Gruchotanie

Naloty dywanowe miały złamać Niemców. W różnym zakresie dotknęły jedną trzecią obywateli III Rzeszy. Ale czy ich złamały?

Kategoryzacje konfliktów zbrojnych mogą przybrać różne postaci, jedną z nich jest podział wedle kryteriów dewastacji. I tak mamy wojny na zniszczenie i na wyniszczenie. Różnica, jakkolwiek wydaje się nieostra, jest zasadnicza: w pierwszym rodzaju wojen chodzi o pokonanie armii przeciwnika, pozbawienie jej potencjału bojowego, skutkujące kapitulacją. To konflikt o ograniczonym zakresie, oparty o zasoby zgromadzone przed jego wybuchem. W ujęciu drugim celem jest wykrwawienie już nie tylko wrogiego wojska, ale całego stojącego za nim społeczeństwa i wspierającej wysiłek wojenny gospodarki. To wojna totalna, zwykle będąca skutkiem sytuacji, w której po serii bitew jednej ze stron nie udało się zrealizować zakładanych planów (np. okupacji danego terytorium). W najnowszej historii świata najdonioślejszym przykładem konfliktu na wyniszczenie jest II wojna światowa. Jednym z praktycznych wymiarów totalnej dewastacji była lotnicza kampania bombowa zachodnich aliantów, prowadzona nad III Rzeszą, w ramach której doszło m.in. do zagłady Drezna.

Masowe zabijanie

Wydarzenia z lutego 1945 roku stały się ikonicznym przykładem wojennego bestialstwa, trwale obecnym w publicznej debacie inspirowanej przez ruchy antywojenne. Zakorzeniły się również w kulturze popularnej, głównie za sprawą Kurta Vonneguta – amerykańskiego jeńca, naocznego świadka, po wojnie wziętego pisarza. Jego bestsellerową „Rzeźnię numer pięć”, wydaną w 1969 roku, trzy lata później przeniesiono na wielki ekran. I choć fabuła jedynie nawiązuje do bombardowania Drezna, książka i film istotnie przyczyniły się do rozpowszechnienia wiedzy na temat dramatu.

Dla porządku przypomnijmy najważniejsze fakty. W nocy z 13 na 14 lutego nad miasto nadleciało 770 bombowców Lancaster należących do RAF-u. W drugiej fali zaś ponad 300 latających fortec B-17, pilotowanych przez załogi USAAF. W brytyjsko-amerykańskich nalotach zginęło co najmniej 18 tys. drezdeńczyków, uciekających przed armią czerwoną uchodźców, robotników przymusowych i jeńców – do takiego wniosku doszła w 2011 roku komisja powołana przez władze Saksonii. Zdaniem jej przedstawicieli, wszystkich ofiar mogło być nawet 25 tys., gdyż części ciał nie udało się odnaleźć i zidentyfikować. Tuż po nalotach propaganda nazistowska podawała straty rzędu 200 tys. Przez kolejne lata po wojnie różne źródła szacowały liczbę zabitych na 35-50 tys. Tak czy inaczej, było to masowe zabijanie.

– Niemcy nie postrzegali Drezna jako celu nalotów dywanowych, bo nie było tam fabryk i innych obiektów ważnych ze strategicznego punktu widzenia – twierdzi dr Alicja Bartnicka z Wydziału Nauk Historycznych UMK w Toruniu, specjalistka w zakresie dziejów III Rzeszy. – Po co bombardować miasto słynące głównie z pięknej zabudowy? Nikt w to wówczas nie wierzył. Tymczasem alianci Drezno nie tylko zbombardowali, ale wręcz zrównali z ziemią. Użyli ponad 500 ton bomb burzących i 370 ton zapalających, dokonując prawdziwej masakry.

Przekroczenie progu

Pomysł nalotu na Drezno wyszedł od Winstona Churchilla, który w ten sposób zamierzał odpłacić Niemcom za bombardowanie Warszawy, Rotterdamu czy Londynu. W tygodniu poprzedzającym nalot, na miasta Wielkiej Brytanii spadło niemal 200 pocisków V1 i rakiet V2 – żądza odwetu była wówczas wśród Brytyjczyków powszechna. Ale „prawo do zemsty” to jeden z kilku argumentów „za”. W tym konkretnym przypadku chodziło też o wywołanie paniki wśród ludności cywilnej w pobliżu frontu, co było elementem szerszej strategii gruchotania morale niemieckiego społeczeństwa. Poparcie dla nazistowskiego reżimu chciano Niemcom „wybombardować z głów” – to właśnie temu, obok fizycznego niszczenia infrastruktury niezbędnej do prowadzenia wojny, służyła aliancka kampania lotnicza na dobre uruchomiona w 1942 roku. W jej trakcie na Niemcy zrzucono aż 1,3 mln ton bomb (drugie tyle na kraje satelickie i okupowane), biorąc za cel 41 dużych i 158 średnich miast. W nalotach zniszczono 650 tys. budynków, a ponad 4 mln uszkodzono. Zginęło – wedle różnych szacunków – od 305 do 600 tys. osób. 14 mln obywateli III Rzeszy straciło majątek, 7,5 mln pozbawiono dachu nad głową. Ponad 20 mln zostało na jakiś czas odciętych od prądu, gazu lub wody, a 5 mln zmuszono do ewakuacji.

Zimą 1945 roku miażdżącą większość tych szkód już wyrządzono.

– Moment przeprowadzenia nalotów na Drezno budzi wątpliwości – mówi dr Bartnicka. – W lutym 1945 roku wiadomym już było, że Niemcy tej wojny nie wygrają. Kapitulacja pozostawała kwestią czasu. I owszem, alianci obawiali się, że wojna może potrwać do jesieni. Ale czy akurat zniszczenie nieistotnego strategicznie miasta mogło to zmienić?

Tak, uznano w alianckim dowództwie. Bombardowanie Drezna należy rozpatrywać także jako kolejny akt celowego przesuwania granicy moralnej. Był to atak wymierzony tylko i wyłącznie w ludność cywilną, o wybitnie terrorystycznym charakterze. Dość wspomnieć, że stacja kolejowa – rzekomy cel, o którym wspomina się przy okazji usprawiedliwiania decyzji o nalotach – ledwo została draśnięta.

– Alianci przekroczyli pewien próg – przekonuje Bartnicka. – Najpierw zrobili to w Berlinie, potem w Dreźnie, a za miesiąc w Tokio. Wszystko, co wydarzyło się później, włącznie z użyciem bomby atomowej, było „łatwiejsze”.

Najbardziej niszczycielski atak lotniczy w historii miał miejsce nocą z 9 na 10 marca 1945 roku. Nad Tokio nadleciało wówczas 329 samolotów B-29, które zrzuciły blisko 2 tys. ton bomb, w większości zapalających. Intensywne pożary przekształciły się w burzę ogniową, doprowadzając do śmierci 100 tys. osób. Hekatomba cywilów nie złamała Japonii i dopiero dwa uderzenia jądrowe z sierpnia 1945 roku zmusiły Tokio do kapitulacji.

Nie ma sensu walczyć

Ograniczoną skuteczność masowych nalotów obserwowano także w Europie.

– Działania aliantów nie miały wpływu ani na niemieckie morale, ani na produkcję – mówi Alicja Bartnicka. Reżim do samego końca cieszył się szerokim poparciem społecznym, a produkcję wojenną rozdrobniono i przeniesiono w bezpieczniejsze miejsca. W listopadzie 1944 roku – w szczycie alianckiej kampanii bombowej – osiągnęła ona najwyższy poziom w historii III Rzeszy.

Wysokie były też koszty ponoszone przez aliantów. W brytyjskim Bomber Command odsetek strat sięgał 41 proc., zbliżając się do krwawych rezultatów pierwszowojennych jatek. W praktyce oznaczało to, że ponad 47 tys. lotników poległo podczas misji bojowych lub zmarło w niewoli, a 8,2 tys. zginęło w następstwie rozmaitych wypadków.

Z drugiej strony należy pamiętać, że obrona przeciwlotnicza pochłaniała olbrzymie siły i środki hitlerowskiej gospodarki. Z relacji Alberta Speera, ministra uzbrojenia III Rzeszy, wynika, że w 1944 roku 30 proc. produkowanych dział było przeznaczonych do ochrony niemieckiego nieba. I że zużywały one 20 proc. wytwarzanej ciężkiej amunicji. Z pewnością skutkowało to niższymi możliwościami Wehrmachtu na froncie, co w jakiejś mierze przyczyniło się do skrócenia wojny. Ale czy zyski równoważyły straty?

Z biegiem czasu po II wojnie światowej w myśli wojskowej zaczął dominować pogląd, że wojna z cywilami nie ma sensu. Refleksji moralnej sprzyjał rozwój technologiczny – za sprawą coraz wyższej precyzji broni zniknęła konieczność równania z ziemią całych kwartałów, by porazić pojedynczy obiekt. Ostatnim konfliktem, podczas którego jedna ze stron sięgnęła po masowe naloty, była wojna w Wietnamie. W trwającej od 1965 do 1968 roku operacji „Rolling Thunder”, Amerykanie zrzucili na Wietnam Północny (oraz na bazy i szlaki przerzutowe partyzantów na Południu) 1,6 mln ton bomb. Wielokrotnie atakowano cele cywilne, pozbawiając życia 90 tys. Wietnamczyków. Te śmierci tylko ugruntowały twardą postawę Azjatów, co skończyło się kompromitującą porażką USA w 1975 roku. W takich okolicznościach imperatyw „nie ma sensu walczyć z cywilami” stał się wiodącym w zachodniej strategii wojskowej. Do zeszłego roku wydawało się, że podzielają go też rosjanie. Nadzieje prysły ostatecznie, gdy jesienią 2022 roku Moskwa rozpoczęła terrorystyczną kampanię nalotów rakietowych na ukraińską infrastrukturę krytyczną. Jej celem było pozbawienie Ukraińców wody, prądu i ogrzewania w najtrudniejszym zimowym okresie. Tak chciano złamać opór obrońców. Tymczasem wiosna za progiem, Ukraina walczy, a 90 proc. jej społeczeństwa ani myśli ustępować agresorom. „Było zimno, było ciemno, ale tak nas nie złamiecie. Tak nas tylko zmotywujecie” – słowa Dmytro Kułeby, szefa MSZ Ukrainy, dobrze oddają istotę rzeczy.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu i Bożenie Bolechale.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatniego tygodnia: Annie Podlaskiej, Czytelniczce/Czytelnikowi używającemu nicka Sizna, Danielowi Więcławskiemu, Przemkowi Szafrańskiemu (tu to było „wiadro kawy”), Marcinowi Wasilewiczowi i Marcie Przestrzelskiej.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Ruiny Drezna/fot. Bundesarchiv/domena publiczna

Totalitarni

Trudno zgodzić się ze stwierdzeniem, że narodowy socjalizm mógł zostać Niemcom narzucony. On się przyjął, bo społeczeństwo było na to gotowe. Rozmawiam z dr Alicją Bartnicką, historyczką z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

– W kręgu Pani zainteresowań badawczych znajduje się historia II wojny światowej i zagadnienia związane z totalitaryzmami…

– I im dłużej się tym zajmuję, tym bardziej mam wrażenie, że mniej z tego rozumiem.

– Bo?

– Bo czasami nie mieści mi się w głowie, do jakich rzeczy jesteśmy zdolni jako ludzie. I niestety prawdą jest, że historia lubi się powtarzać. Odnoszę wrażenie, że nie wyciągamy wniosków z tego, co już spotkało nas w przeszłości.

– Spotkał nas np. niemiecki nazizm. Niebawem ukaże się Pani książka o Heinrichu Himmlerze, bawarskim agronomie, który w styczniu 1929 r., mając niespełna 29 lat, objął funkcję Reichsführera SS, „głowy” tej formacji.

– W potocznym, ahistorycznym podejściu do tematu, nie uwzględnia się faktu, że mówimy o okresie sprzed powstania III Rzeszy, w którym SS nie była jeszcze tym, czym stała się później.

– Fakt, początek III Rzeszy to rok 1933. Czyli dopiero wtedy możemy uważać Himmlera za drugą po Adolfie Hitlerze najważniejszą osobę w Niemczech?

– Myślę, że nie wszyscy historycy zgodzą się ze stwierdzeniem, że Himmler był numerem dwa w III Rzeszy. Według mnie, na końcowym etapie kariery politycznej, był. A sukces zapewniła mu właśnie jego Schutzstaffel, która w istocie na początku była nie tylko organizacją nieliczną, ale też niemającą wielkiego znaczenia w strukturach NSDAP. Kiedy Himmler został Reichsführerem, w skład SS wchodziło ośmiu mężczyzn. Ich zadaniem była ochrona narodowosocjalistycznych dygnitarzy w trakcie partyjnych wieców.

– Dziesięć lat później szeregi SS liczyły już blisko 260 tys. osób.

– A trzeba pamiętać, że Himmler znacznie zmienił kryteria przyjęcia, które stały się szalenie rygorystyczne. I mimo tych wysokich wymogów, których spełnienie pociągało za sobą szereg trudności, wielu niemieckich mężczyzn bardzo chciało wstąpić do organizacji. Poza tym SS w szybkim czasie zaczęła rosnąć w siłę w sensie politycznym i stała się istotnym dla władzy organem wykonawczym. Nic więc dziwnego, że dziś nazywana jest „czarną elitą”, bo pod względem rasowym miała przecież uosabiać najbardziej pożądane przez narodowych socjalistów cechy genetyczne, czy też określana mianem „państwa w państwie” z uwagi na zakres posiadanej władzy.

– Przyjrzyjmy się kwestii nowej elity, która miała dać zaczyn nowego niemieckiego społeczeństwa – czystego rasowo narodu. Z uwzględnieniem takich aspiracji skonstruowano mechanizm rekrutacji do SS. Mało kto ma dziś świadomość, że akces kosztował.

– Żeby ubiegać się o przyjęcie w szeregi SS trzeba było w pierwszej kolejności spełnić wymogi natury fizycznej, m.in. mierzyć 170 cm wzrostu i mieć najlepiej niebieskie oczy, blond włosy oraz proporcjonalnej budowy ciało. Poza tym należało udokumentować pochodzenie, przedkładając wykaz przodków do 1750 r. Przyszli SS-mani musieli sięgnąć do wielu ksiąg parafialnych, przedstawić akty urodzenia, ślubu czy zgonu swoich przodków, co wymagało nie tylko nakładu finansowego, ale i czasu.

– Odpowiednia budowa fizyczna i pochodzenie to nie wszystko…

– Ważna była też postawa. Himmler oczekiwał bezwarunkowej wierności, lojalności i posłuszeństwa. Przełożyło się to zresztą na oficjalne hasło SS: „Moim honorem jest wierność” („Meine Ehre heißt Treue”). Dlaczego było to tak ważne? Bo tak zideologizowani i podporządkowani władzy ludzie dawali gwarancję bezdyskusyjnego wykonywania rozkazów. II wojna światowa pokazała później, z jak wielkim zaangażowaniem ci posłuszni SS-mani wypełniali swoje obowiązki, niezależnie od tego, czy wchodzili w skład załóg obozów koncentracyjnych, pełnili funkcje typowo administracyjne, czy też aktywnie mordowali ludność żydowską jako członkowie Einsatzgruppen po wybuchu wojny na Wschodzie.

Jedna z tysięcy egzekucji przeprowadzonych przez grupy specjalne na terenach okupowanych ZSRR/fot. domena publiczna

– Z perspektywy współczesnej nauki koncepcja dobrej krwi trąci naiwnością (by nie powiedzieć, że jest głupia). Reichsführer był pryncypialny czy dopuszczał odstępstwa od wzorców aryjskości? A one same – czy się zmieniały w czasie? U końca III Rzeszy mieliśmy przecież Waffen-SS, do której wcielano „poślednie rasy”.

– Waffen-SS to zupełnie inny wątek. Jeśli chodzi o rdzenną SS, problem pojawiał się, gdy w drzewie genealogicznym kandydata odnaleziono żydowskiego przodka. To zamykało drogę do formacji.

– A jak reagował Himmler na negatywne wyniki weryfikacji już będących w służbie SS-manów?

– Różnie. W odniesieniu do niższych stopniem nie było zmiłuj. Żydowskie korzenie oznaczały relegowanie. Inaczej traktowano SS-manów wyższej rangi, dowódców. Himmler pochylał się nad każdym przypadkiem i go analizował. Znamy sprawy, kiedy udowodnienie żydowskiego pochodzenia powodowało, że Reichsführer zakazywał dalszego płodzenia dzieci przez obarczonego niechcianym pochodzeniem podwładnego. Poza tym zaznaczał, że dzieci, które ów SS-man posiada, nigdy nie staną się częścią elitarnej formacji. Co istotne, objętych „aktem łaski” obowiązywała tajemnica. Himmler przecież nie wykluczył ich z organizacji, pod pewnymi warunkami, ale pozwolił im pozostać. Wiadomości o odstępstwach nie powinny jednak rozchodzić się wśród SS-manów.

– Łamanie zasad przychodziło Himmlerowi łatwo?

– Nie, on odpierał wszelkie próby złagodzenia kryteriów przyjęcia do SS, jakie podejmowali jego współpracownicy. Same kryteria zresztą obowiązywały do końca wojny, a w przypadkach, kiedy kandydaci, ze względu na zawieruchę wywołaną konfliktem nie byli w stanie przedłożyć wszystkich wymaganych w procesie rekrutacji dokumentów, wypełnienia wymogów oczekiwano, jak określał to Himmler, „w czasie, kiedy będzie to możliwe”.

– Mieliśmy zatem do czynienia z członkostwem warunkowym?

– Coś w tym stylu, ale tylko w niektórych przypadkach.

– To co z tym Waffen-SS?

– Po pierwsze, trzeba zaznaczyć, że początkowo członkowie tych dywizji rekrutowali się spośród SS-manów. Himmler nie miał przełożenia na wojsko, dlatego postanowił wybudować własne. SS była elitarna, więc Waffen-SS też mogła i miała taka być. Ale sytuację zmieniła wojna – III Rzesza rozpaczliwie potrzebowała rekruta, dlatego do Waffen-SS zaczęto wcielać ochotników. I znów, początkowe założenia w pewnym sensie szły po linii ideologicznej, bo wcielani mężczyźni mieli wywodzić się z ludów germańskich, określanych mianem „pobratymczej krwi”. Rekrutacja germańskich ochotników w okresie zwycięstw na Wschodzie objęła Holandię, Danię, Norwegię, Finlandię, a nawet Belgię czy Francję.

– Rzesza uznawała to za symbol zjednoczenia „całej Europy”, o czym w swoich przemówieniach zwykł mawiać Hitler.

– Zgadza się. Lecz klęski ponoszone na Wschodzie skomplikowały sytuację. Hindusi, Arabowie, Albańczycy, Chorwaci czy Bośniacy zasilali szeregi Waffen-SS, bo Niemcy po prostu potrzebowali mięsa armatniego. Nie było w tym „poszerzania granic aryjskości”, co sugerowali niektórzy badacze zachodni. Nie było odstępstwa od reguł ustanowionych przez Himmlera. Był wyłącznie czysty pragmatyzm. Sam Himmler zresztą, w czerwcu 1944 r., wydał zarządzenie, zgodnie z którym niegermańskie dywizje Waffen-SS miały być określane mianem „Waffen-Divisionen SS”. Ta nazwa sugerowała, że są to związki taktyczne podległe SS, a nie do niej przynależne. Mężczyźni w nich służący, jak podkreślał Reichsführer, nie byli SS-manami.

– Istnienie SS wpisywało się w rasistowską ideologię III Rzeszy – co do zasady. Ale czy w szczegółach również? Na ile esesmański zaczyn był autorskim projektem Himmlera, a ile w tym było Hitlera?

– W moim odczuciu SS niemal od początku do końca była projektem Himmlerowskim. Hitler rzecz jasna stworzył podstawy tej organizacji. Jego centralna rola, nie tylko w strukturach władzy, ale także w aspekcie ideologicznym narodowosocjalistycznego państwa, jest niepodważalna. On wyznaczył kurs, którym podążyli podlegli mu dygnitarze i niemieckie społeczeństwo. Niemniej w przypadku SS wpływ Hitlera na organizację ograniczał się właściwie do utrwalenia na jej gruncie wymogów czystości rasowej. Reszta to Himmler. Zwykłam mawiać, że choć Himmler nie był założycielem SS, to bez wątpienia był jej twórcą.

– SS z czasem zapewniła Reichsführerowi awans polityczny i szerokie wpływy. Z czego to wynikało?

– Poniekąd z charakteru, w jaki Hitler sprawował władzę. On nie wydawał bezpośrednich, precyzyjnych rozkazów. Weźmy przykład Endlösung der Judenfrage, ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. Mamy odnoszący się do tego rozkaz? Otóż nie. A mimo to w trakcie wojny zamordowano sześć milionów Żydów. Hitler nie formułował myśli w jednoznaczny sposób. Wyrażał oczekiwania w postaci dość mglistych stwierdzeń i ogólników, co często dawało szerokie pole do interpretacji. SS w pewnych aspektach to zapewne interpretacja poglądów Hitlera, które, co chciałabym podkreślić, zostały „twórczo rozwinięte” przez Himmlera. Między nimi było zresztą dużo różnic, bo o ile sama SS była na rękę Hitlerowi, o tyle ekspedycje do Tybetu w celu poszukiwania początków rasy aryjskiej, czy odwoływanie się do kultu Teutonów już niekoniecznie. Hitler często krytykował czy wręcz wyśmiewał działania podejmowane przez Himmlera. Ale na słownych upomnieniach w zasadzie się kończyło.

– Nietykalny Himmler?

– Jak już wspomniałam, SS była istotnym narzędziem wykonawczym władzy. Himmler trzymał organizację w garści, więc Hitler tolerował jego dziwne fascynacje. Nie zmienia to faktu, że III Rzesza monolitem nie była.

– A czy w relacji władza-społeczeństwo mieliśmy do czynienia z monolitycznym konstruktem? Często spotykamy się z narracją, która sugeruje, że nazizm został Niemcom narzucony, był ciałem obcym.

– Trudno mi zgodzić się z takim stwierdzeniem. Narodowy socjalizm się przyjął, bo społeczeństwo było na to gotowe. Oczywiście możemy dywagować nad rozgoryczeniem po przegranej I wojnie światowej, i nad kryzysem gospodarczym, jaki później dotknął ten kraj. Ale nie da się zaprzeczyć faktom, że Hitler doszedł do władzy legalnie, i że Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę, z czym wiąże się jego obłąkańcza ideologia. Dowód? „Mein Kampf”, wykładnia narodowosocjalistycznych idei, która do końca 1944 r. sprzedała się na terenie Rzeszy w nakładzie blisko 13 mln egzemplarzy. A przypomnę, że populacja Niemiec przed wojną to jakieś 69 mln obywateli. I nawet jeśli nie wszyscy przeczytali „biblię nazizmu” od deski do deski, to trudno uwierzyć, że ci ludzie chociażby nie otworzyli tej książki. Oni kupowali „Mein Kampf”, kiedy rosła popularność Hitlera właśnie po to, by zobaczyć, co przyszły dyktator ma do powiedzenia. Poza tym nie zapominajmy, że Hitler cieszył się ogromnym poparciem społecznym aż do końca wojny.

– Usprawiedliwianie „zwykłych Niemców” często sprowadza się do argumentu, że oni „nie mieli pojęcia, co działo się zwłaszcza na Wschodzie”. Holocaust i brutalne okupacje rozgrywały się poza ich horyzontem poznawczym.

– Zwykli Niemcy wiedzieli. Oczywiście, pewnie nie wszyscy i nie wszystko, ale jednak świadomość społeczna o tym, co dzieje się na froncie czy w obozach koncentracyjnych była. Powiem więcej – wielu z tych, którzy stacjonowali na Wschodzie, chwaliło się dokonywanymi tam zbrodniami. Członkowie Einsatzgruppen robili sobie zdjęcia w trakcie akcji masowego rozstrzeliwania Żydów, które później wysyłali do rodzin w Rzeszy. Byli dumni z tego, w czym uczestniczą. Fotografowania i wysyłania zdjęć zabronił dopiero Himmler, wydając oficjalny rozkaz w tej sprawie. On doskonale wiedział, jaki ciężar gatunkowy może mieć tego rodzaju materiał dowodowy. Miał rację, bo dzięki tej dokumentacji, a mam na myśli nie tylko zdjęcia, ale i statystyki przygotowywane przez Einsatzgruppen, wiemy dziś dokładnie, jaka była skala tych zbrodni, i z jakim zaangażowaniem ich dokonywano.

Jedno z najsłynniejszych zdjęć dokumentujących niemieckie zbrodnie na terenie dzisiejszej Ukrainy. Przedstawia egzekucję Żydów, pochodzi z 1942 r./fot. domena publiczna

– Współcześni Niemcy wydają się aż nadto pacyfistyczni, kraj jawi się jako tolerancyjny. Gospodarczo RFN to potęga, ale militarnie chuchro. Z drugiej strony brunatna Alternatywa stała się częścią politycznego mainstreamu, a wojsko co jakiś czas demaskuje w szeregach kolejne grupy neonazistów. Ostatnio głośno było o radykałach, którzy w drodze zamachu stanu pragnęli przejąć władzę i zbudować IV Rzeszę. Czy Niemców należy się bać? Dziś pewnie nie, ale w dalszej perspektywie?

– Pewne złowrogie idee niestety nie umarły. Niemieckiego państwa bać się nie trzeba, ale nie zmienia to faktu, że grupy neonazistowskie w dalszym ciągu funkcjonują. I to nie tylko za naszą zachodnią granicą. Kiedy byłam na stypendium w Waszyngtonie, poznałam osobę, która badała środowiska neonazistów w Stanach i ich powiązania z grupami z Niemiec. Przyznam szczerze, zaskoczyła mnie skala tego problemu i sposoby wykorzystania np. amerykańskiego prawa do wolności słowa i rosnącą łatwość globalnej komunikacji, aby obejść niemieckie przepisy cenzury, przesłać propagandę przez Ocean i zmobilizować młodsze pokolenie niemieckich neonazistów. To, co dawniej było nienawiścią rasową, skierowaną przeciwko Żydom, dziś stało się nienawiścią wymierzoną w imigrantów, osoby ubiegające się o azyl i już zasiedlonych „obcokrajowców”. Tego należy się obawiać.

– Zostawmy Niemcy czy Stany. Totalitarne narracje – mówiące o wyjątkowości „nas” i gorszej „naturze” innych – odnajdujemy także w Polsce. Język naszej polityki przesiąknięty jest nienawiścią, promuje wykluczenia. Przypomina niemieckie „zaprowadzanie porządków” w początkowej fazie, gdy dotyczyło to „posprzątania u siebie”. Z drugiej strony mamy rozlazłe państwo, o którym większość obywateli myśli z kpiną, którego potencjał opresji może i nie jest symboliczny, ale też nie rodzi egzystencjalnych lęków. Czy są powody, by bić na alarm?

– Ucząc studentów, staram się im pokazywać, do czego kiedyś doprowadziły podziały na lepszych i gorszych, jakie mogą być konsekwencje wykluczenia, jak wielki wpływ na społeczeństwa mają ideologie, i jak niewiele czasami potrzeba, żeby wywołać falę nienawiści przeciwko pewnym grupom. Cieszę się, bo mam przyjemność pracować z fantastycznymi ludźmi, którzy potrafią wyciągać wnioski. I pokładam w nich nadzieję na lepsze jutro. Bo oni doskonale wiedzą, co jest dziś nie tak, mają swoje zdania i potrafią trzeźwo oceniać aktualną sytuację.

– Oby takich więcej.

– Oby!

– Dziękuję za rozmowę.

Dr Alicja Bartnicka/fot. Andrzej Romański

Dr Alicja Bartnicka, adiunktka na Wydziale Nauk Historycznych UMK. Specjalistka w zakresie historii Niemiec, zwłaszcza dziejów III Rzeszy, systemów totalitarnych, ze szczególnym uwzględnieniem narodowego socjalizmu i włoskiego faszyzmu. Jej zainteresowania badawcze obejmują także niemiecką okupację w Polsce i Holocaust. Odbyła stypendia naukowe w Stanach Zjednoczonych, Izraelu, Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Na początku 2023 r. ukaże się jej książka pt.: „Światopogląd w działaniu. Heinrich Himmler i jego wizja rasowego imperium Trzeciej Rzeszy”, nakładem Wydawnictwa Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Andrzejowi Kardasiowi, Pawłowi Ostojskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi i Tomaszowi Frontczakowi. A także: Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Monice Kołakowskiej, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi, Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi i Justynie Miodowskiej.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Michałowi Nowakowi, Łukaszowi Lisowi i Tomaszowi Jakubowskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

Nz. Heinrich Himmler i Reinhard Heydrich, Wiedeń, 1938 rok/fot. domena publiczna