w warunkach wojennych nielecąca „po sznurku”, a manewrująca, zaś jej pilot po wykonaniu zadania musi jeszcze wrócić do bazy. Nie sposób znieść zależności między masą amunicji a masą paliwa; tu zawsze bierze się jedno kosztem drugiego. W efekcie promień działania „efów” jest znacząco niższy niż zasięg – i wynosi 550 km. „Szesnastki” startujące z Polski mogłyby realizować zadania nad zachodnią i centralną Ukrainą, samoloty bazujące w Rumunii „ogarniać” częściowo południe. A co z resztą terytorium, zwłaszcza z obszarem działań bojowych na wschodzie kraju?

Co więcej, „efy” są szybkie, ale czaso-przestrzeni nie zaginają. Rutynowe patrole z pewnością by nie wystarczyły, samoloty musiałyby działać w reżimie QRF, sił szybkiego reagowania. Realnie rzecz ujmując – albo mieć blisko, albo cały czas „wisieć w powietrzu”. Oczywiście, w takim scenariuszu można myśleć o użyciu powietrznych tankowców, ale: Kijów ich nie posiada, NATO nie planuje transferu, własnych maszyn w rejon walk nie wyśle, powietrzne tankowanie to już „wyższa szkoła jazdy” (co kłóci się z pomysłem uczenia ukraińskich pilotów „na szybkości”), no i koniec końców, nie da się nad Ukrainą zabezpieczyć procesu podejmowania paliwa.

Idźmy dalej. F-16 to samolot amerykański, przewidziany do użycia zgodnie z zachodnią filozofią prowadzenia operacji lotniczych. By nie wchodzić w zbędne szczegóły, skupmy się na kwestii wsparcia misji „efów” przez samoloty AWACS. To te maszyny z radarami na grzbietach, służące do nadzoru przestrzeni powietrznej. AWACS-y „widzą” dalej niż pozwalają na to radary maszyn myśliwskich – w sprzyjających warunkach nawet na odległość do 600 km i mogą śledzić równocześnie wiele celów (od kilkudziesięciu do kilkuset). Służą zatem poszerzaniu świadomości sytuacyjnej pilotów maszyn bojowych, do których na bieżąco kierowane są informacje pozyskane z obserwacji. W takich warunkach można działać z wyprzedzeniem, możliwa jest też koordynacja pracy całych ugrupowań lotniczych. Ukraińcy takim sprzętem nie dysponują, natowskie AWACS-y latające wzdłuż dostępnych granic lądowych i morskich Ukrainy nie dałyby pełnego rozwiązania. No i znów mielibyśmy problem aktywnego wspierania operacji bojowych ukraińskiego lotnictwa. I w tym przypadku precedens już jest: podczas tropienia, zakończonego zatopieniem krążownika „Moskwa”, misję rozpoznawczą na rzecz Ukraińców prowadził amerykański bezzałogowiec. Tym niemniej najbardziej korzystną sytuację wypracowałby klasyczny AWACS operujący nad centralną Ukrainą – na co Sojusz sobie nie pozwoli.

To wszystko skłania mnie do opinii, że transfer F-16 do Ukrainy to raczej opcja na powojnie. Pierwszy poważny krok w kierunku westernizacji ukraińskich sił powietrznych i budowania ich potencjału odstraszania. Ukraina za kilka lat – dysponująca dwoma setkami zachodnich maszyn (nie tylko „szesnastkami”), zapleczem i dobrze wyszkolonym personelem – będzie dla rosji zbyt wymagającym przeciwnikiem, by Moskwa zaryzykowała kolejną próbę inwazji. Nie znaczy to, że „efy” nie zdążą powalczyć w tej wojnie. Zapewne stanie się to udziałem kilku maszyn i pilotów. Misje, które zostaną przeprowadzone, nie wykorzystają pełnego spektrum możliwości F-16, obciążone też będą znacznie większym ryzykiem. Pouczające w tym zakresie mogą być doświadczenia z czołgami Leopard – wykorzystane po krótkim szkoleniu i w uboższym ekosystemie wojskowym niż natowski, tanki wcale nie okazały się super-bronią. Udowodniły wyższość nad rosyjskimi odpowiednikami, ale i tak płonęły. „Efy” też będą płonąć i spadać, czego warto mieć świadomość już dziś. Lepszy bowiem realizm niż karmienie nierealistycznych oczekiwań…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Polskie „efy” podczas misji Air Policing w krajach nadbałtyckich/fot. Bartek Bera

Napięcia

Historia armii rosyjskiej to pasmo przemocy stosowanej także przez jednych żołnierzy wobec innych. Problem dobrze ilustruje historia Andrieja Syczewa, w grudniu 2005 roku 18-letniego szeregowca. Syczew trafił do jednostki przy szkole wojsk pancernych w Czelabińsku, gdzie jako „młody” szybko zetknął się z prześladowaniem ze strony starszych stażem kolegów. W sylwestrową noc kilku z nich postanowiło się zabawić, w wyniku czego ośmiu poborowych zostało dotkliwie pobitych. Najbardziej oberwało się Syczewowi, któremu poza „standardowym” laniem zafundowano również gwałt, a następnie wielogodzinne siedzenie w kucki na mrozie. Efekt? Żołnierz dostał gangreny, ale do szpitala trafił dopiero po kilku dniach, już w stanie krytycznym. Amputowano mu obie nogi oraz genitalia. W doniesieniach prasowych z tamtego okresu pojawia się relacja matki skatowanego wojskowego, Galiny. „Syn nie jest w stanie mówić, napisał nazwisko najokrutniejszego ze swych katów na kartce”, zrelacjonowała pierwszą wizytę w szpitalu kobieta.

rosja przed kilkunastu laty była nieco inna niż obecnie. Sprawę Syczewa nagłośniono, główny oprawca został skazany. Wyrok był co prawda symboliczny (4 lata), lecz i tak oznaczał wyłom w dotychczasowych praktykach. Dość powiedzieć, że ówczesny szef MON, Siergiej Iwanow, początkowo przekonywał dziennikarzy, że przecież nic poważnego się nie stało. Ot, jeden poturbowany żołnierz. Oficjalnie w podobnych incydentach w 2005 roku zmarło 16 poborowych, co przy ponad milionowym wojsku miało nie być jakimś strasznym wynikiem. Iwanow zapomniał przy tym dodać, że ministerstwo obrony doliczyło się w tym samym roku 276 samobójstw w armii, z których większość poprzedzały praktyki dręczenia młodszych żołnierzy.

Human Rights Watch szacowała wówczas, że problem prowadzi co roku do śmierci kilkudziesięciu poborowych, a w tysiącach innych przypadków przynosi poważne i trwałe uszkodzenia zdrowia psychicznego oraz fizycznego. Corocznie setki żołnierzy popełniają lub próbują popełnić samobójstwo, a tysiące uciekają z jednostek. Komitet Matek Żołnierzy szacował wtedy, że rocznie ginie około dwóch tysięcy poborowych. Z dostępnych danych wynikało, że tylko w pierwszej połowie 2004 roku oficjalna liczba „strat niewojennych” wyniosła 420 żołnierzy.

Po 2006 roku dane na ten temat objęto klauzulą „ściśle tajne”.

Andriej Syczew został oczywiście zwolniony z wojska, prezydent putin zadekretował przekazanie mu 3-pokojowego mieszkania w ramach rekompensaty. Kaleki mężczyzna otrzymał również rentę. O historii pisały media na całym świecie, stąd hojne jak na rosyjskie warunki zadośćuczynienie.

Diedowszczina – odpowiednik naszej „fali” z czasów zasadniczej służby wojskowej – na dobre rozkręciła się w czasach sowieckich. Koszarowa przemoc – jakkolwiek często brutalna – miała także funkcjonalny wymiar: wojsko pilnowało się samo. Nie zwalczano go zatem jakoś nadmiernie entuzjastycznie, choć po rozpadzie ZSRR stało się jasne, że przynosi więcej szkód niż korzyści. Oficerowie danych jednostek mogli mieć spokój, ale armii jako całości zaczęło brakować przyzwoitego rekruta. Kto mógł, wykupywał się od poboru – skala korupcji w wojenkomitetach była tak wysoka, że w połowie lat 90. w niektórych regionach od służby migało się 80-90 proc. młodych mężczyzn. Dotyczyło to przede wszystkim bardziej zasobnych miast, z europejskiej części rosji, zamieszkałej przez Słowian – generalnie lepiej wykształconych, o lepszych parametrach zdrowotnych niż mieszkańcy zabiedzonej Azji. Deficyt „białych” potęgowały zmiany polityczne – wybicie się na niepodległość Białorusi i Ukrainy (zwłaszcza ta druga dostarczała armii sowieckiej najwartościowszego rekruta) oraz ruchawki secesjonistyczne na Kaukazie. O ile Moskwa nie bardzo mogła zmusić Mińsk i Kijów do powrotu „do macierzy”, o tyle Czeczenii czy Dagestanowi nie odpuściła. Karne operacje wojskowe – niezwykle brutalne wobec ludności cywilnej – obnażyły też masę słabości posowieckiej armii rosyjskiej. Ich skutkiem były wysokie straty, o których wówczas media informowały jeszcze opinię publiczną. Ba, nie bano się pokazywać zwyrodniałych praktyk zakorzenionych w armii, jak choćby stosunku do ciał poległych żołnierzy. Obrazy gnijących trupów zebranych w wagonach-kostnicach, porzuconych następnie gdzieś na odległych stacjach, działały na wyobraźnie nie tylko potencjalnych poborowych, ale i ich rodzin. Deklaratywna duma z armii nie zmieniała faktu, że miażdżąca większość młodych rosjan ani myślała w niej służyć.

I stan ten trwa do dziś.

Po drodze jednak doszło do poważnej jakościowej zmiany. Związek Sowiecki był państwem rasistowskim, rosja odziedziczyła ten kulturowy rys. Narody Kaukazu, środkowej i dalekiej Azji nawet wcześniej, w czasach carskich, postrzegano jako gorsze. W rosyjskiej myśli politycznej pisano o nich jako o pozbawionych mocy państwowotwórczych. Skazanych zatem na rosyjską misję cywilizacyjną, co w praktyce oznaczało kolejne inkorporacje terenów, rusyfikację elit i brutalne rugowanie lokalnych elementów tradycji i kultury. W relacjach międzyludzkich zaś skutkowało poczuciem wyższości, okazywanym przez „białych” śniadolicej czy żółtoskórej mniejszości. W armii przekładało się to na utrudniony dostęp mniejszości etnicznych do wyższych stanowisk dowódczych (średnich zresztą też) oraz nagminną praktyką wykorzystywania Kaukaskich i Azjatów do najcięższych prac – poprzez kierowanie ich do wszelkiej maści jednostek pomocniczych. W latach 60. ów instytucjonalny rasizm ugruntował też praktykę nieprzyjmowania do służby w siłach strategicznych (jądrowych) żołnierzy o „niewłaściwym” pochodzeniu, przede wszystkim muzułmanów z Kaukazu.

Diedowszczina w czasach ZSRR miała – można by rzec nawiązując do sowieckiej retoryki – internacjonalistyczny charakter. Bito młodych bez względu na pochodzenie czy religię, ze statystycznej konieczności, gdy „białych” była miażdżąca większość, przede wszystkim Słowian. Motyw rasistowski w tych prześladowaniach nie był dominujący. Ale przyszły lata 90., w których obok wspomnianych powodów niedostatku „białego” rekruta, pojawiły się też inne ważne zjawiska. Europejskie rosjanki przestały rodzić, wskaźniki reprodukcji spadły do poziomu niegwarantującego już prostej zastępowalności. Kaukaz i część azjatyckich republik – mimo postępującej pauperyzacji – nie przeszły załamania demograficznego, a z czasem dzietność zaczęła tam nawet rosnąć. Górę wzięły czynniki kulturowe (w islamie posiadanie licznego potomstwa to etyczny imperatyw), nie bez znaczenia były również transfery socjalne kierowane do biednej prowincji wraz z nastaniem ery putinowskiej stabilizacji, finansowanej ze sprzedaży ropy i gazu (dalej było biednie, ale jakoś stabilniej…). W następstwie tych procesów w armii doszło do etnicznego przemodelowania. Tuż przed inwazją na Ukrainę jedną trzecią armii putina stanowili muzułmanie oraz wyznawcy innej religii niż prawosławie. Nie znajduje to odzwierciedlenia w strukturze etnicznej rosji, gdzie „biali” stanowią 75 proc. populacji. Co więcej, z konieczności „czarni” zajęli dużą część stanowisk podoficerskich (nawet 40 proc.) oraz specjalistycznych. Pogardzani obywatele drugiej kategorii otrzymali instytucjonalną władzę, ale też w wielu jednostkach przestali być mniejszością. No i się zaczęło – odgrywanie za bycie tymi gorszymi, w cywilu, w armii. Diedowszczina zmieniła się w ziemlaczestwo, dyskryminację na tle rasowym. Rosyjskie media o tym nie piszą, bo nie mogą, armia zachowuje urzędowy optymizm, ale informacje z koszar i tak wyciekały, wzmagając determinację etnicznych rosjan, którzy jeszcze bardziej zaczęli unikać wcielania w kamasze. A że jednocześnie wojsko, mniej więcej dekadę temu, zaczęło przyzwoicie płacić, biedna nierosyjska prowincja zyskała kolejny pretekst, by się zaciągnąć.

O czym wspominam, byście mieli lepszą świadomość tego, co wydarzyło się w minioną sobotę w jednostce wojskowej pod Biełgorodem. Zginęło wówczas 11 osób, a kilkanaście zostało rannych (według ukraińskiej agencji Unian, ofiar śmiertelnych było więcej – aż 22 rekrutów). Podczas zajęć na poligonie doszło do strzelaniny, sprowokowanej niepochlebnymi komentarzami jednego z rosyjskich oficerów. Miał się on naśmiewać z tadżyckich ochotników, drwić z allaha i islamu. Obrażona dwójka (trójka?) otworzyła ogień…

W mojej ocenie nie był to przypadkowy incydent/wypadek, czy akt terroru, jak chcą tego rosyjscy śledczy – a standardowe zachowanie wpisujące się w powszechne zjawisko etnicznych napięć w armii rosyjskiej, które w tym przypadku zakończyło się spektakularną tragedią.

—–

Nz. Zabici rosjanie i tak trafiliby na front, gdzie spotkałby ich taki sam los…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

PS. A pod tym linkiem znajdziecie wywiad, który przeprowadził ze mną dziennikarz serwisu Milmag. Jest trochę o wojnie, o dziennikarstwie, ale przede wszystkim o moich książkach. Zapraszam do lektury!

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to