Graal

W pierwszej rodzimej produkcji dla Netfliksa – niezbyt udanym, stworzonym przed kilku laty serialu pt.: „1983” – jest scena, w której dowódca polskiej armii z dumą ogląda skrzynie z głowicami jądrowymi. W alternatywnej rzeczywistości, do jakiej zabierają nas twórcy, Polska początku XXI wieku jest mocarstwem atomowym. W scenariuszu nie znajdziemy informacji o tym, jak Polacy weszli w posiadanie broni A. Tajemnicza transformacja naszego kraju zaczyna się w tytułowym roku, 20 lat później wciąż rządzą komuniści, ale ich PRL jest bytem niezależnym od ZSRR i prężnie się rozwija. Warunki dla tego rozwoju, i tej niezależności, zapewnia właśnie arsenał nuklearny.

„Mocarstwowy” element fabuły może się nam wydawać śmieszny i nieprawdopodobny, co nie zmienia faktu, że założenie o nietykalności, jaką gwarantuje broń jądrowa, jest jak najbardziej poprawne. „Jestem absolutnie pewien, że gdyby rosjanie nie mieli broni jądrowej, bylibyśmy na Ukrainie i ich stamtąd wyrzucili. Z pewnością byśmy to zrobili”, przyznał admirał Rob Bauer, przewodniczący Komitetu Wojskowego NATO, podczas Szczytu Obronnego w Pradze (8-10 listopada br.). Wśród analityków militarnych panuje niemal pełna zgoda co do tego, że gdyby Kijów nie zrezygnował z broni jądrowej odziedziczonej po Związku Radzieckim, federacja rosyjska nie najechałaby Ukrainy – ani w 2014, ani w 2022 roku.

—–

Poza rosyjskim i ukraińskim, pouczający pozostaje przykład Korei Północnej. Choć to agresywna dyktatura, strach jej tykać, bo skutki dla regionu – relatywnie niedużego półwyspu – byłyby dramatyczne. Rok temu spotkałem się z emerytowanym generałem południowokoreańskiej armii. Głównym tematem rozmowy była współpraca przemysłów naszych krajów, ale skorzystałem z okazji i poprosiłem o ocenę możliwości wojsk Kim Dzong Una. „Dla nas jedynym poważnym zmartwieniem są ich głowice nuklearne”, usłyszałem. Korea Północna ma około 50 ładunków, co przy tysiącach, jakimi dysponują Amerykanie i rosjanie, może wydawać się skromnym potencjałem. I jest takim w liczbach rzeczywistych, w drzemiącej w głowicach sile już nie.

Samodzielny potencjał odstraszania, jaki dają własne „atomówki”, nie zapewnia całkowitej gwarancji niepokonania. W najnowszej historii mamy przykłady mocarstw jądrowych, które przegrały wojny; dość wspomnieć USA w Wietnamie czy ZSRR w Afganistanie. Najnowszy konflikt rosyjsko-ukraiński – wszystko na to wskazuje – także nie zakończy się zwycięstwem rosji. Tym niemniej arsenał jądrowy nadal sprawdza się w charakterze polisy ubezpieczeniowej chroniącej przed widmem okupacji. Przykład obwodu kurskiego i prowadzonej tam ukraińskiej operacji nie podważa tej reguły, mamy tu bowiem do czynienia z symbolicznym naruszeniem rosyjskiej integralności – tymczasowym, biorąc pod uwagę rozległość federacji mikroskopijnym, nade wszystko zaś niestanowiącym zagrożenia dla trwałości struktur rosyjskiego państwa. To raczej prztyczek niż bolesny cios, użycie w takiej sytuacji broni jądrowej byłoby działaniem nieadekwatnym i tak też postrzegają sprawy w Moskwie.

—–

Myślenie o atomowym zabezpieczeniu nieobce jest też Polakom – ale na życzeniowej refleksji się kończy. Nie dysponujemy bowiem zapleczem techniczno-naukowym, które dałoby możliwość samodzielnego pozyskania komponentów niezbędnych do produkcji broni jądrowej. Kupno? Nie istnieje „sklep z atomówkami”, a jest jeszcze kwestia politycznego klimatu – od wrogów nie kupimy, a sojusznicy nam nie sprzedadzą.

W latach 70. XX na przeszkodzie do pozyskania broni A przez Polskę stała sowiecka kuratela, po 1989 roku Amerykanie. Dlaczego? Stanom (jak ZSRR, a potem rosji) zależy, by „atomowy klub” pozostał jak najmniejszy, co obejmuje także sojuszników. Takie podejście to element „zarządzania eskalacją”. Kalkulacji, zgodnie z którą im mniej posiadaczy głowic, tym mniejsze ryzyko, że ktoś ich użyje. Im mniej w tym gronie sojuszników, tym niższe prawdopodobieństwo, że USA – zobligowane aliansami – zmuszone będą wejść do wojny, w której już sięgnięto po broń jądrową. Czyli znaleźć się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

W takich okolicznościach jedyny sposób na posiadanie dostępu do głowic, to udział Polski w natowskim programie Nuclear Sharing. Ale nawet jeśli do niego przystąpimy (czego dotąd nam nie zaproponowano…) – użyczymy miejsc do składowania ładunków, a nasi piloci będą uczyć się zrzucania bomb jądrowych – dysponentem głowic pozostaną USA. Decyzje o ich użyciu nie byłyby więc podejmowane w Warszawie, co mogłoby mieć dramatyczne skutki w razie rozdźwięku w postrzeganiu zagrożeń. Sytuację w naszej ocenie śmiertelnie ryzykowną, Amerykanie mogliby definiować jako niespełniającą kryteriów koniecznych dla sięgnięcia po „ostateczny argument” czy choćby zademonstrowania woli jego użycia. Skutkiem takiego zaniechania mogłaby być rosyjska okupacja części terytorium RP.

—–

Wychodzi więc na to, że samodzielny potencjał odstraszania to święty Graal polskiej polityki obronnej. Zdaje się, że nigdy go nie posiądziemy, co wcale nie oznacza beznadziejnego położenia.

Kilka lat temu – przygotowując się do napisania pierwszej powieści z konfliktem polsko-rosyjskim w tle (chodzi o „(Dez)informację”) – spotkałem się z wieloma wojskowymi. Jeden z generałów opowiedział mi o grze strategicznej, w ramach której ćwiczono „na sucho” operację obronną. Częścią manewrów było uderzenie odwetowe o kryptonimie „Iglica” (piszę o tym swobodnie – we wspomnianej książce i na potrzeby tego tekstu – nie ujawniam bowiem żadnych planów, a jedynie scenariusz jednej z gier). No więc na potrzeby „Iglicy” zamierzono użyć najgroźniejszej broni z arsenału WP – pocisków manewrujących JASSM. Jeszcze w minionej dekadzie Polska kupiła w USA co najmniej 70 takich rakiet, wynoszonych do miejsc odpalenia przez samoloty F-16. Bez zbędnego wchodzenia w szczegóły, JASSM-y służą do precyzyjnego rażenia umocnionych obiektów o istotnym znaczeniu strategicznym, daleko poza linią frontu.

W „Iglicy” – choć jej nazwa może kojarzyć się z Basztą Spasską – nie chodziło o uderzenie w siedzibę prezydenta rosji. Celem miały być bazy w Kaliningradzie (dziś Królewcu), Bałtyjsku i Donskoje. Ich poważne uszkodzenie odcięłoby na wiele dni flotę bałtycką od zaplecza. Gdyby dodatkowo udało się zatopić część jej jednostek na wodzie – a takie zadanie mogłyby wykonać Nadbrzeżne Dywizjony Rakietowe – rosyjskie działania na Bałtyku zostałyby mocno ograniczone. Wówczas zapewne nie doszłoby do desantów na Wybrzeżu, a tym samym oddziały przeciwnika nie wyszłyby na tyły polskiej obrony. Losów wojny od razu by to nie zmieniło – najważniejsza bitwa i tak toczyłaby się między Wisłą a Bugiem. Plan dawał jednak czas i tworzył miejsce na przybycie sojuszniczych posiłków.

—–

Nie napiszę, jak zakończyły się ćwiczenia. Przyznam za to, że z ogromną satysfakcją przyjąłem wiadomość sprzed kilku miesięcy – o tym, że Polska podpisała z USA umowę na dostawę kilkuset dodatkowych JASSM-ów, w różnych konfiguracjach, także tych o zasięgu tysiąca kilometrów. „Po Ukrainie” wiemy już, że rosyjska obrona przeciwlotnicza jest dziurawa i że rosjanie nie potrafią upilnować wielu strategicznych obiektów. Mamy zatem pośredni dowód na to, że bylibyśmy w stanie zdać im dotkliwy cios z powietrza. Oni również o tym wiedzą.

A przecież budujemy potencjał nie tylko do uderzeń dalekiego zasięgu. Zakres zakupów obejmujących wiele kategorii wojskowego sprzętu jest imponujący, niespotykany w powojennej historii Polski (owszem, „za komuny” zdarzały się lata, że pozyskiwaliśmy więcej uzbrojenia, ale nie tak wysokiej jakości). Wymienienie wszystkich typów broni wymagałoby oddzielnego artykułu, na potrzeby tego poprzestańmy na stwierdzeniu, że za mniej więcej dekadę – gdy całe to „bogactwo” będzie już w Polsce i będzie operacyjne – potencjał odstraszania naszej armii znacząco wzrośnie. Zyskamy zdolność do długotrwałego i samodzielnego powstrzymywania rosji, choć oczywiście w ostatecznym rozrachunku bez wsparcia sojuszników się nie obejdzie (tak jak Ukraina nie obeszłaby się bez zachodniej „kroplówki”).

Pod jednym wszak warunkiem – że nie zabraknie nam ludzi do obsługi wszystkich tych nowoczesnych czołgów, armat, samolotów i dronów. Ale skutki demograficznej zapaści to temat na inną opowieść…

—–

Szanowni, życzę Wam spokojnych, pogodnych i rodzinnych świąt. Odpocznijcie! Ja również zamierzam złapać trochę oddechu, więc biorę sobie kilka dni wolnego. Oczywiście, pozostanę w trybie czuwania i jeśli wydarzy się coś nadzwyczajnego, będę reagował.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Czytelniczce Marcie, Czytelnikowi Łukaszowi oraz Kamilowi Zemlakowi.

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Czytelników, którzy chcieliby nabyć najnowszą pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilka innych wcześniejszych pozycji, także wspomnianą w tekście „(Dez)informację”, zapraszam tu.

Nz. Polskie F-16 w akcji/fot. Bartek Bera

Tekst pierwotnie opublikowałem w portalu Interia, oryginał znajdziecie pod tym linkiem.

Tysiąc…

A miało być tak pięknie…

„Mrugniemy powieką i Kijów będzie nasz!” – deklarował w jednym ze swoich programów telewizyjnych władimir sołowiow, znany rosyjski dziennikarz i celebryta. Działo się to w lutym 2022 roku, kilkanaście dni później armia rosyjska wkroczyła do Ukrainy. Nie wiem, z jaką prędkością rusza powiekami sołowiow, u reszty ludzi ta czynność w pojedynczej odsłonie zajmuje jedną trzecią sekundy. W ciągu minuty mrugamy 15-20 razy, co po uśrednieniu (i odliczeniu czasu na sen) daje nieco ponad sześć milionów powtórzeń rocznie. Kijów zatem winien być rosyjski już dawno-dawno temu, tymczasem wciąż dumnie powiewa nad nim ukraińska flaga.

Oczywiście, sołowiow nie traktował literalnie wypowiadanych przez siebie słów. Szło mu o efektowną frazę, jakby określenie „błyskawicznie” brzmiało niedostatecznie dosadnie. Nie zmienia to faktu, że jakby się nie nadął i po jakie słowne gierki nie sięgnął, i tak wyszedłby na durnia. Podobnie jak jego imiennik, prezydent rosji, wybornie podsumowany w komentarzu satyrycznym Tygodnika NIE. „No geniuszu, dziś setny dzień twojej trzydniowej operacji wojskowej”, drwił sobie admin facebookowego profilu pisma, ilustrując okolicznościowy post fotografią zafrasowanego putina.

Zostawmy propagandystę i jego pryncypała – poważni ludzie na Zachodzie również nie dawali Ukraińcom szans. Na początku lutego 2022 roku, podczas niejawnego briefingu dla kongresmenów, najwyższy rangą amerykański dowódca gen. Mark Milley ocenił, że rosyjski pełnoskalowy atak na Ukrainę może doprowadzić do upadku Kijowa w ciągu trzech dni. Zginąć miało przy tym do czterech tysięcy rosyjskich i 15 tys. ukraińskich żołnierzy. Według dziennika „Washington Post” – który ujawnił szczegóły spotkania szefa kolegium połączonych sztabów z parlamentarzystami – Milley oszacował liczbę cywilnych ofiar takiej agresji na 50 tys. (w tym przypadku mógłby mieć powody do gorzkiej satysfakcji…).

By nadmiernie nie rozbudowywać wstępu oddajmy głos Tarasowi Kuzio, profesorowi nauk politycznych na Uniwersytecie Narodowym Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. W artykule opublikowanym w „Geopolitical Monitor” w listopadzie 2022 roku Kuzio przypomniał poglądy zachodnich analityków militarnych. Przed inwazją większość z nich twierdziła, że rosja – dzięki potędze posiadanej armii – pokona Ukrainę w ciągu dwóch-trzech dni. Eksperci uważali więc dozbrajanie zagrożonego kraju za bezsensowne, wspierając tym samym polityki własnych rządów sceptycznie nastawionych do idei pomocy wojskowej dla Kijowa.

Trzy dni minęły, a Ukraina nadal się broniła. „Pytanie nie brzmi: czy Kijów padnie, ale kiedy?”, zastanawiano się w CNN. Paski podobnej treści towarzyszyły wówczas programom wielu innych renomowanych stacji. Szacowni goście w studiach – mundurowi, cywilni specjaliści z naukowymi tytułami oraz wszelkiej maści znawcy rosji i Wschodu – mieli poważne miny i kiwali smutno głowami. W tym czasie ukraińska armia kiwała rosyjską, a rosjanie przecierali oczy ze zdumienia. 27 lutego przypadało ustanowione kilka lat wcześniej święto sił operacji specjalnych. Tego dnia hołubiono „zielone ludzki”, w 2022 roku obiektami celebracji mieli być wszyscy uczestnicy z-w-y-c-i-ę-s-k-i-e-j „specjalnej operacji wojskowej w Ukrainie”. A tu zonk, jak mawia młodzież – powodów do szczególnej pompy nie zebrało się za wiele. Ani po trzech dniach, ani po roku i trzech dniach w kolejnej odsłonie święta.

Dziś mamy tysięczny (!) dzień „spec-operacji”, a Ukraina wciąż trwa. I jakkolwiek jej sytuacja pozostaje bardzo trudna, jasnym jest, że nie upadnie.

Kondycja Ukrainy wielokrotnie wywoływała dyskusje o tym, „czy warto było” – takie głosy podnoszone są także dziś, w tym symbolicznym dniu. Nie podejmuję się odpowiedzi, uważam, że to kwestia wewnątrzukraińska, że to sami Ukraińcy powinni wymieniać się opiniami na ten temat. Co zresztą czynią, nie zostawiając wątpliwości, że miażdżąca większość z nich uważa, iż było i jest warto. Niezależnie od poniesionych strat.

By łatwiej zrozumieć tę niezłomność, przyjrzyjmy się alternatywie.

12 lipca 2021 roku na oficjalnej stronie internetowej prezydenta opublikowany został artykuł władimira putina pt. O historycznej jedności rosjan i Ukraińców. Wedle autora Ukraińcy stanowią odwieczną, nieodłączną część „trójjedynego narodu ruskiego”. Wspólnota ta opiera się na tysiącletniej historii, języku, „ruskiej” identyfikacji etnicznej, wspólnej przestrzeni kulturowej i religii prawosławnej. Więź z państwem rosyjskim ma w ocenie putina charakter szczególny i organiczny, gwarantuje Ukrainie rozwój, a próby jej zerwania lub osłabienia (inspirowane wyłącznie z zewnątrz!) muszą skończyć się rozpadem ukraińskiej państwowości. Do tego brak jest historycznych podstaw do mówienia o odrębnym narodzie ukraińskim przed epoką sowiecką. Państwowość ukraińska po I wojnie światowej, w oderwaniu od więzi z rosją, miała charakter efemeryczny, co wynikało z „całkowitego oddania się pod cudzą kontrolę” (niemiecką, potem polską) – o czym powinni pamiętać ci, którzy współcześnie „oddali Ukrainę pod obcy zarząd”. Reasumując, Ukraińcy to naród bez historii, wszystko, co najlepsze, zawdzięczający rosji (i ZSRR), niezdolny do samodzielnego funkcjonowania. Ot, pseudonaukowe podglebie podboju, przesiąknięte chorobliwym poczuciem wyższości.

W cytowanym tekście autor zapewnia o rosyjskiej przyjaźni – dziś wiemy już, że takim deklaracjom towarzyszyły zakulisowe przygotowania do zorganizowanej zbrodni. Gdy jesienią 2021 roku amerykańskie media donosiły o istnieniu list proskrypcyjnych zawierających nazwiska osób przeznaczonych do likwidacji po zajęciu przez rosjan Ukrainy, niewielu w to wierzyło. Powszechnym było naiwne założenie samoograniczającego się charakteru ewentualnej rosyjskiej agresji. Już po rozpoczęciu inwazji usłyszeliśmy Putina znów podważającego ideę ukraińskiego narodu i prawo Ukraińców do samostanowienia. 24 lutego 2022 roku można było o tym myśleć w kategoriach wojennej retoryki, która nie przełoży się na realne działania. Ale potem przyszła Bucza, zaś 3 kwietnia 2022 roku Ria Novosti – państwowa rosyjska agencja prasowa – opublikowała obszerny artykuł pt. Co rosja powinna zrobić z Ukrainą. Miejsce publikacji ma kluczowe znaczenie dla stwierdzenia, że nie chodzi o publicystyczne enuncjacje, a o rządową agendę. Plan. Istotne w tym kontekście jest też autorstwo tekstu – stworzył go timofiej siergiejew, doradca polityczny Kremla i jeden z czołowych propagandystów. Zwrócił na to uwagę prezydent Wołodymyr Zełenski, przypominając, że w warunkach totalnej cenzury w rosji na łamach agencji rządowej pojawia się wyłącznie to, co aprobują władze.

– To nie jest zwykły tekst, lecz jeden z dowodów dla przyszłego trybunału, który będzie sądził rosyjskie zbrodnie wojenne – mówił ukraiński prezydent podczas wystąpienia przed parlamentem Rumunii. – To wyraźny plan zniszczenia wszystkiego, co czyni Ukraińców Ukraińcami, zniszczenia tych, których nie uda się złamać i upokorzyć – komentował Zełenski.

No to przyjrzyjmy się szczegółom wynurzeń siergiejewa. I tak Ukrainę trzeba „zdenazyfikować”, w całości, gdyż „operacja specjalna” ujawniła, że nie tylko przywództwo polityczne, ale i większość ludności jest „nazistowska”. Wszyscy Ukraińcy, którzy chwycili za broń, muszą zostać wyeliminowani, co ma być karą za „ludobójstwo narodu rosyjskiego” (dokonane jakoby w Donbasie…). Niepodległość i proeuropejskość to dla Ukraińców „zasłony dymne skrywające nazizm”, zaś Ukraińcy to „sztuczny konstrukt antyrosyjski”, który nie powinien mieć tożsamości narodowej. „Denazyfikacja” oznacza „deukrainizację” i nieuniknioną „deeuropeizację”. Eliminacja elity politycznej jest konieczna, bo nie można jej reedukować. Reedukacja zwykłych Ukraińców ma się sprowadzić do doświadczenia okropności wojny – co będzie lekcją historii i nauczką na przyszłość. Po „wyzwoleniu”, przez kolejne 25 lat, rosja nie może ustawać w wysiłkach „denazyfikacyjnych”. Innymi słowy, rosyjskie zwycięstwo to również wynarodowienie i częściowa biologiczna zagłada ukraińskiej wspólnoty.

Ale czy tylko ukraińskiej?

Kilka dni później przedstawione przez Ria Nowosti tezy powtórzył były prezydent i premier dmitrij miedwiediew. Podważył on istnienie ukraińskiej tożsamości narodowej. „Sama istota ukraińskości, napędzanej antyrosyjskim jadem i totalnym kłamstwem co do swojej pseudotożsamości, to jeden wielki fake. Zjawisko to nigdy w historii nie istniało. I obecnie też nie istnieje”, napisał na Telegramie. „Zmienić krwawą i pełną fałszywych mitów świadomość części dzisiejszych Ukraińców to ważny cel. Cel na rzecz pokoju przyszłych pokoleń samych Ukraińców i możliwości zbudowania otwartej Eurazji – od Lizbony do Władywostoku”, przekonywał zastępca putina w Radzie Bezpieczeństwa.

Od Władywostoku do Lizbony…

Nz. Ukraiński czołg, zdjęcie ilustracyjne/fot. SzG ZSU