„Polonizacja”

Imponująca fabryka czołgów w Charkowie przez dekady zapewniała armii radzieckiej stały dopływ kolejnych pancernych kolosów. W ostatnim roku istnienia ZSRR jej linie montażowe opuściło 800 maszyn. Po 1991 r. miasto i zakład stały się częścią Ukrainy, która aż do 2014 r. intensywnie się demobilizowała. Wojsko klepało biedę, zainteresowanie wyrobami fabryki przejawiała głównie odległa zagranica. Lecz i tak skala produkcji zmniejszyła się 20-krotnie, a do rangi rozpoznawalnego w świecie symbolu urósł przyfabryczny plac, na którym przez dekady niszczały setki pojazdów z rodziny „T”. Rdzewiejące, zdekompletowane (także na skutek masowych kradzieży) czołgi świetnie ilustrowały nie tylko stan ukraińskiej armii i zbrojeniówki, ale i ogólny rozkład poradzieckiej strefy kulturowej.

„Gorąca granica”

Gdy osiem lat temu wybuchła wojna z rosją, charkowski „zawód” otrzymał drugie życie. Nowych maszyn nie produkowano – skupiono się na przywracaniu do służby i modernizacji zapasów. Rezerwuar był ogromny – szacuje się, że Ukraina odziedziczyła po ZSRR ponad 5 tys. czołgów. Po latach składowania pod chmurką wiele do niczego się już nie nadawało, lecz i tak stworzono siły pancerne, które wiosną 2022 r. zadały rosjanom bolesne straty.

Ucierpiała też Ukraina – Charków znalazł się na osi natarcia, miasto wielokrotnie bombardowano. I choć rosjanie ponieśli w charkowszczyźnie porażkę, felerne położenie – 20-30 km od granicy z federacją rosyjską – czyni Charków zagrożonym miejscem. Funkcjonowanie tam istotnego dla wojennego wysiłku zakładu jest zbyt ryzykowne. W efekcie, poturbowana w ostrzałach fabryka funkcjonuje dziś w rozproszeniu. Istotną część działalności przeniesiono w bezpieczniejsze rejony zachodniej Ukrainy, charkowskich fachowców delegowano również za granicę, do zakładów zbrojeniowych w Polsce, Czechach czy na Słowacji, pracujących na rzecz ukraińskiej armii.

O czym wspominam nie bez powodu. Imponujące plany rozwojowe Wojska Polskiego – oparte o broń i technologie kupione u Koreańczyków – wiążą się z przetasowaniami w zbrojeniówce. Miano „pancernej stolicy” ma przypaść Poznaniowi, dotąd nieszczególnie znanemu z tego rodzaju produkcji. To tam powstaną czołgi K2/K2PL, których WP nabędzie tysiąc (pierwsze 180 dotrze do nas z Korei). Niemal 500 dział samobieżnych K9 wyprodukowanych zostanie w Zakładach Mechanicznych Bumar Łabędy, nie zaś w położonej w województwie podkarpackim Hucie Stalowa Wola. HSW od kilkunastu lat wytwarza kraby – bardzo podobne do K9 systemy artyleryjskie – wydawało się zatem, że jest to oczywista lokalizacja. W Polskiej Grupy Zbrojeniowej słyszymy jednak, że odsunięcie produkcji strategicznego uzbrojenia od „gorącej wschodniej granicy” to konieczność.

Bartłomiej Kucharski z magazynu „Wojsko i Technika” zwraca uwagę na możliwości współczesnej artylerii rakietowej i lotnictwa.

– Polska nie jest rozległym krajem – mówi. – Gdziekolwiek coś postawimy, znajdzie się w zasięgu potencjalnego wroga.

Tym wrogiem jest rosja – wcześniej niewymieniana z nazwy, po 24 lutego funkcjonująca w takim charakterze już nie tylko w potocznym, ale i w oficjalnym informacyjnym obiegu. Tymczasem wojna w Ukrainie obnażyła taktyczną impotencję rosyjskiego lotnictwa, które nie potrafiło – nadal nie potrafi – wywalczyć sobie kontroli przestrzeni powietrznej nad teatrem działań. Dziewięć miesięcy konfliktu pokazało też, jak niewielki i niecelny jest rosyjski arsenał środków dalekiego rażenia. Oczywiście, na użytek planowania obronnego należy założyć, że przeciwnik będzie dążył do zniwelowania słabości. Tym niemniej można przyjąć, że większe ryzyko wiąże się z fizycznym zajęciem strategicznych obiektów, niż z ich utratą na skutek kampanii lotniczo-rakietowej. W tej perspektywie przesuwanie zaplecza produkcyjnego na zachód jest racjonalnym krokiem.

„Dziwna sprawa”

Racjonalność to słowo-klucz, często pojawiające się w kontekście koreańskich zakupów. Rząd PiS działa tu z silnym społecznym mandatem – za sprawą agresywnych poczynań rosji, większość Polaków uważa zbrojenia za konieczność. Obawy rodzi skala i charakter transakcji („na szybkości”) oraz wybór wiodącego partnera (w wartości dostaw Koreańczycy zdetronizowali Amerykanów). Na użytek tego tekstu nie będę się zajmował kwestiami ekonomicznymi, szukał odpowiedzi na pytanie: „czy to się zepnie?”. Co zaś tyczy się jakości sprzętu i kraju pochodzenia:

– Czołg K2 to dobra konstrukcja, generalnie lepsza od rosyjskich wozów – ocenia Bartłomiej Kucharski, specjalizujący się w broni pancernej. – A relatywnie szybkie wzmocnienie potencjału WP nie będzie jedyną korzyścią. Koreańczycy mają ambitne plany sprzedaży czołgów do innych krajów. Jeśli w Polsce powstanie odpowiednia baza, moglibyśmy stać się hubem produkcyjnym również dla innych odbiorców.

– Czy mamy odpowiednie kompetencje, przede wszystkim kadrowe? – pytam mojego rozmówcę.

– O kadrę inżynierską i wykwalifikowanych pracowników bym się nie martwił – odpowiada. – Tu nie chodzi o tysiące ludzi, a o kilkuset fachowców. Inaczej sprawy się mają z obsadą menadżerską; nasza zbrojeniówka już od dawna nie ma szczęścia do zarządzających. Ale wolę pozostać optymistą i projekt czołgowy generalnie oceniam pozytywnie. Gorzej z działami samobieżnymi.

Ocena Kucharskiego zbieżna jest z opiniami innych ekspertów. Zdaniem wielu, zakup K9 to „dziwna sprawa”. Trwające 20 lat prace nad Krabem zaowocowały konstrukcją, która w boju – w Ukrainie, gdzie wysłaliśmy 48 sztuk – sprawdza się znakomicie. Zdobyte doświadczenie pozwoliłoby rozwijać projekt, tymczasem kraby będą „zwijane”. Ministerstwo obrony zamówiło co prawda kolejne 48 wozów (w sumie już 170 krabów, te ostatnie w miejsce sprzętu wysłanego na wschód), a latem Ukraińcy podpisali kontrakt na fabrycznie nowe prawdopodobnie 54 armato-haubice (szczegóły pozostają tajemnicą). Przy takim wolumenie HSW ma co robić przez kilka lat, zapowiedzi dotyczące przyszłości pozostają jednak mgliste.

Pilnie strzeżone sekrety

K9 i Krab mają podobne podwozia (koreańskiego Samsunga), a zasadnicza różnica sprowadza się do automatu ładowania – K9 też go nie posiada, ale prototyp wersji rozwojowej K9A2 już tak.

– To jest atut, ale musimy pamiętać, że o skuteczności systemów artyleryjskich decydują inne czynniki – komentuje Kucharski. – Amunicja, a kraby w Ukrainie strzelają najbardziej zaawansowanymi (i drogimi) pociskami Excalibur, oraz systemy kierowania ogniem. W przypadku Kraba jest to Topaz, rodzime rozwiązanie, jedno z najlepszych na świecie. Zakup niewielkiej partii K9, które szybko zastąpiłyby kraby posłane Ukraińcom, byłby dobrym rozwiązaniem, ale tak wielkie zamówienie jest nam potrzebna jak piąte koło u wozu. Lepiej byłoby rozwijać Kraba i na nim oprzeć zwiększenie produkcji.

A wątpliwości jest więcej. Jak zapewnia szef MON Mariusz Błaszczak, K2 i K9 mają być „polonizowane”. Za tym słowem kryje się stopniowe zastępowanie elementów konstrukcji pochodzących z Korei odpowiednikami z Polski. W idealnym układzie w pewnym momencie cały czołg czy armata byłyby wytwarzane nad Wisłą. Problem w tym, że „polonizacja” pozostaje hasłem mało konkretnym. Umowy ramowe podpisane z Koreańczykami są dziś tajemnicą pilniej strzeżoną niż atomowe sekrety Układu Warszawskiego. Próbowałem rozmawiać na temat zawartości tych dokumentów z kilkoma formalnie wpływowymi oficerami WP. Nie dostałem nic, co nadawałoby się do druku, co pozwoliłoby choć w przybliżeniu ustalić zakresy i harmonogramy „polonizacji” koreańskiego sprzętu. MON tymczasem zbywa dziennikarzy zapowiedzią ujawnienia szczegółów „w stosownym czasie”.

Wedle oficjalnych zapowiedzi, pierwsze licencyjne K2 i K9 powinny opuścić polskie zakłady w 2026 r. Tak krótki czas oznacza, że z dużym prawdopodobieństwem będą to „składaki” – wozy złożone u nas z części wyprodukowanych w Korei. Kiedy z linii produkcyjnej zjedzie w całości polski pojazd? Czy plany przewidują 100-procentową „polonizację”? A jeśli nie, to jaki ma być nasz udział? Czy są jakieś elementy konstrukcji, gdzie z zasady odstępujemy od „polonizacji”? Nie potrafimy dziś wyprodukować solidnej czołgowej armaty czy silnika – utrwalamy te niedyspozycje czy z pomocą Koreańczyków próbujemy je przełamać? Co w kontekście „spolszczenia” wozów jest dla nas priorytetem, co nie jest? Pytań można zadać wiele, a większość zmierza do ustalenia, czy postawimy w Polsce montownie czy fabryki. Trwałość powiązań, skala samodzielności (kluczowa w produkcji zbrojeniowej), oraz zaplecze badawczo-rozwojowe – jako cechy przedsiębiorstw – premiują rzecz jasna fabryki. Czy nasi decydenci zapewnili Polsce powstanie zakładów z prawdziwego zdarzenia?

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przy tej okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi, Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Pawłowi Ostojskiemu, Maciejowi Szulcowi, Tomaszowi Frontczakowi, Piotrowi Maćkowiakowi i Przemkowi Piotrowskiemu. A także: Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi, Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi i Justynie Miodowskiej. Ponadto: Marii Ryll, Dariuszowi Pietrzakowi, Juliuszowi Zającowi i Katarzynie Byłów.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Danielowi Więcławskiemu, Marcinowi Gachowi i Monice Rutkiewicz.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

—–

Nz. Krab w Ukrainie/fot. Ukraińskie Siły Zbrojne

Mieszanka

Pisowskie plany rozbudowy armii można traktować na trzy sposoby. Po pierwsze, jako przedwyborczą narrację, u podstaw której leży założenie, że wyborcy „kupią” okazywaną przez rząd troskę o bezpieczeństwo RP („zostawmy ich przy władzy, bo oni naprawdę coś robią”). Przy czym w tym ujęciu idzie de facto o oszukanie suwerena. Wówczas do wyborów obejrzymy prawdziwy festiwal zapowiedzi kolejnych zakupów, realnie zaś więcej będzie działań pozorowanych i szumu, które po jesieni 2023 roku ulegną wygaszeniu. Gdy ktoś zapyta: „no ale jak to, tyle obiecaliście i co?”, usłyszy najpewniej: „no chcieliśmy, ale…” – i tu nastąpi cała litania narzekań na „onych”, którzy przeszkodzili.

Po drugie, możemy mieć do czynienia z prawdziwą troską, będącą swego rodzaju przebudzeniem. Wojna w Ukrainie jasno pokazuje, że pacyfistyczne fantazje w tej części świata są nie tyle niemądre, co niebezpieczne. Polska musi mieć silną armię – jej posiadanie to jak powietrze dla płuc. Ale czy silna znaczy duża? Uważam, że dla odstraszania Rosji wystarczą nam siły zbrojne w obecnym kształcie – byle należycie je doposażyć i zmodernizować. Dbając przy tym o rozbudowę rezerw (poprzez system zapewniający armii 20-30 tys. wstępnie przeszkolonych rezerwistów rocznie) oraz rozwój przemysłu zbrojeniowego.

Nie przyklasnę zatem pomysłowi zwiększenia wojska o 100 proc., nawet jeśli stoi za tym autentyczna troska. Sposób, w jaki mamy to robić – kupując „z półki”, na szybko, przesadnie dywersyfikując źródła dostaw – sprawi, że będziemy mieli armię jak z lat 1918-21. Wtedy połataną z wojsk zaborczych niemiecko-austriackich i rosyjskich oraz z wyposażonej na Zachodzie armii Hallera. Dziś równie „kolorową”, jakby intencją Mariusza Błaszczaka było tworzenie „dedykowanych” dywizji – „amerykańskiej”, „niemieckiej”, „koreańskiej”, „polskiej”, a przez jakiś czas jeszcze „posowieckiej”.

Ta nowa armia ma być nie tylko koszmarem dla logistyki. Rozmach, z jakim się ją planuje, sugeruje, że rząd RP postawił już kreskę na wolnej Ukrainie – niezależnie od bieżących działań i deklaracji. 6 dywizji, 300 tys. ludzi pod bronią – stan do osiągnięcia w nieco ponad dekadę – oznacza, że szykujemy się do walki z armią rosyjską, która szybko otrząśnie się po wojnie z Ukrainą, z armią, która tej Ukrainy, jako zagrożenia, nie musi brać pod uwagę. Co więcej, zamierzamy przygotować się (owe 500 himarsów) do obrony samodzielnej, przynajmniej przez dłuższy czas – jakbyśmy nie mieli (pewnych) sojuszników.

Oczywiście, może tu chodzić o przezorność w myśl zasady „przygotujmy się na najgorszy scenariusz”. Tylko jest w tym dramatyczna niekonsekwencja. Bo skoro sojusznicy nie będą nas bronić, to dlaczego mieliby nam dostarczać amunicję i części do zakupionej broni? Spójrzmy na Ukrainę – jej przyszłość zależy teraz od dostaw z zewnątrz, co w obliczu słabnącej determinacji rządów Zachodu może okazać się dla tego kraju zgubne. Zatem „przemysł głupcze!” – innego sposobu nie ma. Przeniesienie możliwie największej liczby kompetencji do produkcji i obsługi kupowanego sprzętu winno być absolutnym priorytetem. A poza ewentualnym K2 (czołgiem) niespecjalnie to widać.

No i są jeszcze pieniądze i demografia. Ta pierwsza kwestia jest oczywista, drugą zasygnalizuję pytaniem: jak rząd zamierza ściągnąć z rynku pracy kilkaset tysięcy osób (150 tys., plus po kilkanaście tysięcy rocznie tytułem prostego odtwarzania stanów)? Oba te sufity najpewniej okażą się nie do przebicia, stąd moje przekonanie, że w wojskowo-zakupowym wzmożeniu idzie tak naprawdę o „mieszankę” wspomnianych intencji – z jednej strony o kampanijny kit, z drugiej, o sumę naprędce realizowanych działań, „bo przecież coś zrobić musimy, skoro ten rusek taki groźny”. Co z tego wyjdzie? Coś tam kupimy, czegoś nie, coś zaczniemy tworzyć, czegoś nie skończymy. I wojsko jak było, jak jest, tak i będzie permanentnie „rozgrzebane”.

—–

Zdjęcie ilustracyjne, ilustrujące mój sceptycyzm/fot. własne

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Pantera

Wbrew rządowej propagandzie, zeszłoroczna decyzja o zakupie w Stanach Zjednoczonych 250 czołgów Abrams nie rozwiąże podstawowych problemów militarnych Polski i nie przełoży się na korzyści gospodarcze. W krótkim czasie sprawi, że jedna trzecia sił pancernych Wojska Polskiego zyska miano bardzo nowoczesnych, lecz stanie się to za zawrotną sumę 23 mld zł (a niewykluczone, że 25-27, biorąc pod uwagę osłabienie złotówki). W efekcie, o dalszej wymianie sprzętu może już nie być mowy, bo budżet państwa nie jest workiem bez dna, a potrzeby całych sił zbrojnych są ogromne. Co więcej, Abramsy to kolejny pisowski pomysł na modernizację wojska, nieuwzględniający interesów rodzimego przemysłu obronnego. Z tą różnicą, że o ile w przypadku innego kosztownego kontraktu, na wyrzutnie Patriot, zagwarantowano Polsce przynajmniej minimalny offset, o tyle za czołgami nie pójdą żadne transfery technologii i zlecenia. Możemy pomarzyć o „polonizacji” Abramsa – w zakresie remontów, unowocześnień, zakupu części zamiennych, a niewykluczone, że i amunicji (!) będziemy całkowicie zależni od Amerykanów. Jak to obrazowo ujął jeden z oficerów, „nasza będzie tylko wkładka mięsna”.

Na domiar złego, sami nie jesteśmy w stanie stworzyć nowoczesnego czołgu. – Za pierwszego PiS-u, na przełomie 2005-2006 roku, zarzucono rozwój rzekomo nieperspektywicznych poradzieckich wozów z rodziny T – przypomina Bartłomiej Kucharski z magazynu „Wojsko i Technika”. – Dla branży pancernej oznaczało to rychłą utratę zdolności konstrukcyjnych i produkcyjnych. Nie we wszystkich zakresach, czego dowodem może być udany transporter opancerzony Borsuk. Nie zmienia to faktu, że układ napędowy i uzbrojenie główne czołgu to obszary, w których nie mamy dziś niemal żadnych kompetencji. A bez tego ani rusz.

Niższe koszty i zarobek

Obumarcie pancernej zbrojeniówki wydaje się zatem nieuchronne – nie da się bowiem ciągnąć w nieskończoność remontów zajechanych T-72, a i modernizacja poniemieckich Leopardów wkrótce dobiegnie końca. Sposobem na zahamowanie tego procesu mógłby być zakup gotowego czołgu, wraz z licencją na jego produkcję. Już od jakiegoś czasu takie rozwiązanie oferuje Polsce południowokoreański Hyundai Rotem, producent czołgu K2 Black Panther (ang. Czarna Pantera). Licencyjny K2 – roboczo nazwany K2PL – różniłby się od oryginału, ale wciąż byłby najnowocześniejszym czołgiem na świecie. Niestety, byłby też najdroższy, z ceną przekraczającą 10 mln dol. za sztukę. Czy przy takich kosztach gra warta byłaby świeczki?

Dla wojska wdrożenie nowego czołgu niosłoby konieczność pozbycia się maszyn T-72 i ich zmodernizowanej wersji TP-91 Twardy (w sumie ponad 500 szt.). W dalszej kolejności oznaczałoby także wycofanie z linii Leopardów – zbyt wiele typów wozów utrudnia działania służb logistycznych i mnoży koszty. Przy 250 posiadanych Abramsach (co ma nastąpić do 2026 r.), pozostałe potrzeby WP to nieco ponad 500 czołgów, plus dodatkowe 250, jeśli chcielibyśmy dysponować przyzwoitymi rezerwami.

– Armia Korei zamówiła dotąd 260 maszyn K2 – wylicza Kucharski. – Sporo jak na jeden kraj, ale za mało, żeby zbić cenę jednostkową. Budowa następnych kilkuset maszyn, przy założeniu, że w Polsce musiałaby powstać kolejna linia produkcyjna, też pewnie cudów by nie uczyniła. Ale Hyundai, przy mocnym wsparciu koreańskiego rządu, idzie znacznie szerszą ławą. Czołg oferowany jest aktualnie m.in. Norwegii oraz Egiptowi, gdzie skala zamówienia wręcz wymusiłaby uruchomienie licencji. A im więcej wyprodukowanych wozów, tym będą tańsze. Ponadto zwróćmy uwagę na koszty pracy, niższe w Polsce niż w Korei, no i wymierne efekty przyszłej polonizacji. Polskie podzespoły byłyby tańsze od koreańskich. Docelowo zaś moglibyśmy na K2 zarabiać, gdyby nasza licencja obejmowała pozwolenie na eksport. Koreańczycy i takiej opcji nie wykluczają.

Lepszy od rosyjskich

Gdzie zatem – poza koniecznością zainwestowania kilku (kilkunastu?) miliardów dolarów – tkwi haczyk? Otóż K2PL jeszcze nie istnieje. K2 zaś nie został zaprojektowany do działań w warunkach charakterystycznych dla Europy Środkowo-Wschodniej. Płaski, nizinny teren wymaga silnego opancerzenia, tymczasem oryginalna „ka-dwójka” może się pochwalić w miarę solidnym wzmocnieniem frontu kadłuba i wieży. Boki maszyny chronią stalowe płyty o znacznie gorszych parametrach (osłonięte dodatkowo pancerzem reaktywnym). To rzecz jasna da się zmienić, ale skutkiem będzie wzrost masy, uchodzącej dotąd za jeden z ważniejszych atutów K2 (czołg waży 56 ton, dla porównania Abrams nawet 72). No i przeróbki wymagają czasu. Ze słów gen. Eui-Seong Lee, jednego z wiceprezesów spółki Hyundai Rotem, który w ubiegłym roku gościł na targach obronnych w Kielcach, ewentualny program K2PL byłby podzielony na trzy fazy, trwające łącznie kilka lat. W pierwszej powstałby prototyp K2PL. Druga obejmowałaby produkcję niewielkiej liczby czołgów w zakładach Hyundai Rotem w Republice Korei oraz produkcję partii wozów w wersji nauki jazdy.

– W tej fazie przeprowadzono by również cały cykl szkoleń dla pracowników z Polski – wyjaśnia Bartłomiej Kucharski. – Finalny etap to uruchomienie produkcji seryjnej w kraju.

„W przeciwieństwie do innych państw, jak Stany Zjednoczone czy Niemcy, jesteśmy gotowi na transfer technologii wojskowych do polskiego przemysłu”, zapewniał dziennikarzy w Kielcach gen. Lee. „Jeżeli będziemy rozwijać K2PL wspólnie, program ten będzie finansowany za pomocą kredytu przez Republikę Korei i państwowy bank KOEXIM”, obiecywał emerytowany wojskowy. Jego słowa należy traktować jako marketingową zachętę, ale…

– K2 jest wozem praktycznie pod każdym względem lepszym od rosyjskich czołgów – przyznaje Kucharski.

Koło ratunkowe

Niezależnie od zaklęć pseudoekspertów od geopolityki, pancerne kolosy nadal pozostają podstawą lądowych arsenałów szanujących się armii. Dla Polski, z jej położeniem i geografią, posiadanie sił pancernych to oczywista oczywistość. Co ciekawe, w środowisku wojskowym już nie dyskutuje się o pozyskaniu kolejnych niemieckich Leopardów – ta perspektywa „umarła” wraz z decyzją o zakupie Abramsów. Mundurowi realnie oceniają bieżące możliwości zbrojeniówki, nikt więc nie marzy o polskim Wilku (jak miałby się nazywać nowy czołg), ani nawet o przyzwoitej modernizacji maszyn z rodziny T – jak robią to Rosjanie, a co w przypadku Polaków pozwoliłoby odsunąć konieczność zakupu nowych maszyn o kilkanaście lat. Tak naprawdę w tej chwili na stole leżą tylko dwie opcje – dalsze „pójście w Abramsa”, przy założeniu, że pieniądze jakoś się znajdą, oraz „koreańczyk na licencji” (i na kredyt). Zwolennicy obu mają dostęp do uszu wpływowych polityków PiS. Którzy zwyciężą? Z nieoficjalnych informacji wynika, że MON zamierza jeszcze wiosną tego roku ogłosić „przełomowy program dotyczący rozwoju zdolności pancernych Wojska Polskiego”.

Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Abrams to platforma z lat 80 ub.w. Zdaniem specjalistów, jej potencjał modernizacyjny wyczerpie się za kilkanaście lat. Ujawnia to ewidentną przewagę młodszego K2, na bazie którego już dziś prowadzone są prace konstrukcyjne dla wozu kolejnej generacji (K3 z bezzałogową wieżą). A dodajmy do tego korzyści ekonomiczne i społeczne, wynikłe z uruchomienia produkcji licencyjnej. I choć w tym momencie części z nas może się zapalić czerwona lampka – bo przecież nieudany mariaż żerańskiego FSO z koreańskim Daewoo dobił polską motoryzację – w zakresie produkcji zbrojeniowej łączą nas z Koreą Południową dobre doświadczenia. W 2014 r. Huta Stalowa Wola podpisała z firmą Samsung Techwin umowę na produkcję i „polonizację” 120 podwozi typu K9 do armatohaubicy Krab. Koreańczycy zobowiązali się do wyprodukowania 36 sztuk (do 2022 r.), pozostałe powstaną na licencji w Polsce. Kraby sukcesywnie wzmacniają pułki artylerii WP, ale kłopoty z pierwotnym podwoziem, polskiej konstrukcji, niemal doprowadziły do skasowania całego projektu. Próby partii wdrożeniowej Krabów z 2013 r. wykazały szereg wad układu napędowego i przeniesienia mocy. K9 okazał się wtedy kołem ratunkowym dla polskiej artylerii. Czy K2 uratuje polskie wojska pancerne?

—–

Nz. Modele ilustrujące różnice między pierwotnym K2, a jego ewentualną „spolonizowaną” wersją/fot. Bartłomiej Kucharski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 12/2022. Powstał zanim doszło do rosyjskiej inwazji na Ukrainę.

Postaw mi kawę na buycoffee.to