Imperatyw

Najpierw tezy wyjściowe:

– Pomoc wojskowa Zachodu dla Ukrainy mieści się w kategorii imperatywu etycznego.

– Jako taka jest dziś przesądzona. Będzie kontynuowana i będzie podlegać istotnym jakościowym zmianom.

– Nigdy – w wymiarze ilościowym – nie osiągnie rozmiarów znanych z czasów II wojny i zachodniego (przede wszystkim amerykańskiego) wsparcia dla walczącego z III Rzeszą ZSRR.

– Co w żaden sposób nie przesądza o jej nieefektywności.

I do rzeczy.

Zaczęło się niepozornie, jeszcze w styczniu, na kilka tygodni przed rosyjskim atakiem. Na lotnisku w podkijowskim Boryspolu zrobiło się tłoczniej niż zwykle – za sprawą samolotów wojskowych z USA. Na ich pokładach przylatywały do Ukrainy zapakowane w skrzynie wyrzutnie przeciwpancerne i przeciwlotnicze wraz z amunicją. Nie były to pierwsze dostawy amerykańskiego sprzętu – Waszyngton wspierał Kijów od 2014 r. Zwykle jednak nie wysyłał broni, a sprzęt pomocniczy. Tymczasem Stingery i Javeliny służyły wprost do zabijania – pierwsze pilotów, drugie czołgistów. „To systemy nieofensywne”, zastrzegano w Pentagonie, który wtedy znacznie bardziej niż dziś liczył się z pomrukami z Moskwy.

Śladem Amerykanów poszli Brytyjczycy, a niebawem i Polacy. Kolejne wyrzutnie przeznaczone do palenia czołgów i samolotów wydatnie zasiliły arsenał ukraińskiej armii. Mało kto zakładał wówczas, że pozwolą na coś więcej niż napsucie Rosjanom krwi. Nie jest tajemnicą, że donatorzy nie wierzyli w ocalenie Ukrainy. Myślano, że napadnięty kraj po kilku-kilkunastu dniach się ugnie, a najeźdźcy triumfalnie wjadą do Kijowa. Po kilku tygodniach uciekali spod niego w popłochu, a Zachód zrozumiał, że warto i należy pomagać, o czym ostatecznie przesądziło ujawnienie rosyjskich zbrodni w Buczy i Irpieniu.

Do końca sierpnia br. amerykańskie wsparcie wojskowe dla Ukrainy wyniosło 13,5 mld dol., brytyjskie – 2,3 mld funtów, a polskie dostawy osiągnęły wartość 1,8 mld euro. Ociągające się Niemcy przeznaczyły na ten cel 0,7 mld euro. Pomagają też inne państwa – zestawienie wymienia najhojniejsze. Oficjalnie, bowiem niektórzy dostawcy nie ujawniają części transferów. Przykładem może być Francja, która w potocznym przekonaniu niechętnie dozbraja Ukrainę, za kulisami zasilając Kijów nie tylko bronią kinetyczną, ale i informacjami.

Lista przekazanego sprzętu jest długa – wspomnianych Stingerów znajduje się tam 1,4 tys., Javelinów 6,5 tys. Liczby nabojów karabinowych idą w dziesiątki milionów, pocisków artyleryjskich w setki tysięcy. Obok tej „drobnicy” jest i 20 śmigłowców, 18 łodzi patrolowych, kilkaset transporterów opancerzonych, co najmniej 350 czołgów, większość z Polski. Jest wreszcie ponad 200 haubic (samobieżnych i holowanych), około 30 mobilnych wieloprowadnicowych systemów rakietowych (przede wszystkim amerykańskich Himarsów). Tysiące dronów (w tym kamikadze, także z Polski) i dziesiątki radarów poprawiających skuteczność artylerii. Sami Amerykanie dostarczyli 75 tys. zestawów kamizelek balistycznych i hełmów. Ukraińskie nieba bronią rakietowe systemy przeciwlotnicze S-300 ze Słowacji i NASAMS z USA. Są mobilne wyrzutnie z Wielkiej Brytanii, do dostarczenia kolejnych zobowiązali się Niemcy.

Jak dotąd nad teatrem działań wojennych nie pojawiły się zachodnie samoloty. Kilka tygodni temu analitycy wojskowi wstrzymali oddech, gdy okazało się, że Ukraińcy przeprowadzili skuteczną akcję „wygaszania” rosyjskiej obrony przeciwlotniczej. Aby stało się to możliwe, najpierw należało zniszczyć stacje radarowe, do czego NATO wykorzystuje pociski AGM-88 HARM. To rakieta powietrze-ziemia, do przenoszenia której niezbędny był – jak się wydawało – samolot amerykańskiej konstrukcji. Fakt, iż na zniszczonych rosyjskich pozycjach znaleziono szczątki HARM-ów zrodził spekulacje, że Ukraińcy dysponują myśliwcami F-16. Wkrótce okazało się, że z rakiet strzelały ukraińskie (poradzieckie) MiG-i-29, a za „pożenieniem” wschodniej i zachodniej technologii stali amerykańscy inżynierowie. „Efów” zatem za naszą wschodnią granicą nie ma, ale nie będzie wielkiego zaskoczenia, gdy w końcu się pojawią. Jeszcze w czerwcu weterani sił powietrznych USA, republikański kongresmen Adam Kinzinger i  demokratka Chrissy Houlahan, przedstawili projekt ustawy o szkoleniu ukraińskich pilotów w amerykańskim lotnictwie wojskowym. Ów pomysł legislacyjny nie przełożył się dotąd na konkrety – przynajmniej takie, o których mówiono by publicznie. Ale, zdaniem wielu ekspertów, nie da się wykluczyć, że takie szkolenia już trwają (tak, puszczam do Was oczko).

Choć rzeka zachodniej broni jest coraz szersza, z perspektywy armii ukraińskiej nadal niewystarczająca. Przeszkody polityczne są znoszone stopniowo – w miarę rosnącego przekonania o słabości Rosji. Dobrze ilustruje to przykład wspomnianych Himarsów. Najpierw Joe Biden mówił, że Ukraina nie dostanie systemów rakietowych zdolnych razić cele w Rosji. Potem Pentagon ogłosił, że jednak Kijów otrzyma takie uzbrojenie, lecz bez rakiet przeznaczonych do najdłuższego lotu. Na końcu zaś amerykańska ambasador w Kijowie stwierdziła, że decyzje o sposobie użycia Himarsów należą wyłącznie do Ukraińców. Tak gotuje się rosyjską żabę – etapowo oswaja Rosjan z rosnącym potencjałem ich przeciwników oraz z następującymi w wyniku tego porażkami. Tym sposobem ogranicza się ryzyko gwałtownych reakcji (np. użycia przez Moskwę taktycznej broni jądrowej), a zarazem wysyła sygnał głównemu lokatorowi Kremla: „Wycofaj się, nim Ukraińcy jeszcze bardziej upokorzą twoje wojsko i ciebie”. W takim ujęciu docelowym modelem jest maksymalna westernizacja sprzętowa ukraińskiej armii, także z powodu innych czynników rozpisana w czasie.

Jakich? Posłużmy się znów Himarsami. USA posiadają około 500 wyrzutni, jedną piątą mogą bez uszczerbku dla własnych zdolności przekazać Ukrainie. Ale… Roczna produkcja rakiet w ostatniej dekadzie mieściła się między 5 a 9 tys. sztuk rocznie. Jedna wyrzutnia to sześć rakiet, Ukraińcy mają ich około 20. Pełna salwa oznacza wystrzelenie 120 pocisków. Niespełna 60 salw zużywa całą śrdnioroczną produkcję rakiet. Ukraińcy tylu pocisków nie dostali – z oficjalnych informacji wynika, że przekazano im około 2 tys. rakiet. Zaś cały amerykański zapas to 50-kilka tysięcy pocisków. Cena pojedynczego to 150 tys. dol. Kontener wyrzutni waży 2,5 tony, a do tego dodać trzeba wiozącą go ciężarówkę. Nie ma zatem możliwości, by Ukraińcy używali Himarsów masowo (inna rzecz, że przy tej precyzji rażenia nie istnieje taka potrzeba) – na przeszkodzie stają kwestie logistyczne, organizacyjne, finansowe i ściśle wojskowe. Sprzęt wymaga przerzutu przez ocean, jest kosztowny, zaś moce produkcyjne nawet amerykańskiej zbrojeniówki zostały po zakończeniu zimnej wojny mocno ograniczone. Jak i zapasy na „czas W”, którymi dzielić się należy z umiarem, by nie obniżać gotowości własnej armii.

Poziom komplikacji uzbrojenia i cena niezbędnych komponentów w wielu przypadkach wykluczają scenariusz rozwinięcia masowej produkcji. „Głupią” amunicję można tłuc w imponujących ilościach, precyzyjnej już nie. Niedawno ujawniono, że Ukraińcy posiadają pociski Excalibur, zdolne razić cele na odległość do 40 km. Co więcej, można je wystrzeliwać z niejednego typów haubic, a Ukraina otrzymała ich kilka, z różnych państw. Wyposażone w GPS Excalibury potrafią uderzyć w cel z dokładnością do dwóch metrów. Są odporne na zakłócenia, przewidziane do operowania w każdych warunkach pogodowych – i kosztują po 100 tys. dol. 900 sztuk zamówionych dla Ukrainy przez Pentagon wydaje się mikroskopijnym wsparciem – do czasu, aż uświadomimy sobie, że to 900 niemal pewnych trafień. I że w przypadku „głupiej” amunicji skuteczność da się odmierzyć co najwyżej promilami. Pojedyncze trafienie może zniszczyć wóz bojowy z całą załogą, ale realia wojny są bezwzględne dla księgowych i logistyków – statystycznie na jednego wyeliminowanego z walki przeciwnika przypadają tysiące sztuk wszelkiej maści „nieinteligentnych” nabojów.

Ta jakość zniszczy rosyjską armię.

—–

Nz. rosyjska jakość jej nie ocali…/fot. Sztab Generalny Ukraińskich Sił Zbrojnych

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Bandyci

Upadły mit „trzeciej armii świata”. Jak walczą Rosjanie i co z tego wynika?

Od kilku dni straty rosyjskie rosną w znacznie niższym tempie. Siedmio-ośmiokrotny spadek (z tysiąca wyeliminowanych z walki żołnierzy dziennie do 100-150), jest konsekwencją wytracanej przez konflikt dynamiki. Wojna – mimo lokalnych ataków i kontrataków obu stron – przybrała charakter pozycyjny, nawet na południu. Rosjanie okopali się na zdobytym terenie, Ukraińcy nie mają dość sił, żeby ich odrzucić.

Ale te dane mówią nam coś jeszcze. Rosjanie coraz lepiej kontrolują tyły, ograniczając możliwość ataków na konwoje z zaopatrzeniem. Obniża się też efektywność ukraińskich uderzeń w zgrupowania bojowe przeciwnika. Pouczające może tu być nagranie z zasadzki na rosyjski oddział pancerny, które kilka dni temu wypłynęło w sieci. Z jego treści wynika, że Ukraińcy zaskoczyli agresorów, ale ci szybko się otrząsnęli (ucieczka ze strefy rażenia, pokrycie ogniem rozpoznanych pozycji wroga itp.). Mniejsza o szczegóły taktyczne – istotne jest stwierdzenie, że Rosjanie nie wchodzą już jak dzieci we mgle pod lufy Ukraińców. Brakuje im rozpoznania, mają niewystarczające siły, ale potrafią się odgryźć. Obrońcy zaś nadrabiają odwagą. Na wspomnianym filmie odległość dzieląca operatora wyrzutni od obranego za cel czołgu jest iście samobójcza. Ukraińcy rzucili do walki rezerwy, nie tak dobrze wyszkolone jak ich poprzednicy – i nie wywodzę tego wniosku z pojedynczego nagrania, a w oparciu o większą liczbę źródeł. Jasnym staje się, że nie wystarczy samo nasycenie nowoczesną bronią przeciwpancerną (i przeciwlotniczą; oba systemy w ukraińskich realiach daleko wykraczają poza przeciętną dla współczesnych armii). Nauka obsługi wymaga czasu. Odpalić wyrzutnię może każdy, lecz aby zrobić to z głową, i później tę głowę wynieść cało, trzeba odpowiednich umiejętności. Na Ukraińcach mści się zwłoka, z jaką NATO zaczęło przekazywać im nowoczesną broń.

Los Mariupola

Rosjanie wysłali czytelny sygnał, że bardzo im się te transporty nie podobają. Tym właśnie był atak na ośrodek szkoleniowy, a realnie hub transportowy w okolicach Lwowa. Tuż przed nalotem Kreml zagroził, że ukarze winnych dozbrajania Ukrainy. W obliczu blamażu rosyjskiej armii, która zapowiadała 2-3-dniową kampanię, a po trzech tygodniach nie osiągnęła żadnego ze strategicznych celów, zabrzmiało to żałośnie, lecz nie lekceważyłbym takich sygnałów. Z każdym dniem maleje ryzyko uderzenia z Białorusi na zachodnią Ukrainę – korpus oficerski i podoficerski armii białoruskiej dał do zrozumienia, że z Ukraińcami bić się nie będzie, same zaś siły rosyjskie w tym kraju są niewystarczające. Niemniej bazy w Białorusi mogą stanowić zaplecze dla nalotów lotniczych i rakietowych, skutkujących odcięciem korytarza dostaw. Nie wyobrażam sobie, aby na tym etapie konfliktu uderzono w konwój po naszej stronie granicy, ale kolumny na ukraińskiej ziemi wydają się prawdopodobnym celem. Ryzyko porażania „natowców” odstręcza Rosjan od ostrzałów bezpośrednio przy granicy – stąd atak na nieco głębiej położony Jaworow – ale na Kremlu wiedzą, jakie byłyby skutki „przypadkowego” zabicia polskich czy amerykańskich logistyków w momencie przekazywania „darów”. Mają prawo założyć, że żądza odwetu nie byłaby tak silna, jak lęk przed eskalacją, na bazie którego pojawiłby się argument „że może lepiej dać sobie spokój z tą wojskową pomocą?”.

Strach przed eskalacją jest w Polsce powszechny. Nie tylko zresztą u nas. Przekłada się na wstrzemięźliwość europejskich polityków i dziś stanowi jedyną przeszkodę przed wprowadzeniem nad Ukrainą strefy wolnej od lotów, której status gwarantowałyby natowskie samoloty. Technicznie Sojusz zdolny jest niemal z dnia na dzień rozpocząć operację powietrzną, która wymiotłaby rosyjskie lotnictwo znad Ukrainy, co de facto miałoby też postać pomocy humanitarnej.

Rosjanie bowiem chcą złamać Ukraińców uderzeniami w ludność cywilną, poprzez ostrzały i bombardowania miast. Nie bardzo wierzę w możliwość ataku chemicznego, biologicznego czy atomowego – o których z pasją rozprawia część mediów (byłaby to kłopotliwa opcja, związana z ogromnym ryzykiem zaszkodzenia własnym wojskom). Ale sięganie po coraz brutalniejsze konwencjonalne środki to coś, co mieści się w logice działania rosyjskiej armii. Bomby próżniowe, amunicja kasetowa, pociski wykorzystujące trudny do wygaszenia biały fosfor – z dnia na dzień pojawia się coraz więcej informacji o kolejnych zastosowaniach tych niszczycielskich broni wobec obiektów cywilnych. Los Mariupola jest tu najlepszym dowodem.

Strategiczne okienko

Rosjanom kończy się czas – stąd wzmożenie bandyckich działań. Współczesne wojny o wysokiej intensywności zwykle nie trwają dłużej niż trzy-cztery tygodnie, po których zapasy materiałowe armii ulegają wyczerpaniu. To również moment, kiedy należy przestawić gospodarkę na wojenne tory – ograniczyć produkcję w „niepotrzebnych” gałęziach, zwiększyć w priorytetowych dla wysiłku wojennego, zebrać z rynku walutę niezbędną dla finansowania konfliktu. Kreml poza tymi „standardowymi” wyzwaniami, ma jeszcze na głowie skutki sankcji.

A armii już teraz brakuje pocisków manewrujących. Wyprodukowanie korpusów i silników może i nie będzie czasochłonnym wyzwaniem, ale zapewnienie im niezbędnej elektroniki już tak. Tylko Chińczycy mogą poratować Rosjan w zakresie wysokich technologii. Bez wsparcia z Dalekiego Wschodu rosyjska zbrojeniówka nie wyposaży rakiet w nowoczesne żyroskopy i systemy celownicze. Stare linie produkcyjne, oferujące analogowe rozwiązania, już nie działają, nowych – gdzie na końcu mielibyśmy nowoczesny cyfrowy produkt – Rosjanie wdrożyć nie potrafią. Są w tyle o kilkanaście lat, bez widoków na zmiany. Sankcje z 2014 r. odcięły ich od odpowiedniego know-how. Nie bez powodu rosyjski przemysł nie jest w stanie wyprodukować własnego ajfona. „Zniesiemy ochronę prawną dla waszych patentów!” – odgraża się Zachodowi Putin. I co dalej, gdy tak bardzo „nie umie się” w miniaturyzację?

Wspominam o tym, bo niezależnie od tego, jak skończy się inwazja, rosyjska armia nie będzie nam zagrażać przez kilka lat. A wiemy dobrze, ile warte są rosyjskie zapewnienia o nieagresji, w przypadku Ukrainy wypowiadane jeszcze dzień przed atakiem (!). Poza tym już pojawiają się groźby. „Prawda” nazwała nas w minionym tygodniu „hieną Europy”. Tak jak Ukraina była błędem Lenina, tak Polska błędem Stalina – przekonywali redaktorzy wpływowej gazety. „Pora zdenazyfikować Polskę”, zachęcali. W Rosji takich słów nie wypowiada się bez przyzwolenia Kremla, więc nie był to zwykły medialny wybryk. Lecz póki co można go zignorować. Proste odtworzenie gotowości bojowej po wojnie z Ukrainą (gdyby ta zakończyła się lada moment), to dla armii rosyjskiej proces rozpisany na dwa-trzy lata. W sytuacji dociśnięcia gospodarki nawet dłuższy, bo 130 mln ludzi musi coś jeść i państwo nie będzie mogło pozwolić sobie na rozbuchane zbrojenia. Natrafią one na technologiczne bariery – pogłębiające się, bo niezamierzonym skutkiem Putinowskiej polityki na długo pozostanie militaryzacja Zachodu, a więc i kolejne technologiczne innowacje, dla których NATO ma odpowiednią bazę. Jeśli dobrze wykorzystamy ten czas, okienko dla rosyjskiej agresji może się już nigdy nie otworzyć.

Upadły mit „trzeciej armii świata” dobrze ilustruje popularny ostatnio dowcip:

Dwóch kolegów rozmawia o polityce.

– Co nowego?

– NATO jest w stanie wojny z Rosją.

– I jak to wygląda?

– Rosja straciła kilkanaście tysięcy żołnierzy, ponad sto samolotów i śmigłowców, kilkaset czołgów i pojazdów opancerzonych, trzy okręty, wymienialność waluty, Ikeę, McDonalda i grozi jej bankructwo w ciągu kilku tygodni.

– A jak trzyma się NATO?

– NATO jeszcze nie zaczęło.

Medialny obraz

Oczywiście, nie da się wykluczyć innego scenariusza – że w obliczu zamykającego się „okienka strategicznego”, Kreml uderzy na Polskę na zasadzie „teraz albo nigdy, bo później będziemy już tylko słabsi”. Warto zatem przyjrzeć się wnioskom, jakie płyną z przebiegu walk w Ukrainie dla Wojska Polskiego.

W listopadzie ub.r. ukraińska armia po raz pierwszy wykorzystała bojowo tureckie bezzałogowce Bayraktar TB-2. Drony zlikwidowały stanowiska artyleryjskie donbaskich separatystów, co Moskwa odebrała jako policzek. Wymierzony przez Ukraińców i Turków, których prezydent do niedawna zarzekał się, że Bayraktary nie trafią na front. Ich wysłanie w rejon walk wymagało zgody dostawcy systemu. Akcja dronów zbiegła się z innym debiutem w Ukrainie – amerykańskich wyrzutni przeciwpancernych Javelin (przez armię USA używanych od 2003 r.). One też – tym razem wedle zapewnień Amerykanów – miały nie być używane w Donbasie. Tymczasem zniszczono za ich pośrednictwem kilka pojazdów pancernych. Fakt, iż armia ukraińska zdecydowała się na wykorzystanie obu systemów wobec prorosyjskich separatystów sugerował skoordynowaną akcję NATO (albo przynajmniej Turków i Amerykanów). Rodzaj ostrzeżenia dla Rosji – że Ukraińcy dysponują bardzo skutecznymi rodzajami broni, których mogą użyć podczas pełnoskalowej rosyjskiej inwazji.

Moskwa zignorowała ten sygnał. A doniesień o skuteczności tureckich bezzałogowców nie brakowało. W lutym 2020 r. Bayraktary zdziesiątkowały dozbrajane przez Rosję syryjskie wojska rządowe w prowincji Idlib. Latem 2020 r. Turcja wsparła Azerbejdżan w wojnie z Armenią o Górski Karabach. Bayraktary Azerbejdżanu dopiekły wówczas Ormianom. Prezentowane przez Azerów i Turków efektowne filmiki z akcji TB2 nie zostały spreparowane. Ale – zakładali analitycy z całego świata – Ormianie i Syryjczycy nie posiadali obrony przeciwlotniczej z prawdziwego zdarzenia. Rosja zaś, zdawało się, bezbronna w tym zakresie nie była. Ukraińscy operatorzy TB-2 powiedzieli „sprawdzam!” – i okazało się, że drony to zmora rosyjskich kolumn pancernych i transportowych.

Jednak to nie one, nie klasyczne operacje lotnicze, ani nawet liczne relacje z działań artylerii i wojsk rakietowych zdominowały medialny obraz tej wojny. Bazując na dostępnych materiałach można odnieść wrażenie, że istotną walk w Ukrainie – poza rosyjskim mordowaniem cywilów – są polowania ukraińskich „oszczepników”, operatorów wyrzutni przeciwpancernych. Tymczasem wiadomo, że toczą się tam również ciężkie pancerne pojedynki – i że to one wyhamowały natarcia agresorów w okolicach Kijowa i Charkowa oraz zadecydowały o rosyjskich sukcesach na południu. Żadna ze stron nie ogrywa ich propagandowo, bo żadna nie jest w stanie wykazać swojej dominacji. Nieco większe straty Rosjan wynikają tu z lepszej świadomości sytuacyjnej Ukraińców, wspartych rozpoznaniem NATO – którego też nie można pokazać w kampanii informacyjnej.

„Zamiast inwestować w czołgi, powinniśmy dążyć do maksymalnego nasycenia oddziałów WP bronią przeciwpancerną. Będzie taniej i efektywniej”, postulują „eksperci” w oparciu o dostępny materiał filmowy. Jeśli przeciwnik postąpi tak samo, to po co nam broń przeciwpancerna? – mógłbym zbić ów argument retoryczną sztuczką, ale nie w tym rzecz. Ukraińska wojna dowodzi sprzętowej, koncepcyjnej, operacyjnej i organizacyjnej słabości wojsk pancernych Federacji Rosyjskiej, co nas może przywieść do wniosku, że czas pozbyć się z arsenału poradzieckich tanków (choć nie zapominajmy, że Ukraińcy też takimi walczą). Inne konkluzje są nieuprawnione, choćby z tego powodu, że nowoczesne zachodnie czołgi mają coś, czego brakuje rosyjskim odpowiednikom – aktywne systemy obronne, zdolne zmylić/zniszczyć nadlatujące rakiety.

Ukraiński konflikt nie potwierdza zasadności koncepcji armii opartej o lekką piechotę (takiego WOT-u na sterydach). Pokazuje, jak ważna jest obrona przeciwlotnicza i przeciwrakietowa – bez niej Kijów byłby dziś dymiącym rumowiskiem. Z tego samego powodu unaocznia potrzebę posiadania licznych sił powietrznych. „Duch Kijowa” – symboliczna emanacja kilku ukraińskich pilotów – nie tylko fizycznie broni stolicy, ale też buduje morale. Rosyjska flota czarnomorska samą obecnością na akwenie angażuje kilka brygad ukraińskiej armii, które obrońcy mogliby wykorzystać gdzie indziej, a trzymają w Odessie, na okoliczność desantu. Rosjanie co rusz tracą generałów, zabijanych głównie przez ukraińskich komandosów, co dowodzi potrzeby posiadania silnego komponentu wojsk specjalnych. O Ukrainie mówi się, że jest wielka – bo jest – lecz rosyjskie wojska wdarły się najwyżej na 200 km w głąb kraju. A i tak posypała im się logistyka, co w kontekście polskich doświadczeń z redukcją „tyłów” brzmi złowieszczo. Wymieniać można by sporo, dość jednak wspomnieć o jednym niezwykle istotnym aspekcie ukraińsko-rosyjskich zmagań – wojnie informacyjnej. W tym wymiarze Ukraińcy biją Rosjan na głowę. Nieporadna obsługa medialna zeszłorocznego kryzysu granicznego w wykonaniu naszych wojskowych speców od informacji pokazuje, jak wiele i my musimy się tu nauczyć.

Nz. Rosyjski śmigłowiec bojowy Ka-52/fot. MO Rosji

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 13/2022

Szanowni Czytelnicy! Na swoim profilu facebookowym prowadzę relację z ukraińskiego frontu. Staram się codziennie wrzucić posty zawierających coś więcej niż informacje, które moglibyście przeczytać gdzie indziej. Śledzą mnie tysiące ludzi, polecam się zatem także uwadze Czytelników blogu.

Postaw mi kawę na buycoffee.to