Przygotowania

Pantery nad Wisłą. Polska szykuje się do wojny, a PiS do wyborów.

Na początku minionego tygodnia gruchnęła wieść o tym, że Polska przekazała Ukrainie czołgi PT-91 Twardy. Ukraińcy oficjalnie przyznali, że wozy są już u nich, choć nie podali liczby. Z niepotwierdzonych informacji wynika, że chodzi o 40 czołgów, z których sformowano jeden batalion pancerny (w ukraińskiej armii etat dla takiego oddziału przewiduje 31 pojazdów), resztę maszyn wykorzystując do szkolenia kolejnych załóg. Jest bowiem kwestią czasu, kiedy na wschód trafią także pozostałe z 232 twardych, będących do niedawna na stanie Wojska Polskiego.

PT-91 to rodzima modernizacja radzieckich T-72, produkowanych również na licencji w Polsce. Opracowany w pierwszej połowie lat 90. Twardy, dziś znacząco ustępuje nowszym wersjom wozów, ale dobrze wyszkolona załoga może nim podjąć skuteczną walkę z każdym czołgiem używanym przez Rosjan w Ukrainie. Zwłaszcza w sytuacji, w której zdziesiątkowana rosyjska armia zmuszona została do sięgnięcia po głębokie rezerwy w postaci niemal 50-letnich maszyn T-62, stanowiących teraz istotną część parku czołgowego sił inwazyjnych.

Wcześniejsze podarowanie Ukrainie 240 T-72 uchodzi za racjonalne posunięcie. Wartość bojowa tych maszyn była niska, głęboka modernizacja nieopłacalna. Ukraińcy tymczasem posiadają możliwości techniczne, by stosunkowo niskim kosztem podnieść jakość „siedem-dwójek”. No i są w potrzebie, gdyż prowadzą piekielnie materiałochłonną wojnę. Twarde jednak zdawały się być nie do ruszenia – przynajmniej do czasu, kiedy do Polski trafi większa liczba z 250 zamówionych u Amerykanów abramsów. Wojsko w końcu musi się szkolić, musi też mieć na czym.

Przejęcie i niedowierzanie

Plotki głoszą, że na przekazanie twardych Kijowowi naciskał rząd Stanów Zjednoczonych, w zamian oferując dodatkową pulę 116 abramsów na preferencyjnych warunkach (Polska zapłaci za ich rozkonserwowanie i transport). Jednocześnie w Warszawie nikt już na poważnie nie myśli o pozyskiwaniu czołgów z Niemiec. Berlin zobowiązał się wiosną, że w miejsce przekazanych Ukrainie wozów dostarczy własne Leopardy, ale mechanizm znany jako Ringtausch nie działa. Niemcy mają na zbyciu nieliczne starocie, z odległym terminem realizacji umowy.

To w takich okolicznościach na scenę wkroczyli Koreańczycy, z ofertą szybkiej dostawy 180 czołgów. I nie tylko. Azjaci próbowali „wbić się” w polski rynek jeszcze w 2020 r., trafnie rozpoznając potrzeby naszej armii i zbrojeniówki. Nie odpuścili nawet po zeszłorocznej decyzji rządu RP o kupnie abramsów, wiedząc, że Wojsko Polskie musi nabyć większą liczbę czołgów, najlepiej produkowanych na miejscu (o czym można zapomnieć w przypadku wozów made in USA). W MON podchodzono do nich z ostrożnym zainteresowaniem – aż wybuchła wojna w Ukrainie.

Podpisana w minioną środę umowa ramowa z Koreą przewiduje dostarczenie wspomnianych 180 maszyn do 2025 r. Będą to wozy K2 Black Panther (ang. czarna pantera) – zasadniczo najnowsze czołgi na świecie, choć w oferowanej wersji nie w pełni dostosowane do polskich warunków, gdzie wymagane jest na przykład silniejsze opancerzenie. Dlatego pojazdy z tej partii w dalszej kolejności przejdą modernizacje do standardu K2PL, co ma nastąpić po 2026 r., kiedy w Polsce ruszy fabryka, zdolna do samodzielnej produkcji pancernych kolosów.

Zgodnie z umową, ów zakład ma dostarczyć 820 K2PL, co oznacza, że za kilkanaście lat nasza armia będzie dysponować tysiącem czarnych panter oraz niemal 370 abramsami. Uczyni to z WP pancerną potęgę, o czym analitycy wojskowi z całego świata dyskutują z przejęciem i niedowierzaniem. Tym większym, że podjęte zobowiązania przewidują jednoczesną rozbudowę artylerii samobieżnej WP, która do końca 2023 r. ma się wzbogacić o 48 haubic K9, a po 2024 r. o kolejne… 624 sztuki, z których większość powstanie w Polsce (w nowo wybudowanej fabryce).

Pouczające doświadczenia

Zakup czołgów i linii produkcyjnej do nich nie rodzi większych kontrowersji, choć warto odnotować entuzjastyczne zapowiedzi ministra obrony Mariusza Błaszczaka, z których wynikało, że K2 będą „na już”. Trzy lata to nie jest ekspresowe tempo, zwłaszcza że mówimy o sprzęcie w tymczasowej konfiguracji. Z drugiej strony, trudno przecenić korzyści – ekonomiczne, społeczne, militarne – płynące z odtworzenia możliwości polskiego przemysłu w zakresie produkcji broni pancernej, zatraconych na skutek zaniedbań wszystkich rządów po 1989 r.

Argument o zbytnim zróżnicowaniu parku czołgowego jest w każdym razie bezzasadny – docelowo będziemy mieli w linii dwa rodzaje czołgów, co nie musi oznaczać „logistycznego koszmaru”. Pouczające są tu doświadczenia Ukraińców, którzy w trudnych wojennych warunkach radzą sobie z jednoczesną obsługą sprzętu wschodniego i zachodniego. Tanki o radzieckiej proweniencji znikną wkrótce z naszych magazynów (poza twardymi, mamy jeszcze kilkadziesiąt T-72), wozy poniemieckie zapewne trafią do rezerwy (albo na rynek wtórny bądź do Ukrainy).

Inaczej mają się sprawy z haubicami. Polskie kraby przechodzą intensywne testy bojowe w Ukrainie (gdzie przekazaliśmy co najmniej 18 sztuk). Ukraińcy twierdzą wręcz, że to najlepsze tej klasy uzbrojenie – a dysponują także amerykańskimi, niemieckimi i francuskimi działami samobieżnymi. K9 i Krab mają to samo podwozie, ale ostatecznie to różne konstrukcje. Skala planowanych zakupów koreańskiej haubicy de facto oznacza wygaszenie produkcji polskiego systemu. MON w odpowiedzi na zarzuty zapewnia o „polonizacji” K9, która ma ją upodobnić do Kraba.

Ale najwięcej kontrowersji wywołuje lotnicza część umowy, przewidująca pozyskanie samolotów szkolno-bojowych FA-50. W siłach powietrznych RP są jeszcze trzy eskadry latające na poradzieckim sprzęcie – dwie na myśliwcach MiG-29 i jedna na szturmowcach Su-22. Obie konstrukcje lata świetności mają za sobą, już wcześniej brakowało do nich podzespołów, a remonty na własną rękę zakończyły się tragicznym wypadkiem jednego z migów. Po 24 lutego większość posiadanego jeszcze uzbrojenia przewidzianego do obu typów maszyn trafiła do Ukrainy.

Marsz ku… prezydenturze

Przed wybuchem wojny zakładano, że migi i suchoje posłużą do czasu pojawienia się w Polsce kupionych w USA wielozadaniowych F-35 (oraz dodatkowych myśliwców, najlepiej F-16, gdy „budżet pozwoli”). Rosyjsko-ukraiński konflikt przyśpieszył sprawy i w tym obszarze. Z zapewnień szefa MON wynika, że niemożliwe było szybkie pozyskanie kolejnych F-16 i F-35 – Amerykanie z trudem nadążają z realizacją już złożonych zamówień. Na rynku wtórnym nie znaleziono sensownej oferty, stąd decyzja o zakupie 48 fabrycznie nowych koreańskich maszyn.

Rzecz w tym, że nasze lotnictwo ma już samoloty szkolne – włoskie M-346, produkowane przez koncern Leonardo. Po co nam zatem kolejne „niepełnowartościowe” odrzutowce, zdolne tylko w określonych warunkach do użycia bojowego? „M-346 mają za niską sprawność – sygnalizowałem to kilkukrotnie mojemu włoskiemu odpowiednikowi”, wyjaśnia Błaszczak. Brzmi sensownie i sugeruje odpowiedzialną postawę – do czasu, gdy uświadomimy sobie, że ten sam minister podpisał niedawno umowę na dostawę śmigłowców z tym samym producentem.

W 2023 r. trafi do Polski 12 FA-50 w obecnej konfiguracji, po 2025 r. zaczną się dostawy samolotów o lepszych parametrach (wersja Block 20). Biorąc pod uwagę konieczność modyfikacji FA-50 z pierwszej tury, proces szkolenia pilotów i obsługi oraz konieczność stworzenia taktyki działań dla nowego typu maszyn (od podstaw, bo jedynym użytkownikiem FA-50 jest Korea, dysponująca 20 samolotami, wykorzystywanymi do pokazów lotniczych), osiągnięcie gotowości operacyjnej przezbrojonych eskadr potrwa 10 lat.

Polska przeznaczy na broń z Korei 14 mld dol. Istnieją obiektywne przesłanki dla tak wielkich wydatków. Lęk przed Rosją sprawił, że mamy wśród Polaków konsensus co do konieczności zbrojeń. „Bezpieczeństwo zapewni nam dobrze wyposażona armia. Nie za 10-20 lat, tylko teraz”, mówi Mariusz Błaszczak. Ale Koreańczycy to wcale nie jest opcja „na teraz”, choć pewnie najszybsza z możliwych. Tak docieramy do subiektywnych przesłanek. A właściwie intersubiektywnych, bo nie chodzi tylko o ambicje szefa MON, pragnącego być postrzeganym jako ten, który „zastał armię poradziecką, a zostawił zwesternizowaną”. Jesienią przyszłego roku proces wymiany sprzętu będzie w powijakach, ale na tyle zaawansowany, by móc go wykorzystać w kampanii wyborczej. W połączeniu z wcześniejszymi inwestycjami pozwoli budować narrację o PiS-ie, który zadbał o bezpieczeństwo Polaków. Przebitki na tle abramsów czy panter uwiarygodnią przekaz. Tak partia władzy chciałby wygrać wybory. Tak zyskać „mocnego kandydata” do prezydenckiej rozgrywki w 2025 r. W końcu człowiek, który „postawił armię na nogi”, jak nikt inny nadaje się do roli głowy państwa…

—–

Nz. Kraby na poligonie/fot. 18 Dywizja Zmechanizowana

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 32/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Pantera

Wbrew rządowej propagandzie, zeszłoroczna decyzja o zakupie w Stanach Zjednoczonych 250 czołgów Abrams nie rozwiąże podstawowych problemów militarnych Polski i nie przełoży się na korzyści gospodarcze. W krótkim czasie sprawi, że jedna trzecia sił pancernych Wojska Polskiego zyska miano bardzo nowoczesnych, lecz stanie się to za zawrotną sumę 23 mld zł (a niewykluczone, że 25-27, biorąc pod uwagę osłabienie złotówki). W efekcie, o dalszej wymianie sprzętu może już nie być mowy, bo budżet państwa nie jest workiem bez dna, a potrzeby całych sił zbrojnych są ogromne. Co więcej, Abramsy to kolejny pisowski pomysł na modernizację wojska, nieuwzględniający interesów rodzimego przemysłu obronnego. Z tą różnicą, że o ile w przypadku innego kosztownego kontraktu, na wyrzutnie Patriot, zagwarantowano Polsce przynajmniej minimalny offset, o tyle za czołgami nie pójdą żadne transfery technologii i zlecenia. Możemy pomarzyć o „polonizacji” Abramsa – w zakresie remontów, unowocześnień, zakupu części zamiennych, a niewykluczone, że i amunicji (!) będziemy całkowicie zależni od Amerykanów. Jak to obrazowo ujął jeden z oficerów, „nasza będzie tylko wkładka mięsna”.

Na domiar złego, sami nie jesteśmy w stanie stworzyć nowoczesnego czołgu. – Za pierwszego PiS-u, na przełomie 2005-2006 roku, zarzucono rozwój rzekomo nieperspektywicznych poradzieckich wozów z rodziny T – przypomina Bartłomiej Kucharski z magazynu „Wojsko i Technika”. – Dla branży pancernej oznaczało to rychłą utratę zdolności konstrukcyjnych i produkcyjnych. Nie we wszystkich zakresach, czego dowodem może być udany transporter opancerzony Borsuk. Nie zmienia to faktu, że układ napędowy i uzbrojenie główne czołgu to obszary, w których nie mamy dziś niemal żadnych kompetencji. A bez tego ani rusz.

Niższe koszty i zarobek

Obumarcie pancernej zbrojeniówki wydaje się zatem nieuchronne – nie da się bowiem ciągnąć w nieskończoność remontów zajechanych T-72, a i modernizacja poniemieckich Leopardów wkrótce dobiegnie końca. Sposobem na zahamowanie tego procesu mógłby być zakup gotowego czołgu, wraz z licencją na jego produkcję. Już od jakiegoś czasu takie rozwiązanie oferuje Polsce południowokoreański Hyundai Rotem, producent czołgu K2 Black Panther (ang. Czarna Pantera). Licencyjny K2 – roboczo nazwany K2PL – różniłby się od oryginału, ale wciąż byłby najnowocześniejszym czołgiem na świecie. Niestety, byłby też najdroższy, z ceną przekraczającą 10 mln dol. za sztukę. Czy przy takich kosztach gra warta byłaby świeczki?

Dla wojska wdrożenie nowego czołgu niosłoby konieczność pozbycia się maszyn T-72 i ich zmodernizowanej wersji TP-91 Twardy (w sumie ponad 500 szt.). W dalszej kolejności oznaczałoby także wycofanie z linii Leopardów – zbyt wiele typów wozów utrudnia działania służb logistycznych i mnoży koszty. Przy 250 posiadanych Abramsach (co ma nastąpić do 2026 r.), pozostałe potrzeby WP to nieco ponad 500 czołgów, plus dodatkowe 250, jeśli chcielibyśmy dysponować przyzwoitymi rezerwami.

– Armia Korei zamówiła dotąd 260 maszyn K2 – wylicza Kucharski. – Sporo jak na jeden kraj, ale za mało, żeby zbić cenę jednostkową. Budowa następnych kilkuset maszyn, przy założeniu, że w Polsce musiałaby powstać kolejna linia produkcyjna, też pewnie cudów by nie uczyniła. Ale Hyundai, przy mocnym wsparciu koreańskiego rządu, idzie znacznie szerszą ławą. Czołg oferowany jest aktualnie m.in. Norwegii oraz Egiptowi, gdzie skala zamówienia wręcz wymusiłaby uruchomienie licencji. A im więcej wyprodukowanych wozów, tym będą tańsze. Ponadto zwróćmy uwagę na koszty pracy, niższe w Polsce niż w Korei, no i wymierne efekty przyszłej polonizacji. Polskie podzespoły byłyby tańsze od koreańskich. Docelowo zaś moglibyśmy na K2 zarabiać, gdyby nasza licencja obejmowała pozwolenie na eksport. Koreańczycy i takiej opcji nie wykluczają.

Lepszy od rosyjskich

Gdzie zatem – poza koniecznością zainwestowania kilku (kilkunastu?) miliardów dolarów – tkwi haczyk? Otóż K2PL jeszcze nie istnieje. K2 zaś nie został zaprojektowany do działań w warunkach charakterystycznych dla Europy Środkowo-Wschodniej. Płaski, nizinny teren wymaga silnego opancerzenia, tymczasem oryginalna „ka-dwójka” może się pochwalić w miarę solidnym wzmocnieniem frontu kadłuba i wieży. Boki maszyny chronią stalowe płyty o znacznie gorszych parametrach (osłonięte dodatkowo pancerzem reaktywnym). To rzecz jasna da się zmienić, ale skutkiem będzie wzrost masy, uchodzącej dotąd za jeden z ważniejszych atutów K2 (czołg waży 56 ton, dla porównania Abrams nawet 72). No i przeróbki wymagają czasu. Ze słów gen. Eui-Seong Lee, jednego z wiceprezesów spółki Hyundai Rotem, który w ubiegłym roku gościł na targach obronnych w Kielcach, ewentualny program K2PL byłby podzielony na trzy fazy, trwające łącznie kilka lat. W pierwszej powstałby prototyp K2PL. Druga obejmowałaby produkcję niewielkiej liczby czołgów w zakładach Hyundai Rotem w Republice Korei oraz produkcję partii wozów w wersji nauki jazdy.

– W tej fazie przeprowadzono by również cały cykl szkoleń dla pracowników z Polski – wyjaśnia Bartłomiej Kucharski. – Finalny etap to uruchomienie produkcji seryjnej w kraju.

„W przeciwieństwie do innych państw, jak Stany Zjednoczone czy Niemcy, jesteśmy gotowi na transfer technologii wojskowych do polskiego przemysłu”, zapewniał dziennikarzy w Kielcach gen. Lee. „Jeżeli będziemy rozwijać K2PL wspólnie, program ten będzie finansowany za pomocą kredytu przez Republikę Korei i państwowy bank KOEXIM”, obiecywał emerytowany wojskowy. Jego słowa należy traktować jako marketingową zachętę, ale…

– K2 jest wozem praktycznie pod każdym względem lepszym od rosyjskich czołgów – przyznaje Kucharski.

Koło ratunkowe

Niezależnie od zaklęć pseudoekspertów od geopolityki, pancerne kolosy nadal pozostają podstawą lądowych arsenałów szanujących się armii. Dla Polski, z jej położeniem i geografią, posiadanie sił pancernych to oczywista oczywistość. Co ciekawe, w środowisku wojskowym już nie dyskutuje się o pozyskaniu kolejnych niemieckich Leopardów – ta perspektywa „umarła” wraz z decyzją o zakupie Abramsów. Mundurowi realnie oceniają bieżące możliwości zbrojeniówki, nikt więc nie marzy o polskim Wilku (jak miałby się nazywać nowy czołg), ani nawet o przyzwoitej modernizacji maszyn z rodziny T – jak robią to Rosjanie, a co w przypadku Polaków pozwoliłoby odsunąć konieczność zakupu nowych maszyn o kilkanaście lat. Tak naprawdę w tej chwili na stole leżą tylko dwie opcje – dalsze „pójście w Abramsa”, przy założeniu, że pieniądze jakoś się znajdą, oraz „koreańczyk na licencji” (i na kredyt). Zwolennicy obu mają dostęp do uszu wpływowych polityków PiS. Którzy zwyciężą? Z nieoficjalnych informacji wynika, że MON zamierza jeszcze wiosną tego roku ogłosić „przełomowy program dotyczący rozwoju zdolności pancernych Wojska Polskiego”.

Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Abrams to platforma z lat 80 ub.w. Zdaniem specjalistów, jej potencjał modernizacyjny wyczerpie się za kilkanaście lat. Ujawnia to ewidentną przewagę młodszego K2, na bazie którego już dziś prowadzone są prace konstrukcyjne dla wozu kolejnej generacji (K3 z bezzałogową wieżą). A dodajmy do tego korzyści ekonomiczne i społeczne, wynikłe z uruchomienia produkcji licencyjnej. I choć w tym momencie części z nas może się zapalić czerwona lampka – bo przecież nieudany mariaż żerańskiego FSO z koreańskim Daewoo dobił polską motoryzację – w zakresie produkcji zbrojeniowej łączą nas z Koreą Południową dobre doświadczenia. W 2014 r. Huta Stalowa Wola podpisała z firmą Samsung Techwin umowę na produkcję i „polonizację” 120 podwozi typu K9 do armatohaubicy Krab. Koreańczycy zobowiązali się do wyprodukowania 36 sztuk (do 2022 r.), pozostałe powstaną na licencji w Polsce. Kraby sukcesywnie wzmacniają pułki artylerii WP, ale kłopoty z pierwotnym podwoziem, polskiej konstrukcji, niemal doprowadziły do skasowania całego projektu. Próby partii wdrożeniowej Krabów z 2013 r. wykazały szereg wad układu napędowego i przeniesienia mocy. K9 okazał się wtedy kołem ratunkowym dla polskiej artylerii. Czy K2 uratuje polskie wojska pancerne?

—–

Nz. Modele ilustrujące różnice między pierwotnym K2, a jego ewentualną „spolonizowaną” wersją/fot. Bartłomiej Kucharski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 12/2022. Powstał zanim doszło do rosyjskiej inwazji na Ukrainę.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Abramsy

Czyli jednak bierzemy amerykańskie Abramsy. Chciałoby się rzec „a nie mówiłem!?”, ale słabo u mnie z satysfakcją. Widzę tu bowiem przede wszystkim „geniusz” pisowskiej strategii – a korzyści niewiele.

Kupimy tych czołgów 250 – pozornie sporo, ale i tak o 500 za mało, by mówić o pełnej wymianie parku i całkowitej unifikacji. Na więcej nas nie stać, bo to sprzęt koszmarnie drogi – już za te ćwierć tysiąca, z pakietem logistycznym, zapłacimy ponad 23 mld złotych. Wiele, za stosunkowo niewiele, ale dość, by elektorat uwierzył, że władza troszczy się o bezpieczeństwo państwa. Zresztą, zawsze można powiedzieć, że te 250 sztuk to dopiero początek. Pouczająca w tym zakresie jest pisowska narracja dotycząca zakupu systemu Patriot. Podpisaliśmy umowę na dwie baterie, potrzebujemy minimum dziewięciu, zestawy dotrą do nas za kilka lat – a pośród „ciemnego ludu” i tak panuje przekonanie, że problem „dziurawego nieba” został już załatwiony. Przecież minister Błaszczak mówi „kupiłem”. To samo będzie mówił, stając na tle potężnego Abramsa.

A wojsko tymczasem będzie się głowić, jak obsłużyć trzy „rodziny” sprzętu pancernego, bo już dziś, przypominam, mamy dwie – poradziecką i niemiecką.

Co dalej z naszym przemysłem? Eksploatacja Abramsów nie przełoży się na jego zdolności – Amerykanie nie dzielą się w tym przypadku technologią. Najpewniej – co sugerują niedawno podpisane przez PGZ kontrakty – naszej pancernej zbrojeniówce pozostanie obsługa poradzieckiego złomu i nieudolna, ślimacząca się modernizacja niemieckich Leopardów – jeszcze parę lat można na tym pociągnąć. W praktyce oznacza to dalsze topienie pieniędzy w utrzymywanie „rodziny” czołgów T-72/PT-91 – trumien na gąsienicach, których miejsce jest w muzeach, nie zaś w jednostkach liniowych. Ale kto bogatemu zabroni?

Bo tak naprawdę nie o zdolności armii tu chodzi. Poza wymiarem propagandowym, na wewnętrzny użytek, jest jeszcze inna funkcja, również wynikająca z polityki krajowej. PiS, świadom własnej erozji, ucieka do przodu. Zamierza nam dokręcić autorytarną śrubę, czego lexTVN najlepszym przykładem. Ale Waszyngtonowi może się to nie spodobać, czasy Trumpa mamy już za sobą. Ryzyko pomrukiwania zza Oceanu jest tym większe, że obecne władze RP mają już sporo na sumieniu. Zburzenie trójpodziału władzy, olewanie wyroków sądów, zamachy na wolność słowa – w Stanach to zbrodnie. Przewiny, na które amerykańska administracja może przymknąć oko, jeśli obiecamy jej – i tamtejszemu przemysłowi – wielomiliardowe zakupy. Tak, moim zdaniem, kalkulują pisowcy.

Czy im się uda? Mądrzejsi ode mnie twierdzą, że jeśli dalej będziemy szli w stronę autorytaryzmu, Kongres zablokuje nawet już podpisane umowy. I wówczas nie tylko nie będzie Abramsów, ale i Patriotów, Himarsów i F-35. Oczywiście, jankesi nie takim zbójom opychali broń. Mogą zatem wykazać się finansowym pragmatyzmem, w myśl starej Kissingerowskiej zasady: skurwysyny, ale nasze skurwysyny. Sprzedać, co chcemy kupić, dbając przy tym, by nadwiślańscy dranie nie przekroczyli „cienkiej czerwonej linii”.

Wbrew utyskiwaniom, pieniądze na Abrmasy się znajdą. Właśnie rusza gigantyczny unijny projekt odbudowy pokowidowej. Polska będzie jednym z jego największych beneficjantów, co oznacza zwolnienie jakiejś części środków budżetowych, które przy braku kasy z Brukseli należałoby zainwestować w pokiereszowaną gospodarkę. Na zakup więc wystarczy. A co z utrzymaniem? A kto będzie się tym przejmował za kilkanaście lat?

Tymczasem za dwa lata odbędą się wybory. Pierwsze czołgi dotrą do Polski w przyszłym roku, od razu w dużych liczbach. Stacjonować będą na wschodzie kraju, w składzie 18. Dywizji, która powstała za PiS-u. Budowa WOT się ślimaczy, nawet po obniżeniu kryteriów zdrowotnych, ale do 2023 roku powinna się zakończyć. „Uabramsowiona” 18. Dywizja stanie się – przynajmniej na papierze i na wizji – najsilniejszym związkiem taktycznym WP. Będzie zatem PiS mógł użyć w kampanii wyborczej argumentu znaczącego wzmocnienia armii. „Proszę bardzo, oto dwa gotowe produkty” – powiedzą. A że de facto modernizacja odbywa się wyspowo i chaotycznie (rozproszone i homeopatyczne zakupy, zamiast skupienia się na 2-3 dużych programach), i w sposób niezgodny z wymaganiami współczesnego pola walki (WOT)? „Ciemny lud” nie takie łykał kawałki.

Na pocieszenie pozostaje świadomość, że Rosjanie zmuszeni zostaną uwzględnić te nasze Abramsy w swoich planach. W razie W zniszczą je, jak wszystko, ale po stronie ewentualnych kosztów będą musieli dopisać kolejne cyferki.

—–

Fot. Mój Abrams jest lekki jak piórko… A wspominam o tym, bo waga nowych czołgów dla WP rozpala emocje entuzjastów i przeciwników zakupu. I choć należę do tych drugich, gwoli rzetelności wspomnę, że amerykański system metryczny nieco różni się od tego, używanego w Polsce. Waży więc „za ciężki Abrams dla Polaka” owszem, 73 tony, ale po naszemu to 66,5. Czyli niewiele więcej niż najnowsze wersje niemieckich Leopardów.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Piąstka

Teoretycznie jesteśmy potęgą – mamy czołgów niemal tyle, ile Francja i Niemcy razem wzięte. Ponad 750 sztuk (uwzględniając zasoby Agencji Mienia Wojskowego – 900) robi wrażenie – do czasu, aż zdamy sobie sprawę z jakości sprzętu. Tylko 249 maszyn – zbudowane w Niemczech Leopardy – to pojazdy względnie nowoczesne, bądź rokujące status po modernizacji. 232 czołgi PT-91 od biedy mogłyby się jeszcze przydać na współczesnym polu walki. Reszta, czyli wyprodukowane na radzieckiej licencji T-72, mimo prób reanimacji nadają się jedynie do podtrzymania procesu szkolenia.

Czołgi przez lata nie miały dobrej prasy – zbyt wielu specjalistów twierdziło, że wraz z zakończeniem zimnej wojny stały się przeżytkiem. W NATO tym łatwiej było przyjąć taką perspektywę, że prowadzone przez Sojusz konflikty nie angażowały ciężkich jednostek lądowych. Z Serbią poradzono sobie za pomocą lotnictwa, w górzystym Afganistanie prym wiodły dwa-trzy razy lżejsze kołowe transportery opancerzone. Znikło też, jak się wydawało, zagrożenie konfrontacji w Europie. Otrzeźwienie przyszło wraz z 2014 rokiem. Wojna na wschodzie Ukrainy dowiodła, że bez czołgów wciąż nie sposób przełamywać linii obronnych przeciwnika. Obnażyła również naiwność założenia, że Moskwa nie będzie już dążyć do odzyskania dawnych stref wpływu. W efekcie natowscy planiści musieli uznać wschodnią flankę Sojuszu za zagrożoną, zwłaszcza w obliczu pośpiesznej odbudowy sił zbrojnych Federacji, w której modernizacja wojsk pancernych odgrywa bodaj najważniejszą rolę.

„Ława ruskich tanków”

Doktryna obronna Rzeczpospolitej przewiduje dla Wojska Polskiego dwa zasadnicze zadania – opóźnianie rosyjskiego natarcia w międzyrzeczu Bugu i Wisły oraz przeprowadzenie kontrofensywy znad linii królowej polskich rzek. Ów plan opiera się na wielu założeniach, wedle jednego z nich do zwalczania czołgów świetnie nadają się inne czołgi – stąd relatywnie duża liczba maszyn w parku sprzętowym WP. I choć wizję „ławy ruskich tanków” sunącej przez polskie równiny od lat pielęgnują politycy od lewa do prawa, ich lęki z rzadka przekładają się na wzmacnianie potencjału militarnego. Celuje w tym szczególnie PiS, które istotną część własnej potęgi zbudowało na antyrosyjskiej retoryce. Pisowska wierchuszka niby problem rosyjskiego zagrożenia widzi i niby coś z nimi robi. Przykład wojsk pancernych jak w soczewce skupia te niby-działania, będące w istocie umiejętnym piarem, któremu towarzyszy organizacyjno-techniczna nieudolność i brak wyobraźni.

Zacznijmy od niemieckich (kupionych w 2002 i 2013 r.) Leopardów. To sprzęt z lat 80., ale o dużym potencjale modernizacyjnym. Wymagały jej przede wszystkim starsze egzemplarze, typu 2 A4, których Polska nabyła 142 sztuki. Wykonawcę – Polską Grupę Zbrojeniową – wybrano w grudniu 2015 r. Do końca 2020 r. wojsko miało otrzymać 128 przebudowanych do standardu 2PL czołgów, kolejne 14, w ramach tzw. opcji, trafiłoby do jednostek w 2021 r. Umowa z PGZ – zdominowaną przez menadżerów „dobrej zmiany” – opiewała na kwotę 2,4 mld zł. Po pięciu kolejnych aneksach wzrosła o 900 mln zł, a oficjalny czas realizacji kontraktu wydłużył się o dwa lata, głównie za sprawą niedoszacowanych kosztów i problemów we współpracy z niemieckim kooperantem. Do końca minionego roku PGZ przekazała armii… 12 Leopardów 2PL, w bieżącym będzie to 18 maszyn. Na realizację całości zobowiązania w ciągu najbliższych trzech lat nie ma szans – wojsko dostanie ostatnie 2PL w 2025 r., co oznacza, że modernizacja zaplanowana na pięć lat, potrwa dekadę.

Odwód symboliczny

Co więcej, zwracane armii Leopardy, mimo istotnych zmian in plus – wzmocnieniu pancerza, modyfikacji armaty i zastosowaniu nowoczesnych przyrządów optoelektronicznych – nadal posiadają przestarzałe radia. Dopiero kilka dni temu Inspektorat Uzbrojenia poinformował o zakończeniu prac analitycznych w sprawie łączności dla wozów Leopard 2PL, co daje nadzieje na nieodległy zakup i montaż nowych radiostacji. Tym sposobem dopiero co zmodernizowane wozy zostaną poddane kolejnej modernizacji. Już samo wyobrażenie ponownego oddania przemysłowi kilkudziesięciu maszyn jeży włos na głowach wojskowych. Przed pięciu laty 10. Brygada Kawalerii Pancernej przekazała wykonawcy kontraktu połowę ze swoich 128 czołgów. Zamiast wracać systematycznie do linii, rozmontowane wozy stały w halach fabrycznych Bumaru, a ich brak dezorganizował proces szkolenia jednego z najważniejszych związków taktycznych WP.

Po prawdzie oberwała wówczas cała 11. Lubuska Dywizja Kawalerii Pancernej, której 10. Brygada jest częścią. Przewidziana jako odwód, z przeznaczeniem do wykonania kontruderzenia, miała „jedenasta” wszystkie Leopardy należące do WP. Ponad setka najnowszych 2 A5 jeździła w barwach 34. Brygady Kawalerii Pancernej. Wchodzącą w skład dywizji 17. Wielkopolską Brygadę Zmechanizowaną wyposażono z kolei w transportery Rosomak. Siła ognia i mobilność tych trzech brygad czyniła z 11. LDKPanc. potężny związek taktyczny, jeden z najsilniejszych w Europie. Aż pojawił się Antoni Macierewicz i jego koncepcja przesunięcia najlepszych polskich czołgów na wschód. I tak połowa wozów 34. BKPanc. trafiła pod Warszawę, do stacjonującej w Wesołej 1. Warszawskiej Brygady Pancernej. Z dala od tworzonego przez kilkanaście lat zaplecza logistycznego i szkoleniowego. Dość powiedzieć, że dopiero teraz – po czterech latach – ukończono w Wesołej budowę garaży dla Leopardów. Na otarcie łez pancerniacy z 34. BKPanc. otrzymali zdezelowane T-72. Potencjał 11. LDKPanc. został „rozwodniony”, a jej odwodowy charakter stał się w dużej mierze symboliczny.

Pudrowanie zamiast modernizacji

Do innej symboliki, również związanej z leciwymi „teciakami”, odwoływał się w lipcu 2019 r. Mateusz Morawiecki. Ogłaszając wówczas z pompą program modyfikacji czołgów T-72, mówił o „historycznej chwili”. – Mamy do czynienia z kolejnym milowym krokiem do odbudowy potencjału polskiej armii – zapewniał premier. Specjaliści zanosili się śmiechem, choć był to śmiech przez łzy. Owym milowym krokiem ma być bowiem – poza remontami silników (bądź wymianą na nowe, ale gorsze, wyprodukowane w Bośni) i odmalowaniem kadłubów – wymiana części przyrządów celowniczych, nawigacyjnych i obserwacyjnych, a także zainstalowanie łączności cyfrowej (tu rzecz warta podkreślenia – lepszej niż w 2PL). Wszystko za 1,75 mld zł., co wedle zapewnień rządu pozwoli na objęcie pracami 300 czołgów (de facto będzie ich o kilkadziesiąt mniej). Ostatnie zmodyfikowane T-72 (warto zwrócić uwagę, że PGZ i wojsko nie używa określenia „modernizacja”), trafią do jednostek w 2025 r. W tym przypadku harmonogram dostaw raczej nie zostanie zakłócony – zakres prac nie jest tak rozległy, jak w przypadku Leopardów, no i Bumar pracuje na „swoich” czołgach, wyprodukowanych w tej fabryce.

Inna kwestia to sensowność projektu. Gen. Waldemar Skrzypczak, pancerniak i były dowódca Wojsk Lądowych, przytoczył w tym kontekście słowa swojego nieżyjącego następcy, gen. Tadeusza Buka, nazywając modyfikację T-72 „pudrowaniem g…a”. Bartłomiej Kucharski, ekspert w zakresie broni pancernej, dziennikarz magazynu „Wojsko i Technika” twierdzi, że dużo lepszym rozwiązaniem byłaby głęboka modernizacja wozów. – Rosjanie robią to z powodzeniem, czyniąc z „nowych” T-72 bardzo niebezpieczną broń – przekonuje. – Niestety, mówimy tu o kosztownych zabiegach, takich jak wymiana armaty, silnika, zastosowanie nowoczesnego systemu kierowania ogniem i zupełnie nowej amunicji. A to tylko „najgrubsze” kwestie – zastrzega. Przy tak rozumianej modernizacji 1,75 mld zł wystarczyłaby na przebudowę kilkudziesięciu egzemplarzy, no i wymagałaby współpracy zagranicznej. Polski przemysł nie dorobił się własnej armaty czołgowej – te zastosowane w rodzimychT-72 pochodzą ze Słowacji – tymczasem kontrakt na modyfikację „teciaków” spełnia też rolę kroplówki dla podupadłego giganta, jakim jest PGZ.

Logistyczny horror

Co dalej? Polska potrzebuje od 600 do 800 nowoczesnych czołgów, by móc liczyć na skuteczność potencjału odstraszania. Optymiści są zdania, że z tym, co mamy, dociągniemy jakoś do połowy następnej dekady, kiedy na scenę wkroczą wozy kolejnej generacji. Pesymiści zwracają uwagę na lata zaniedbań i niepewność geopolityczną, za sprawą której znacznie łatwiej dziś o konflikt z Rosją. Jedni i drudzy nie mają wątpliwości, że polski przemysł zbrojeniowy nie jest w stanie samodzielnie zapewnić armii odpowiedniej konstrukcji. Dlatego należy niezwłocznie podjąć współpracę z zagranicą. Pomysłów jest kilka, w odniesieniu do niektórych wiadomo już, że się nie ziszczą. Przy pracach nad wspólnym czołgiem przyszłości nie chcą nas Niemcy i Francuzi. Z drugiej strony, zachęty płyną z Włoch i Hiszpanii – Polska w końcu, jakkolwiek przespała ostatnie dwie dekady, ma spore tradycje w produkcji broni pancernej. Własny produkt – czołg K2 – oferują nam Koreańczycy, deklarując zarazem chęć współpracy nad platformą kolejnej generacji. W MON rozważa się też zakup nowych Leopardów – taką drogę wybrali niedawno Węgrzy. Jednak, jak wynika z nieoficjalnych informacji, coraz większą popularnością cieszy się opcja amerykańska.

Chodzi o czołgi M1 Abrams, od 40 lat podstawowe maszyny US Army. „Używki”, nowych bowiem Amerykanie już nie produkują. Wbrew pozorom, żaden złom, a wyciągnięte z magazynu skorupy, poddane rozległej renowacji i zmodernizowane do poziomu, który czyni Abramsy jedną z najgroźniejszych broni świata. Gdzie więc tkwi haczyk? Amerykańskich kolosów nie da się w nieskończoność ulepszać, więc za kilkanaście lat mogą nie sprostać nowym rodzajom wozów. Polacy mogą zapomnieć o produkcji licencyjnej, nawet wybranych elementów – Amerykanie nie zwykli dzielić się tajemnicami. Korzyści dla przemysłu będą więc zerowe (ewentualnie niewielkie), nakłady zaś – dla budżetu MON – gigantyczne, zwłaszcza że najbliższe centrum serwisowe znajduje się… za oceanem. Dodajmy do tego koszt jednostkowy (ok. 12,5 mln dol.) i potężne zużycie paliwa (150 l/10 km). A to nie wszystko. – Abramsy mają krótką armatę, która dobrze współpracuje z amunicją uranową. Ale Amerykanie nikomu jej nie sprzedają – zauważa Kucharski. – Zagraniczni kupcy mogą liczyć na pociski wolframowe. Ich skuteczność jest o kilkanaście procent niższa, bo wolfram lubi prędkość, a więc i długą lufę. No i jest jeszcze kwestia wagi M1, która w nowych wersjach przekracza 72 tony. Taką nośność ma tylko kilkanaście procent mostów w Polsce, a w północno-wschodniej części kraju, na najbardziej prawdopodobnym obszarze działań, ich występowanie jest szczególnie rzadkie.

Abramsy w WP to logistyczny horror także z innego powodu – budżet jest w fatalnym stanie, między bajki więc można włożyć pomysły o kupnie dużej liczby czołgów. W efekcie mielibyśmy do czynienia z jednoczesną eksploatacją wozów kilku standardów – poradzieckich T-72, ich ulepszonej w latach 90. wersji PT-91, niemieckich Leopardów 2 A5, spolonizowanych 2PL i amerykańskich M1. Jak to wszystko scalić w jeden sprawnie funkcjonujący system? Nad tym polityczni patroni wojska pewnie się nie zastanawiają. Dla nich liczy się efektowna fotka na tle potężnej maszyny.

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 17/2021

Nz. T-72 podczas ćwiczeń Anakonda 2010. Kilka lat później te maszyny trafiły do 10 BKP/fot. Marcin Ogdowski

Postaw mi kawę na buycoffee.to