(De)motywacje

Redakcja portalu Interia.pl poprosiła mnie o komentarz w sprawie ukraińskich problemów mobilizacyjnych. Odpowiadając na pytanie o to, dlaczego Ukraińcy już nie tak chętnie garną się do walki, najprościej byłoby stwierdzić, że są wojną zmęczeni. Że składową tego zmęczenia – co usilnie podkreśla rosyjska propaganda – jest również rozczarowanie własnym państwem, które mimo poświęceń obywateli nie zmieniło się w Ukrainę marzeń. Nadal jest koszmarnie skorumpowanym tworem, głuchym na problemy zwykłego człowieka. Trudno podważyć racjonalność tych argumentacji, ale dają one ledwie cząstkowe odpowiedzi.

Szukając innych, cofnijmy się w czasie do końca 1944 roku i sowieckiej zbrodni w Nemmersdorfie. Pierwszej niemieckiej wsi, wtedy w Prusach Wschodnich, zajętej przez armię czerwoną. Wedle wciąż popularnej wersji, rosjanie zamordowały tam 70 kobiet i dzieci. Niemki gwałcono, niektóre ukrzyżowano, sowieci nie oszczędzili nawet ślepej staruszki i niemowlaka. Tak twierdzili propagandyści od Geobbelsa.

Tymczasem ofiar nie było aż tyle – rosjanie zabili dwadzieścia parę osób. Zwyczajnie je rozstrzelali – obyło się bez gwałtów i ukrzyżowań. Niemieckie zdjęcia, które poszły w świat, to fałszywki, inscenizacje z wykorzystaniem prawdziwych ofiar. Wykonano je po odbiciu wioski, kiedy Niemcy zdali sobie sprawę, że mają w ręku nie byle jaki argument. Tak powstał film o zbrodni w Nemmersdorfie, z jednym przesłaniem: „nie można dopuścić, aby sowieci weszli do Rzeszy, bo wówczas każda miejscowość stanie się Nemmersdorfem”.

Stąd między innymi wziął się niemiecki fanatyzm, opór przed bolszewikami stawiany do samego końca, mimo świadomości przegranej sprawy. Niemcy widzieli w czerwonoarmistach zgraję gwałcicieli i zabójców, zagrażających zdrowiu i życiu każdej Niemki. Sposób, w jaki „radzieccy” postępowali z niemiecką ludnością po tym, jak w styczniu 1945 roku ruszyła znad Wisły ofensywa na zachód, tylko utwierdzał niemieckich żołnierzy w tym przekonaniu. Dość wspomnieć, że czerwonoarmiści zgwałcili 2 mln Niemek, część z nich wielokrotnie.

Wracając do Nemmersdorfu – rosjanie rozstrzelali mieszkańców wioski, licząc, że w ten sposób złamią wolę oporu Niemców. Egzekucja miała być zapowiedzią tego, co się wydarzy w każdej innej miejscowości, której mieszkańcom przyjdzie do głowy walczyć. Dzięki umiejętnej pracy Geobbelsa stało się na odwrót – a brutalna rzeczywistość tylko wzmocniła propagandowy przekaz.

Dlaczego o tym wspominam? Bo historia lubi się powtarzać. Nie da się zrozumieć i wytłumaczyć rosyjsko-ukraińskiej wojny bez zwrócenia należytej uwagi na cechujące ją bestialstwo. Ukraińscy żołnierze również potrafią być okrutni, ale nade wszystko zjawisko to dotyczy armii rosyjskiej, zwłaszcza – co najbardziej tragiczne – jej stosunku do ludności cywilnej.

Nie będę pisał o szczegółach rosyjskich zbrodni pod Kijowem czy w Iziumie; to powszechnie znane fakty. Równie znany jest los zgładzonego Mariupola. Pragnę jedynie podkreślić, że owa bezduszna bezceremonialność rosjan okazała się jednym z istotniejszych czynników mobilizujących Ukraińców do walki. Już po Buczy i Irpieniu stało się jasne, czym byłaby rosyjska okupacja. By dać masom wyobrażenia o niej, nie trzeba było improwizacji, „podkręcania” – wystarczyło „czyste”, już dokonane zło. Żaden żołnierz nie chciałby skazać na nie bliskich i sobie, stąd popularność kalkulacji „albo oni, albo my” i stojąca za tym determinacja.

Ale nic nie trwa wiecznie. Pomijając drobne korekty, front w Ukrainie stoi od jesieni 2022 roku. Żadna ze stron nie ma spektakularnych zdobyczy, co w przypadku rosjan oznacza, że nie wprowadzają terroru na nowych obszarach, wobec kolejnych grup ludności. Ukraińcy z kolei nie stykają się z nowymi dowodami zbrodni, typowymi dla realiów rosyjskiej okupacji. Upraszczając – nie ma grozy i nie ma powodów do jej siania.

A dodajmy, że realia okupacji albo właśnie ulegają zmianie, albo stają się mniej czytelne. Zza linii frontu do wolnej Ukrainy dociera coraz mniej informacji o rosyjskich zbrodniach, co może być skutkiem szczelniejszej blokady, konsekwencją tego, że okupanci zabili już i aresztowali wszystkich, dla których taki los przewidzieli, ale może też dowodzić, że rosjanie stali się bardziej humanitarni. Tak czy inaczej, w oczach wielu Ukraińców nie są już egzystencjalnym zagrożeniem, a będąc złem umniejszonym, nie motywują tak bardzo i tak licznie do walki.

Owo umniejszenie ma też wymiar geograficzny. Kreml może dalej przekonywać, że celem rosji jest całkowite podporządkowanie sobie Ukrainy. Ale to propagandowa retoryka – realne możliwości armii rosyjskiej pozwolą co najwyżej uszczknąć jeszcze kawałek Donbasu, może nieco więcej ziem na wschód od Dniepru. I tyle – czego świadomość mają też Ukraińcy. Bolesna strata? I tak, i nie; by to lepiej zilustrować, przywołam postać Walerija, kijowianina, żołnierza armii ukraińskiej. Poznaliśmy się zimą 2015 roku, później co jakiś czas wymienialiśmy się wiadomościami.

Walerij zginął latem 2022 roku, gdy znalazł się pod ogniem rosyjskiej artylerii. W kolejne wakacje odezwał się do mnie jego syn; porządkował ojcowskie sprawy, natrafił na naszą korespondencję. „Rozmawialiśmy dwa dni przed śmiercią ojca”, relacjonował junior. „Był wyczerpany, przygnębiony, obolały. A i tak wściekł się, gdy stwierdziłem, że powinni go odesłać na tyły. ‘Jakby wszystkich przemęczonych zwalniano, kto by zatrzymał te diabły?’, pytał. ‘Musimy z nimi walczyć tu, bo inaczej znów przyjdą pod nasz dom’. Miał rację” – syn podzielał ojcowskie podejście do sprawy.

Nie on jeden. Donbas był i jest dla wielu Ukraińców z zachodniej i środkowej części kraju „końcem świata”. „Czarną dupą”, jak go nazywał jeden z ukraińskich kolegów, odwołując się zarówno do kopalin, jak i perspektyw życiowych w regionie na długo przed wojną zdemolowanym ekonomicznie, ekologicznie i społecznie. Owszem, nadal pozostaje przedmiotem zażartej obrony, ale patrząc z perspektywy żołnierskich motywacji, często nie o Donbas tu chodzi. A jeśli – uwzględniwszy możliwości i utemperowane ambicje rosjan – nie chodzi już o nic więcej, to czy warto nadstawiać głowę dla „końca świata”? Takie kalkulacje sprzyjają umywaniu rąk przez potencjalnych rekrutów. Cedowaniu odpowiedzialności na innych, którzy już walczą, bo a nuż to wystarczy.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Ukraińska artyleria, zdjęcie ilustracyjne/fot. ZSU

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

„Mobilizator”

„Najgorętszy” w ostatnich dniach temat w Polsce dotyczy rzekomych przyszłorocznych planów przeszkolenia 200 tys. rezerwistów. „Czemu to ja miałbym iść do woja na cały miesiąc!? Mam rodzinę, pracę, zobowiązania…” – głosy tego typu zdają się dominować, cytowane w mediach i wygłaszane w serwisach społecznościowych. I choć dyskusja daje dowód niskiej jakości świadomości obywatelskiej Polaków, obnażając przy tym hipokryzję wielu potencjalnych rezerwistów, niespecjalnie się nią przejmuję. Wkurza mnie to podejście, że obowiązek obowiązkiem, ale niech go wykonają inni („przecież mamy zawodową armię! – grzmi jeden z drugim). Wkurza tym mocniej, że przykład Ukrainy powinien przekonanie o konieczności posiadania rezerw sprowadzić do poziomu wiedzy potocznej, wytłumić opinie mówiące o bezsensie szkoleń. No więc jest we mnie złość, ale nie załamuję rąk nad „społeczeństwem mięczaków, wygodnickich, defetystów”. W dalszej części tekstu napiszę dlaczego, a póki co chciałbym się odnieść do clou informacji – i naprostować pojawiające się przekłamania.

Zacznijmy od podstawowej kwestii – dwustu tysięcy powołań na ćwiczenia. To wcale nie znaczy, że tyle osób pójdzie w kamasze – 200 tys. to górny limit wyznaczony w projekcie dotyczącym funkcjonowania sił zbrojnych w 2023 roku, tożsamy z zapisem obowiązującym na ten rok. Czy w 2022 roku powołano na ćwiczenia 200 tys. rezerwistów? Nie, wojsko nie przedstawia dokładnych danych, ale wiadomo, że jest to dużo-dużo mniejsza pula. W 2023 roku zapewne również skończy się na kilku-kilkunastoprocentowym wykorzystaniu limitu, bo choć z jednej strony nie obowiązują już obostrzenia kowidowe, a wojna tuż za granicą motywuje do zwiększania zasobów mobilizacyjnych, z drugiej, w tym roku weszła w życie ustawa o obronie ojczyzny, która wprowadziła zasadniczą, dobrowolną służbę wojskową. W jej ramach MON chciałby przeszkolić w 2023 roku niemal 29 tys. osób, a budżet ministerstwa z gumy nie jest, bazy szkoleniowej (i personelu) też nie da się z miesiąca na miesiąc pomnożyć.

Tym niemniej jacyś rezerwiści do woja trafią, ale… Ale otrzymanie poczty z Wojskowego Centrum Rekrutacji wcale sprawy nie przesądza. De facto jest to wezwanie na kwalifikację do ćwiczeń, w dodatku wysyłane z wielotygodniowym wyprzedzeniem (obecne wezwania dotyczą ćwiczeń zaplanowanych za trzy miesiące). Jeśli komuś nie uśmiecha się czasowe założenie munduru, może zawnioskować o zwolnienie, przedstawiając odpowiednie dokumenty (dotyczące stanu zdrowia, sytuacji rodzinnej, pracy). Ich ocena – poza oczywistymi sytuacjami niezdolności do służby – ma charakter arbitralny, lecz decyzja o skierowaniu na ćwiczenia, jak każda procedura administracyjna, ma też mechanizm odwoławczy.

Bezzasadne w każdym razie są lęki dotyczące reakcji pracodawcy („wyrzuci mnie, jak zniknę na miesiąc”). Ma on ustawowy obowiązek zwolnienia pracownika, posyłanego na szkolenie. Dzieje się to w ramach bezpłatnego urlopu, ale wojsko straty wetuje. W najczęstszym przypadku – gdy mowa o szeregowcach – rekompensata wynosi 130 zł za każdy dzień w koszarach, co przy 30-dniowym szkoleniu daje kwotę 3,9 tys. zł.

80 proc. Polaków zarabia mniej lub tyle samo, o czym wspominam w kontekście często pojawiającego się argumentu o „finansowej stracie”, będącej efektem powołania. Ci, którzy zarabiają więcej, mogą złożyć wniosek o wyższą rekompensatę. Osoby prowadzące jednoosobową działalność gospodarczą – dla których miesiąc poza branżą mógłby oznaczać poważniejsze kłopoty – mają możliwość wnioskowania o zwolnienie z ćwiczeń (albo o ich odroczenie).

Co ważne, szkolenia dotyczą zarówno tych, którzy w wojsku już byli, jak i tych przeniesionych do rezerwy „z automatu”. Ustawa o obronie ojczyzny przewiduje, że obowiązkowe ćwiczenia dotyczą osób pełnoletnich przed 55. rokiem życia (w przypadku podoficerów i oficerów górny próg wyznacza ukończony 63. r.ż.), posiadających kategorię zdrowia A. Ćwiczenia mogą być: jednodniowe, krótkotrwałe – trwające nieprzerwanie do 30 dni; długotrwałe – trwające nieprzerwanie do 90 dni; rotacyjne – trwające łącznie do 30 dni i odbywane z przerwami w określonych dniach w ciągu danego roku kalendarzowego. Z reguły wojsko poprzestaje na ćwiczeniach krótkotrwałych, najczęściej dwutygodniowych.

—–

Czy dwa lub nawet cztery tygodnie to dużo? Moim zdaniem nie, ale sporo osób uważa inaczej. I daje temu wyraz, ku uciesze rosyjskiej propagandy, która już dostrzegła, że „Polacy nie chcą zakładać munduru” (jakby k… rosjanie chcieli…). Szczęśliwie z tej radochy moskali niewiele wynika. Po pierwsze, żeruje ona na medialnym szumie („pustych” deklaracjach i wirtualnym oburzeniu), po drugie, niechęć do wojska czasu pokoju wcale nie musi oznaczać, że w razie W nie będzie komu bronić ojczyzny. Spójrzmy na Ukrainę, która nie ma poważnych problemów z uzupełnianiem stanów osobowych armii. Mimo iż wojsko zaangażowane jest w koszmarnie ofiarochłonną wojnę. Czy Ukraińcy są jacyś inni niż my? Nie sądzę. Tuż przed rozpoczęciem inwazji – w lutym br. – tylko 37 proc. obywateli Ukrainy deklarowało bezwzględną chęć walki w razie rosyjskiej agresji. Dziś dziewięciu na dziesięciu Ukraińców chce toczyć wojnę aż do zwycięskiego końca, bez żadnych zgniłych kompromisów. Co się wydarzyło po drodze? Coś, co byłoby i naszym udziałem, zakładając, że jedyny realny scenariusz działań wojennych na terytorium RP wiązałby się z rosyjską napaścią (teraz niemożliwą, w ciągu najbliższych lat również nie, ale w nieco odleglejszej przyszłości nie da się jej wykluczyć; sojusze nie są dane raz na zawsze). A jeśli rosyjską to…

I tu pozwólcie na historyczną dygresję. Słyszeliście o sowieckiej zbrodni w Nemmersdorfie? Chodzi o pierwszą niemiecką wieś, wtedy jeszcze w Prusach Wschodnich, zajętą przez armię czerwoną pod koniec czterdziestego czwartego roku. Wedle wciąż popularnej wersji, ruskie zamordowały tam siedemdziesiąt kobiet i dzieci. Niemki gwałcono, niektóre ukrzyżowano. Sowieci nie oszczędzili nawet ślepej staruszki i niemowlaka. Tak twierdzili propagandyści od Geobbelsa. Tymczasem ofiar nie było aż tyle – rosjanie zabili dwadzieścia parę osób. Po prostu je rozstrzelali – obyło się bez gwałtów i ukrzyżowań. Niemieckie zdjęcia, które poszły w świat, to fałszywki, inscenizacje z wykorzystaniem prawdziwych ofiar. Wykonano je po odzyskaniu wioski, kiedy Niemcy zdali sobie sprawę, że mają w ręku nie byle jaki argument. Tak powstał film o zbrodni w Nemmersdorfie, z jednym przesłaniem: „nie można dopuścić, aby sowieci weszli do Rzeszy, bo wówczas każda miejscowość stanie się Nemmersdorfem”. Stąd (m.in. rzecz jasna) wziął się niemiecki fanatyzm, opór przed bolszewikami stawiany do samego końca, mimo świadomości przegranej sprawy. Niemcy widzieli w czerwonoarmistach zgraję gwałcicieli i zabójców, zagrażających zdrowiu i życiu każdej Niemki. Sposób, w jaki „radzieccy” postępowali z niemiecką ludnością cywilną, po tym, jak w styczniu ’45 roku ruszyła znad Wisły ofensywa na zachód, tylko utwierdzał niemieckich żołnierzy w tym przekonaniu. Dość wspomnieć, że czerwonoarmiści zgwałcili 2 mln Niemek, część z nich wielokrotnie.

Wracając do Nemmersdorfu – rosjanie rozstrzelali mieszkańców wioski, licząc, że w ten sposób złamią wolę oporu Niemców. Egzekucja miała być zapowiedzią tego, co się wydarzy w każdej innej miejscowości, której mieszkańcom przyjdzie do głowy walczyć. Dzięki umiejętnej pracy Geobbelsa stało się na odwrót – a brutalna rzeczywistość tylko wzmocniła propagandowy przekaz.

Przed 24 lutego niemal jedna trzecia Ukraińców wykazywała sympatie prorosyjskie, dziś jest to kilka procent. Brutalność i barbarzyństwo, jakie cechują działania rosyjskich wojsk w Ukrainie, okazały się istotnym czynnikiem mobilizującym Ukraińców do walki. Tym silniejszym, że w Buczy, Irpieniu czy Izjumie niczego nie trzeba było improwizować, „podkręcać” – wystarczyło „czyste”, już dokonane zło.

W Polsce nadal żyją osoby z osobistym doświadczeniem sowieckiego bestialstwa, które towarzyszyło pochodowi armii czerwonej na zachód. Ich wspomnienia są przekazywane kolejnym pokoleniom – na najgłębszej psychologicznej płaszczyźnie z tego właśnie brał się nasz lęk, najpierw przez ZSRR, potem rosją. Dziś te obawy karmią się obrazkami z wyzwalanych spod okupacji terenów Ukrainy. One zostaną nam w głowach na lata, w razie potrzeby dając asumpt do mobilizacji, bo przecież nie chcemy u siebie Buczy czy Nemmersdorfu. putin – wbrew własnym intencjom – nie tylko zmusił Europę do zbrojeń, ale też uzbroił jej obywateli w świadomość, czym nadal pozostaje rosja i jej armia. Jak bardzo niemożliwa jest „cywilizowana okupacja” w jej wykonaniu.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -