Bogowie

Trzy dni po spektakularnym uderzeniu w kompleks szkolny w Makiejewce pod Donieckiem, rosjanie oficjalnie przyznali się do jeszcze większych strat niż pierwotnie. Najpierw mowa była o 63 zabitych, i nieznanej liczbie rannych, potem stanęło na 89 ofiarach śmiertelnych. Biorąc pod uwagę tradycje rosyjskiej sprawozdawczości, poległych było zapewne kilka razy więcej, co dowodzi przerażającej skuteczności wysokoprecyzyjnych systemów rakietowych. „Boga bogów”, jak pisałem w jednym z wcześniejszych tekstów, odnosząc się do popularnego stwierdzenia, wedle którego artyleria jest „bogiem wojny”. Ale…

Ale ktoś te użyte w ataku na Makiejewkę himarsy w strefę walk dostarczył. To sprzęt amerykański, czyli droga rakiet wiodła przez ocean, a później przez kawał Europy, i mierzyła tysiące kilometrów. W tym pozornie błahym stwierdzeniu kryje się zapomniana czy ignorowana prawda o warunku koniecznym militarnego sukcesu – bez sprawnej logistyki ani rusz. Niezależnie od tego, jak wyszkolona i wyposażona będzie armia, pozbawiona na czas amunicji, paliwa, jedzenia i zaplecza medycznego, w najlepszym razie nie zwycięży, w najgorszym poniesie porażkę. Bóg jest zatem inny, a imię jego zaczyna się na literę „L”.

„Generał gdzieś załatwił”

O tym, jak ważna jest logistyka, przekonałem się w Afganistanie. W 2012 r. duża część transporterów Rosomak jeździła z uszkodzonymi siatkami LSO (chroniącymi zasadniczy pancerz przed granatami RPG). Formalnie były to sprawne wozy, podobnie jak rosomaki z niedziałającymi urządzeniami do obserwacji nocnej. Za dnia maszyny te z powodzeniem mogły brać udział w rozmaitych operacjach, wszystko więc było ok. Wysoki wskaźnik sprawności sprzętu to w wojsku, szczególnie na wojnie, nie lada wyczyn, były więc powody do zadowolenia.

Wyczyn, który mimo wysiłków mechaników realnie trudno było osiągnąć, bo zaopatrzenie kontyngentu kulało. Zamówione części „szły” do Afganistanu nawet kilka miesięcy. Do dziś włos mi się jeży na wspomnienie historii pododdziału, który przez długi czas jeździł na niesprawnych oponach, bo zabrakło kołków do wulkanizacji. „Generał gdzieś załatwił”, podsumował historię jeden z rozmówców. „Załatwianie” sprowadzało się również do kanibalizacji, czyli pozyskiwania części ze zniszczonych i uszkodzonych wozów. Co w połączeniu z niewiarą w szybkie działanie służb logistycznych, sprzyjało utrzymaniu fikcji wysokiej sprawności. Chętnie przyjmowanej na kolejnych szczeblach, któż bowiem lubi meldować o kłopotach? Tyle że na końcu łańcucha – w gabinetach wojskowych urzędników i polityków – wojna była pojęciem zupełnie abstrakcyjnym. Tam nikt życia na niesprawnym sprzęcie nie ryzykował.

Wojskowa logistyka dzieli się na cztery obszary. Pierwszy obejmuje zaopatrzenie w paliwo, amunicję, części zamienne, medykamenty i racje żywnościowe. Na drugi składa się zaplecze remontowe. Trzeci, kwatermistrzowski, odpowiada za warunki bytowe. Czwarty związany jest z zabezpieczeniem medycznym. W Afganistanie dwa ostatnie spoczywały na barkach Amerykanów, oba pierwsze w istotnym zakresie zależały od Polaków. Przy odległości dzielącej kraj od miejsca ekspedycji (4 tys. km) i braku strategicznego transportu lotniczego, kłopotów nie dało się uniknąć. Na szczęście pod ręką byli Amerykanie.

Zabrakło ich podczas granicznego kryzysu z jesieni i zimy 2021 r., który w momencie największego nasilenia angażował niemal jedną trzecią wojska. Pozostałe po redukcjach służb tyłowych armii dwie brygady logistyczne (w Bydgoszczy i Opolu) przez pół roku nie zdołały dowieźć na wschód wystarczającej liczby kontenerów mieszkalnych. Część wojska mieszkała więc w ziemiankach, co kompletnie nie przystaje do standardów XXI-wiecznej armii, operującej w niewojennym reżimie, w kraju z gęstą siecią nowoczesnych dróg.

Ile pali czołg? Dużo…

Wróćmy do wyzwań wojennych. W 2005 r., gdy intensywność walk w Iraku była najwyższa, konflikt kosztował amerykańskiego podatnika 190 mln dol. dziennie. Skąd ta suma? Amerykański żołnierz musi otrzymać posiłki o wartości 4000 kal., co czyni z logistyki made in USA wyjątkowo drogie przedsięwzięcie. Bo nie chodzi tylko o bilans, ale i różnorodność. Amerykańskie stołówki „na teatrze działań” wyglądają jak bary szybkiej obsługi. W największych bazach w Iraku i Afganistanie lunch można było wybierać z dwudziestu pozycji. Produkty nie pochodziły z lokalnego rynku, przylatywały z USA, głęboko przetworzone, zmrożone, poddane obróbce pod kątem zapobieżenia masowym zatruciom. Warta kilkaset dolarów tona owoców, po uwzględnieniu kosztów transportu puchła do wartości kilkunastu tysięcy dolarów.

A nie samym jedzeniem żołnierz żyje. Dostarczenie do zbiorników agregatów i baków pojazdów paliwa o wartości 10 tys. dolarów kosztowało trzy-cztery razy tyle, a w sytuacji, gdy trzeba je było przetransportować do oddziałów z wysuniętych posterunków – nawet 10 razy więcej. Konwój sam „palił”, wymagał ochrony (której wozy też „paliły”), zaangażowani ludzie potrzebowali jedzenia, picia, amunicji, w razie potrzeby – ewakuacji medycznej. Dodajmy do tego zużycie amunicji, zniszczony i uszkodzony sprzęt. Gdy mówimy o 150-tysięcznym kontyngencie, łatwo robi się z tego 190 mln dol.

Zostawmy historię – radziecki czy rosyjski sprzęt, będący postawą dla obu armii walczących w Ukrainie, też jest energochłonny. Godzina lotu śmigłowca Mi-24 wymaga niemal tony paliwa. Przy przyzwoitym średnim zużyciu i średnim przebiegu starczyłoby na prawie rok jeżdżenia cywilnym autem. „Weźmy typowy rosyjski batalion czołgów – 31 T-72B czy T-90, trzy ciągniki ewakuacyjne, kilka samochodów osobowo-terenowych, 30 ciężarówek, pluton przeciwlotniczy, pluton łączności”, pisze Michał Fiszer, niegdyś wojskowy pilot, dziś wzięty analityk. Na pytanie, ile paliwa zużywa czołg, odpowiada: 800 litrów na 100 km. Co dla 34 czołgów i ciągników ewakuacyjnych na tym samym podwoziu daje 27 tys. litrów. Z uwzględnieniem innych pojazdów – 35 tys. litrów. „Czyli siedem typowych wojskowych cystern samochodowych dla jednego batalionu na 100 km marszu”, konkluduje Fiszer, autor wydanej razem z synem Jackiem książki pt.: „Wojna w Ukrainie. Od napaści do kontrofensywy”. A przecież czołg zużywa paliwo i na postoju – ok. 20-30 litrów na godzinę. By mógł w razie potrzeby strzelać, agregat zasilający elektrykę i hydraulikę musi pozostać na chodzie. „Dla jednej brygady mającej cztery bataliony, dywizjon artylerii i kilka samodzielnych kompanii robi się z tego już 200 tys. litrów na każde 100 km lub 5 tys. litrów na każdą godzinę postoju. A to 40 wojskowych cystern paliwowych po 5 tys. litrów”, czytamy.

rosjanie utrzymują w Ukrainie średnio 500-600 czołgów. W okresie największego zaangażowania (na przełomie lutego i marca ub.r.) było to nawet 1500 maszyn.

Zjawisko zasięgu ciężarówki

A co z wsadem do kotła? Gdy w 2015 r. trafiłem na donbaski front, przeżyłem szok. Wypieszczony przez amerykańską logistykę, znalazłem się w realiach iście drugowojennych, gdy żołnierz dostawał puszkę mięsa, kawałek chleba i tyle. Przydziałowa wieprzowina – którą mnie uraczono pod Mariupolem – była niejadalna, z ulgą więc przyjąłem fakt, że wysiłek aprowizacyjny na rzecz ukraińskiej armii częściowo wzięło na siebie społeczeństwo. Lokalni aktywiści dowozili na front gotowe posiłki oraz inne produkty spożywcze. Z czasem, gdy armia okrzepła, wojskowa logistyka zaczęła dbać o żołnierzy w większym zakresie, lecz do amerykańskich standardów nie dobiła. Zresztą, nie było takich ambicji, bo Amerykanie są niedościgłym wzorcem (w końcu kto bogatemu zabroni?). No i ukraiński standard jest wyższy od rosyjskiego, armia najeźdźcy bowiem nadal hołubi zasadzie, że żołnierz winien się wyżywić we własnym zakresie.

Amunicji jednak sam sobie nie zorganizuje, zwłaszcza tej cięższej. Na przełomie maja i czerwca u.br. rosjanie zużywali dziennie od 40 do 60 tys. pocisków artyleryjskich. Uśredniając, mamy 1,5 mln na miesiąc, 3 mln we wspomnianym okresie. Wcześniej wojna nie miała tak artyleryjskiego charakteru, rosyjskie wielkokalibrowe lufy wyrzucały z siebie nie więcej niż 10 tys. pocisków. W lipcu zużycie spadło do poziomu z zimy i nie przebiło tego pułapu aż do końca 2022 r., co znaczy, że rosjanie od początku inwazji wystrzelali 5,5 mln sztuk amunicji artyleryjskiej. Tymczasem „nabój do haubicy waży jakieś 60 kg (45 pocisk i 15 ładunek miotający). (…) A co z amunicją dla czołgów, piechoty i jej wozów bojowych, co z rakietami przeciwpancernymi, granatami do moździerzy?”, pytają retorycznie Michał i Jacek Fiszerowie. Przy tak wysokiej intensywności ognia nie sposób zachować ciągłości bez tworzenia podręcznych zapasów. „A jak przechowywać amunicję w polowym składzie? To nie ziemniaki, jak zawilgotnieje, będzie do niczego. A zabezpieczenie przeciwpożarowe, ochrona przed dywersja? To mnóstwo organizacji, sprawności, zaradności”, przekonują autorzy „Wojny w Ukrainie”.

Tak dochodzimy do kolejnych wyzwań. Wspomniane na wstępie himarsy – które pojawiły się na froncie wczesnym latem 2022 r. – zmieniły zasady gry. Ich zasięg (do 80 km) i przede wszystkim precyzja, zmusiły rosjan do porzucenia idei dużych składów, tworzonych w miejscach rozlokowania artylerii bądź w niedużej odległości od stanowisk bojowych. Obecnie takie magazyny znajdują się zwykle 100 km od frontu. Daleko? Dość, by chronić się przed himarsami i wystarczająco, by sprawić nie lada kłopot. Rosyjska logistyka bazuje na transporcie kolejowym, co wraz z innymi słabościami – przede wszystkim niedostateczną liczbą samochodów i opartym o siłę ludzkich rąk załadunkiem – skutkuje tzw.: zjawiskiem zasięgu ciężarówki. Maksymalnie 100 km od najbliższej linii kolejowej – tyle wynosi odległość pozwalająca na efektywne działania rosyjskich jednostek wojskowych. Im ten dystans się zwiększa, tym bardziej szwankują dostawy. I głównie stąd bierze się lęk Moskwy przed himarsami o zasięgu do 300 km – rosyjscy politycy i generałowie nie tyle boją się ataków na cele w rosji, co większego paraliżu logistyki. Jak na razie Ukraińcy takich rakiet z USA nie otrzymali.

Zmora wojny materiałowej

Ale i obrońcom nie brakuje zmartwień. Część jest uniwersalna (będąca udziałem i drugiej strony). Oddajmy głos Fiszerom: „Jedna salwa pojedynczego dywizjonu (haubic – dop. MO) to ponad tona amunicji. W ciągu dnia walk dywizjon może wystrzelić i 50 takich salw”. Do obsługi takiego ognia trzeba 10 wozów amunicyjnych o ładowności po 7 ton (skrzynki też ważą). Gdyby te samochody zbić w kolumnę przy zachowaniu minimalnej bezpiecznej odległości (50 m), dodać wozy z innym zaopatrzeniem, uwzględnić fakt, że dywizjon jest częścią większego związku taktycznego (np. brygady), robi nam się kilkukilometrowy konwój. Który wymaga utwardzonej drogi, odpowiedniego zabezpieczenia, którego wyjazd w trasę musi być skorelowany z bieżącymi potrzebami walczących oddziałów. Ukraińcy mają tu bardziej pod górkę, bo rosjanie – przynajmniej teoretycznie – dysponują większymi możliwościami ataku na kolumny logistyczne z powietrza.

Lecz nie to spędza sen z powiek ukraińskim generałom i politykom. „Żaden kraj NATO poza Stanami Zjednoczonymi nie ma wystarczających początkowych zapasów broni ani zdolności przemysłowych do prowadzenia pełnoskalowych działań wojennych”, piszą eksperci Royal United Services Institute, brytyjskiego ośrodka analitycznego. To skutek pozimnowojennej demilitaryzacji, na którą szczególnie ochoczo przystały zachodnioeuropejskie państwa. Tymczasem konfrontacja z rosją oznacza dla Ukrainy – a więc i dla jej sojuszników – wojnę materiałową na ogromną skalę. Ukraińskie zapasy amunicji są przetrzebione, możliwości produkcji – skromne. Zachód śle pociski z własnych arsenałów, ale w magazynach wielu natowskich armii niebawem będą już tylko żelazne zapasy. Donatorzy kupują też amunicję na całym świecie – w ostatnim w 2022 r. pakiecie pomocowym znalazło się m.in. 65 tys. pocisków artyleryjskich 152 i 122 mm oraz 50 tys. pocisków rakietowych Grad, czyli amunicji w standardzie (po)radzieckim. Pociski „natowskie” (155 mm) trafiają do Ukraińców niemal wprost z linii produkcyjnych. Zachód zwiększa możliwości fabryk zbrojeniowych, ale to proces rozłożony w czasie. USA podwoją produkcję amunicji artyleryjskiej za sześć do dwunastu miesięcy. Problemem nie jest wola polityczna, a kwestie techniczne. Co przywodzi nas do wniosku, że bez logistyki ani rusz, ale i ona ma swojego boga – bazę przemysłową.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Piotrowi Maćkowiakowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi, Tomkowi Lewandowskiemu, Przemkowi Klimajowi i Tomaszowi Frontczakowi. A także: Szymonowi Jończykowi, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Miko Kopczakowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale, Aleksandrowi Stępieniowi i Monice Kołakowskiej.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich siedmiu dni: Maciejowi Jakóbiakowi, Joannie Siarze, Kamilowi Kajetanowiczowi, Katarzynie Milewskiej i Małgorzacie Kurczabie.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały. Raz jeszcze dziękuję!

Nz. Ukraińskie czołgi pod Bachmutem. One też spalają gigantyczne ilości paliwa…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Pantera

Wbrew rządowej propagandzie, zeszłoroczna decyzja o zakupie w Stanach Zjednoczonych 250 czołgów Abrams nie rozwiąże podstawowych problemów militarnych Polski i nie przełoży się na korzyści gospodarcze. W krótkim czasie sprawi, że jedna trzecia sił pancernych Wojska Polskiego zyska miano bardzo nowoczesnych, lecz stanie się to za zawrotną sumę 23 mld zł (a niewykluczone, że 25-27, biorąc pod uwagę osłabienie złotówki). W efekcie, o dalszej wymianie sprzętu może już nie być mowy, bo budżet państwa nie jest workiem bez dna, a potrzeby całych sił zbrojnych są ogromne. Co więcej, Abramsy to kolejny pisowski pomysł na modernizację wojska, nieuwzględniający interesów rodzimego przemysłu obronnego. Z tą różnicą, że o ile w przypadku innego kosztownego kontraktu, na wyrzutnie Patriot, zagwarantowano Polsce przynajmniej minimalny offset, o tyle za czołgami nie pójdą żadne transfery technologii i zlecenia. Możemy pomarzyć o „polonizacji” Abramsa – w zakresie remontów, unowocześnień, zakupu części zamiennych, a niewykluczone, że i amunicji (!) będziemy całkowicie zależni od Amerykanów. Jak to obrazowo ujął jeden z oficerów, „nasza będzie tylko wkładka mięsna”.

Na domiar złego, sami nie jesteśmy w stanie stworzyć nowoczesnego czołgu. – Za pierwszego PiS-u, na przełomie 2005-2006 roku, zarzucono rozwój rzekomo nieperspektywicznych poradzieckich wozów z rodziny T – przypomina Bartłomiej Kucharski z magazynu „Wojsko i Technika”. – Dla branży pancernej oznaczało to rychłą utratę zdolności konstrukcyjnych i produkcyjnych. Nie we wszystkich zakresach, czego dowodem może być udany transporter opancerzony Borsuk. Nie zmienia to faktu, że układ napędowy i uzbrojenie główne czołgu to obszary, w których nie mamy dziś niemal żadnych kompetencji. A bez tego ani rusz.

Niższe koszty i zarobek

Obumarcie pancernej zbrojeniówki wydaje się zatem nieuchronne – nie da się bowiem ciągnąć w nieskończoność remontów zajechanych T-72, a i modernizacja poniemieckich Leopardów wkrótce dobiegnie końca. Sposobem na zahamowanie tego procesu mógłby być zakup gotowego czołgu, wraz z licencją na jego produkcję. Już od jakiegoś czasu takie rozwiązanie oferuje Polsce południowokoreański Hyundai Rotem, producent czołgu K2 Black Panther (ang. Czarna Pantera). Licencyjny K2 – roboczo nazwany K2PL – różniłby się od oryginału, ale wciąż byłby najnowocześniejszym czołgiem na świecie. Niestety, byłby też najdroższy, z ceną przekraczającą 10 mln dol. za sztukę. Czy przy takich kosztach gra warta byłaby świeczki?

Dla wojska wdrożenie nowego czołgu niosłoby konieczność pozbycia się maszyn T-72 i ich zmodernizowanej wersji TP-91 Twardy (w sumie ponad 500 szt.). W dalszej kolejności oznaczałoby także wycofanie z linii Leopardów – zbyt wiele typów wozów utrudnia działania służb logistycznych i mnoży koszty. Przy 250 posiadanych Abramsach (co ma nastąpić do 2026 r.), pozostałe potrzeby WP to nieco ponad 500 czołgów, plus dodatkowe 250, jeśli chcielibyśmy dysponować przyzwoitymi rezerwami.

– Armia Korei zamówiła dotąd 260 maszyn K2 – wylicza Kucharski. – Sporo jak na jeden kraj, ale za mało, żeby zbić cenę jednostkową. Budowa następnych kilkuset maszyn, przy założeniu, że w Polsce musiałaby powstać kolejna linia produkcyjna, też pewnie cudów by nie uczyniła. Ale Hyundai, przy mocnym wsparciu koreańskiego rządu, idzie znacznie szerszą ławą. Czołg oferowany jest aktualnie m.in. Norwegii oraz Egiptowi, gdzie skala zamówienia wręcz wymusiłaby uruchomienie licencji. A im więcej wyprodukowanych wozów, tym będą tańsze. Ponadto zwróćmy uwagę na koszty pracy, niższe w Polsce niż w Korei, no i wymierne efekty przyszłej polonizacji. Polskie podzespoły byłyby tańsze od koreańskich. Docelowo zaś moglibyśmy na K2 zarabiać, gdyby nasza licencja obejmowała pozwolenie na eksport. Koreańczycy i takiej opcji nie wykluczają.

Lepszy od rosyjskich

Gdzie zatem – poza koniecznością zainwestowania kilku (kilkunastu?) miliardów dolarów – tkwi haczyk? Otóż K2PL jeszcze nie istnieje. K2 zaś nie został zaprojektowany do działań w warunkach charakterystycznych dla Europy Środkowo-Wschodniej. Płaski, nizinny teren wymaga silnego opancerzenia, tymczasem oryginalna „ka-dwójka” może się pochwalić w miarę solidnym wzmocnieniem frontu kadłuba i wieży. Boki maszyny chronią stalowe płyty o znacznie gorszych parametrach (osłonięte dodatkowo pancerzem reaktywnym). To rzecz jasna da się zmienić, ale skutkiem będzie wzrost masy, uchodzącej dotąd za jeden z ważniejszych atutów K2 (czołg waży 56 ton, dla porównania Abrams nawet 72). No i przeróbki wymagają czasu. Ze słów gen. Eui-Seong Lee, jednego z wiceprezesów spółki Hyundai Rotem, który w ubiegłym roku gościł na targach obronnych w Kielcach, ewentualny program K2PL byłby podzielony na trzy fazy, trwające łącznie kilka lat. W pierwszej powstałby prototyp K2PL. Druga obejmowałaby produkcję niewielkiej liczby czołgów w zakładach Hyundai Rotem w Republice Korei oraz produkcję partii wozów w wersji nauki jazdy.

– W tej fazie przeprowadzono by również cały cykl szkoleń dla pracowników z Polski – wyjaśnia Bartłomiej Kucharski. – Finalny etap to uruchomienie produkcji seryjnej w kraju.

„W przeciwieństwie do innych państw, jak Stany Zjednoczone czy Niemcy, jesteśmy gotowi na transfer technologii wojskowych do polskiego przemysłu”, zapewniał dziennikarzy w Kielcach gen. Lee. „Jeżeli będziemy rozwijać K2PL wspólnie, program ten będzie finansowany za pomocą kredytu przez Republikę Korei i państwowy bank KOEXIM”, obiecywał emerytowany wojskowy. Jego słowa należy traktować jako marketingową zachętę, ale…

– K2 jest wozem praktycznie pod każdym względem lepszym od rosyjskich czołgów – przyznaje Kucharski.

Koło ratunkowe

Niezależnie od zaklęć pseudoekspertów od geopolityki, pancerne kolosy nadal pozostają podstawą lądowych arsenałów szanujących się armii. Dla Polski, z jej położeniem i geografią, posiadanie sił pancernych to oczywista oczywistość. Co ciekawe, w środowisku wojskowym już nie dyskutuje się o pozyskaniu kolejnych niemieckich Leopardów – ta perspektywa „umarła” wraz z decyzją o zakupie Abramsów. Mundurowi realnie oceniają bieżące możliwości zbrojeniówki, nikt więc nie marzy o polskim Wilku (jak miałby się nazywać nowy czołg), ani nawet o przyzwoitej modernizacji maszyn z rodziny T – jak robią to Rosjanie, a co w przypadku Polaków pozwoliłoby odsunąć konieczność zakupu nowych maszyn o kilkanaście lat. Tak naprawdę w tej chwili na stole leżą tylko dwie opcje – dalsze „pójście w Abramsa”, przy założeniu, że pieniądze jakoś się znajdą, oraz „koreańczyk na licencji” (i na kredyt). Zwolennicy obu mają dostęp do uszu wpływowych polityków PiS. Którzy zwyciężą? Z nieoficjalnych informacji wynika, że MON zamierza jeszcze wiosną tego roku ogłosić „przełomowy program dotyczący rozwoju zdolności pancernych Wojska Polskiego”.

Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Abrams to platforma z lat 80 ub.w. Zdaniem specjalistów, jej potencjał modernizacyjny wyczerpie się za kilkanaście lat. Ujawnia to ewidentną przewagę młodszego K2, na bazie którego już dziś prowadzone są prace konstrukcyjne dla wozu kolejnej generacji (K3 z bezzałogową wieżą). A dodajmy do tego korzyści ekonomiczne i społeczne, wynikłe z uruchomienia produkcji licencyjnej. I choć w tym momencie części z nas może się zapalić czerwona lampka – bo przecież nieudany mariaż żerańskiego FSO z koreańskim Daewoo dobił polską motoryzację – w zakresie produkcji zbrojeniowej łączą nas z Koreą Południową dobre doświadczenia. W 2014 r. Huta Stalowa Wola podpisała z firmą Samsung Techwin umowę na produkcję i „polonizację” 120 podwozi typu K9 do armatohaubicy Krab. Koreańczycy zobowiązali się do wyprodukowania 36 sztuk (do 2022 r.), pozostałe powstaną na licencji w Polsce. Kraby sukcesywnie wzmacniają pułki artylerii WP, ale kłopoty z pierwotnym podwoziem, polskiej konstrukcji, niemal doprowadziły do skasowania całego projektu. Próby partii wdrożeniowej Krabów z 2013 r. wykazały szereg wad układu napędowego i przeniesienia mocy. K9 okazał się wtedy kołem ratunkowym dla polskiej artylerii. Czy K2 uratuje polskie wojska pancerne?

—–

Nz. Modele ilustrujące różnice między pierwotnym K2, a jego ewentualną „spolonizowaną” wersją/fot. Bartłomiej Kucharski

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 12/2022. Powstał zanim doszło do rosyjskiej inwazji na Ukrainę.

Postaw mi kawę na buycoffee.to