Żelazna

Pisowskich osiągnięć w zakresie obronności nie da się odmalować wyłącznie w czarno-białych barwach. Bo z jednej strony – jeszcze za pierwszego PiS-u (2005-07) – rozwiązano wojskowe służby specjalne i podjęto dyletanckie próby zbudowania ich od nowa. Efekt? Rodzime spec-służby pracujące na rzecz armii nadal, mimo upływu 15 lat, „cieszą się” opinią jednych z najgorszych w NATO. Z kolei za drugiego PiS-u doszło w wojsku do rozległej czystki kadrowej, zaś modernizację techniczną wstrzymano na trzy lata. Te wydarzenia łączy osoba Antoniego Macierewicza, wpływowego polityka rządzącej partii, delegowanego przez Jarosława Kaczyńskiego do Ministerstwa Obrony Narodowej.

Ale też w czasie pierwszej kadencji PiS stworzono Wojska Specjalne jako oddzielny rodzaj sił zbrojnych. Stało się to tuż przed wyborami z 2007 r., lecz później patronem procesu formowania pozostał ówczesny prezydent RP Lech Kaczyński. Dziś „specjalsi” to wizytówka polskiej armii, na co wpływ ma także ich organizacyjna niezależność. Pięć lat temu powołano do życia Wojska Obrony Terytorialnej. I choć WOT ma niemałe problemy z rekrutacją, pozytywnie zakorzenił się w świadomości Polaków, tracąc po drodze łatkę „partyjnej bojówki PiS”. Pomogła pandemia i zaangażowanie mundurowych w działania kryzysowe podjęte przez państwo.

Z trzeciej strony, tajemnicą poliszynela jest, że kondycja Wojsk Specjalnych wynika w dużej mierze z parasola ochronnego, jaki rozpostarli nad formacją Amerykanie. I że to USA wymusiły rezygnację Macierewicza z funkcji ministra obrony na początku 2018 r., gdy uznano, że skala destrukcji Wojska Polskiego zagraża całemu Sojuszowi. Mamy zatem coś na wzór popularnej gry w dobrego i złego glinę, z działającym za kulisami szefem, posiadającym prawo do ostatniego słowa. Czy taki wzór zachowań odnajdziemy również w ostatnim wielkim projekcie organizacyjnym PiS w dziedzinie obronności? Jakie inne wnioski można wyciągnąć z trwającego od czterech lat procesu formowania 18. Dywizji Zmechanizowanej?

Niechciane dziedzictwo

Po 24 lutego br. nie ma już wątpliwości, że decyzja o powołaniu 18. DZ była właściwym krokiem. Agresja na Ukrainę zburzyła przekonanie o Rosji jako przewidywalnym partnerze. Tymczasem po 2011 r. – kiedy to zlikwidowano 1. Warszawską Dywizję Zmechanizowaną – na wschód od Wisły stacjonowała tylko jedna 16. Pomorska DZ. Tytułem wyjaśnienia – dywizja to kilkunastotysięczny związek taktyczny, dzięki zróżnicowanemu uzbrojeniu zdolny do samodzielnych działań na dużym obszarze. W 2018 r. Wojska Lądowe dysponowały trzema dywizjami (11., 12. i 16.), oczywistym wydawał się pomysł, że powrót do czterodywizyjnej struktury nastąpi poprzez odtworzenie 1.WDZ. Zwłaszcza że nie wszystkie jej jednostki zlikwidowano, a trzonem nowej miała być brygada pancerna z Wesołej, przez dekady wchodząca w skład słynnej „jedynki”. Tu jednak dała o sobie znać polityka historyczna PiS – 1.WDZ wywodziła się ze sformowanej nad Oką w ZSRR 1. Dywizji Piechoty. Była więc „komusza”, w przeciwieństwie do 18. DP przedwojennego WP, mającej hallerowski rodowód i chwalebny szlak bojowy w wojnie z bolszewikami i w kampanii wrześniowej. Tak wybrano numer „18” oraz przydomek „żelazna” noszony przez dawną 18. DP.

Proces formowania wystartował we wrześniu 2018 r., a na dowódcę „osiemnastki” wyznaczono gen. Jarosława Gromadzińskiego. Nieznany szerzej oficer szybko stał się pupilem rządowych i prawicowych mediów, co w połączeniu z urzędowym optymizmem rodziło obawy o kompetencje generała, jak i samą ideę budowy dywizji. Długo wydawało się, że to „pic na wodę”. „Przenosimy aktywa z jednej przegródki do drugiej”, pisano w branżowej prasie, odnosząc się do faktu, że połowa 18. DZ istniała przed jej powołaniem (poza wspomnianą 1. Warszawską Brygadą Pancerną, chodzi również o 21. Brygadę Strzelców Podhalańskich). „Nie powstanie nic nowego oprócz sztabu”, krytykowano, zaznaczając, że to sposób na szybki medialny sukces. „Miała być dywizja i jest dywizja”, puentowano płytkie zwykle medialne analizy. Gromadziński tymczasem ujawnił się jako bardzo sprawny dowódca-organizator. Budowa „żelaznej” wymagała sformowania sztabu dywizji, trzech pułków (artylerii, przeciwlotniczego, logistycznego), jednej brygady (zmechanizowanej) oraz batalionu rozpoznawczego. Po czterech latach wszystkie jednostki już istnieją, dowództwo dywizji zaliczyło w zeszłym roku certyfikację (takie wojskowe dopuszczenie do ruchu), niebawem ruszy certyfikacja sztabów 19. Brygady Zmechanizowanej i 18. Pułku Logistycznego.

Poczyniono szereg inwestycji infrastrukturalnych, czego najbardziej spektakularnym przykładem jest parking czołgowy w Wesołej. Oddanych obiektów miało być więcej, ale na przeszkodzie stanęły problemy natury prawno-organizacyjnej (pozyskanie terenów i wykonawców budów), niezależne od dowództwa dywizji. Obiektywny charakter mają też kłopoty związane z dostawami sprzętu. Przykładem ślimacząca się modernizacja czołgów Leopard 2, za co winę ponosi przemysł. Z kolei w ostatnich miesiącach część uzbrojenia będącego na wyposażeniu 18. DZ – i nowego, które pierwotnie miało do niej trafić – wysyłana jest do Ukrainy w ramach pomocy wojskowej.

Wyspowa nowoczesność

Na wschód pojechały m.in. nowoczesne samobieżne armato-haubice Krab i stareńkie (nieco „odświeżone”) czołgi T-72. „Dywizja wraca do postaci z pierwotnych założeń”, śmieją się wojskowi. Latem 2018 r. zapowiadano, że „osiemnasta” pozostanie lekkim związkiem taktycznym, szybko jednak pożegnano się z tą koncepcją, tworząc zręby dla dywizji ciężkiej, z dużą liczbą czołgów i wozów bojowych. Zmechanizowanej z nazwy, de facto – po zakończeniu dostaw amerykańskich czołgów Abrams – pancernej. Zdaje się, że jest to z jednej strony wyraz ambicji pisowskich polityków odpowiedzialnych za wojsko (głównie Mariusza Błaszczaka), przekładalnych na korzyści polityczne, z drugiej, realizacja oczekiwań Amerykanów, którzy chcieliby mieć na tzw. wschodniej flance sojuszniczą dywizję możliwie najbardziej interoperacyjną z ich wojskiem. Lekkie, w zamyśle pisowców, niech pozostaną wojska terytorialne, 18. DZ ma się stać „najsilniejszą dywizją w Europie”. Stąd abramsy – także te dodatkowe 116 sztuk, które trafi do Polski w miejsce wysłanych Ukraińcom tanków – stąd np. wozy typu MRAP (o zwiększonej odporności na miny), właśnie przekazywane jednostkom „żelaznej”.

To do „osiemnastej” trafią jeszcze w tym roku wyrzutnie rakietowe ziemia-ziemia typu Himars. O ich wyjątkowej skuteczności przekonują się Ukraińcy i Rosjanie – pierwsi jako użytkownicy, drudzy jako cele ataków. Na liście planowanych dostaw znajdują się też kolejne Kraby, bojowe wozy piechoty Borsuk, transportery opancerzone Rosomak z bezzałogową wieżą ZSSW-30, kilka rodzajów dronów, zestawy rakietowe obrony przeciwlotniczej Narew (krótkiego zasięgu) i Wisła (średniego zasięgu – w tym przypadku chodzi o słynne Patrioty). A do tego mnóstwo wojskowej „drobnicy”, takiej jak naramienne wyrzutnie Piorun, będące postrachem rosyjskich pilotów w Ukrainie. To plany (uczciwie trzeba przyznać, że z dobrymi widokami na realizację) – na razie bowiem „żelazna” jest jak niemal całe wojsko „wyspowo nowoczesna”.

Tyle że te wyspy są rozleglejsze niż w innych dywizjach. Co tak jak inny atut „osiemnastej” – kadry – zdradza smutną prawdę o realiach Wojska Polskiego. „Pięścią” 18. DZ są obecnie niemieckie Leopardy 2 z 1. Warszawskiej Brygady Pancernej, po modernizacji do standardu 2PL znacząco lepsze od wszystkich rosyjskich czołgów. Co mogłoby tylko cieszyć, gdyby nie fakt, że „leosie” zabrano wcześniej z 11. Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej, stacjonującej na zachodzie Polski. Leopardy eksploatowano w „jedenastej” przez kilkanaście lat (pierwsza partia trafiła tam w 2002 r.), dywizja miała zatem doświadczone załogi i rozbudowane zaplecze techniczno-szkoleniowe. W Wesołej nie było nic, a czołgi przez kilka lat parkowano „pod chmurką”. Po prawdzie, forsowana przez PiS po 2015 r. koncepcja wzmocnienia wschodniej ściany kosztem zachodniej, nie była politycznym awanturnictwem, a ideę wspierało wielu najwyższych rangą wojskowych. Rzecz w tym, że problem rozwiązano na rympał. Zabrane pancerniakom z „jedenastej” czołgi trafiły pod Warszawę, używane dotąd w brygadzie z Wesołej PT-91 Twardy posłano na Warmię i Mazury, by zastąpiły najgorsze w całej puli poradzieckie T-72. Zajechane „siedem-dwójki” z północno-wschodniej Polski powędrowały z kolei do kawalerzystów w Lubuskiem, dotąd jeżdżących leopardami. Koło się zamknęło, dla pancerniaków z 11. DKPanc. podwójnie i z wyjątkowo smutnym finałem – oto bowiem znów musieli wsiąść do T-72, które w międzyczasie wcale nie odmłodniały. „Jedenastą”, niegdyś najsilniejszą dywizję pancerną w Europie, zdegradowano do roli lamusa, 1. WBPanc. zaczęła żmudną drogę do budowy zdolności bojowych na nowym sprzęcie. Szczęśliwie po drodze nikomu nie przyszło do głowy wykorzystywać osłabienia WP.

Ta historia zresztą okazuje się nie mieć jeszcze końca. Napięte relacje z Niemcami i presja Amerykanów sprawiły, że nie kupimy kolejnych leopardów. Na scenę wkroczył Abrams i to on ma stać się jedynym typem czołgu używanym przez jednostki 18. DZ. „Leosie” zatem – nim ostatecznie znikną z arsenału Wojska Polskiego – najpewniej wrócą do 11. DKPanc. Koreańskie czołgi K2, zamówione obok abramsów, przeznaczone będą dla 16. Dywizji. Zapowiedział to niedawno minister Błaszczak, po podpisaniu umów wykonawczych z Koreańczykami (przewidujących pierwsze dostawy już w tym roku). Na marginesie warto zauważyć, że klaruje nam się obraz Wojsk Lądowych jak z branżowego dowcipu. Biorąc pod uwagę wiodącą broń, 18. DZ będzie dywizją „amerykańską”, 16. DZ „koreańską”, a 11. DKPanc. na powrót stanie się „niemiecka”. W tym żarcie wyraźnych barw dla 12. DZ nie przewidziano.

Demografii nie oszukasz

Wracając zaś do sedna – „recykling” i „kanibalizacja” nie dotyczą tylko sprzętu, ale i ludzi. Szczegółowe dane o przepływach kadrowych są niejawne, ale wystarczy prześledzić ścieżki karier oficerów średniego i wyższego szczebla 18. DZ, by stało się jasne, że w istotnej mierze „posila się” ona ludźmi z innych jednostek. Obietnice szybszych awansów, nowe wyzwania czy choćby kalkulacja, że w dywizji będącej oczkiem w głowie władzy służba może być bardziej intratna, robią swoje. Identyczny proces drenażu kadr obserwowaliśmy, gdy ruszał projekt pt. WOT. Nie wypada zżymać się na decyzje poszczególnych wojskowych, warto jednak mieć świadomość skutków takich wyborów. Znów nie zdradzę żadnej tajemnicy, pisząc, że poziom ukompletowania wielu jednostek WP nie należy do wysokich. Nawet w brygadach oddawanych do dyspozycji NATO/UE, posyłanych na międzynarodowe misje, istnieje sporo wakatów. Ba, kreatywna księgowość pozwala na policzenie jednego człowieka razy dwa – gdy np. w jednej kompanii jest na etacie strzelca, a do drugiej oddelegowano go na etat kierowcy ciężarówki. Taki stan rzeczy skutkuje przeciążeniem obowiązkami, spadkiem morale, odejściami ze służby. W ujęciu całościowym pokazuje, jak trudnym wyzwaniem jest powiększanie armii. Presja na rekrutacyjny sukces wybranej jednostki niechybnie oznacza problemy kadrowe gdzie indziej. Bogactwo ludzkiego rezerwuaru – kobiet i mężczyzn zdolnych do służby wojskowej – jest bowiem pozorne. Co z tego, że mamy w Polsce kilkanaście milionów potencjalnych żołnierzy, skoro młodzież nie garnie się w kamasze? Proces formowania 18. DZ jest dopiero na półmetku (przewidziano go na lata 2019-2026), a dywizja nie powstaje od zera. Zapewne będzie sukces, ale na horyzoncie widać ciemne chmury w postaci pomysłów utworzenia piątej, ba, szóstej dywizji. Przy obecnych uwarunkowaniach demograficznych i kulturowych nie da się tego zrobić inaczej jak poprzez „rozwadnianie” już istniejących dywizji.

Niezależnie od tego, jaki los czeka 18. DZ, nie będzie to już zmartwienie/radość dotychczasowego dowódcy. Kilka tygodni temu, nieoczekiwanie, jego miejsce zajął gen. Arkadiusz Szkutnik. Gromadziński został jednym z zastępców w Międzynarodowym Zespole ds. Pomocy Ukrainie. Ma to być przeniesienie na równorzędne stanowisko, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jest inaczej. Z drugiej strony, Zespół to amerykańska inicjatywa, Waszyngton zaś zamierza skończyć z doraźną pomocą dla Kijowa. Wkrótce zmieni się ona w misję na wzór irackiej i afgańskiej (bez angażowania się w działania kinetyczne). Oznacza to m.in. stałe finansowanie, a dla personelu specjalne odznaczenia, wynagrodzenia i ścieżki awansu. Możliwe, że i Gromadziński wykorzysta ów angaż jako trampolinę.

—–

Nz. Wozy typu MRAP, które pod koniec sierpnia trafiły do dywizyjnego batalionu dowodzenia/fot. 18. Dywizja Zmechanizowana

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 37/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przygotowania

Pantery nad Wisłą. Polska szykuje się do wojny, a PiS do wyborów.

Na początku minionego tygodnia gruchnęła wieść o tym, że Polska przekazała Ukrainie czołgi PT-91 Twardy. Ukraińcy oficjalnie przyznali, że wozy są już u nich, choć nie podali liczby. Z niepotwierdzonych informacji wynika, że chodzi o 40 czołgów, z których sformowano jeden batalion pancerny (w ukraińskiej armii etat dla takiego oddziału przewiduje 31 pojazdów), resztę maszyn wykorzystując do szkolenia kolejnych załóg. Jest bowiem kwestią czasu, kiedy na wschód trafią także pozostałe z 232 twardych, będących do niedawna na stanie Wojska Polskiego.

PT-91 to rodzima modernizacja radzieckich T-72, produkowanych również na licencji w Polsce. Opracowany w pierwszej połowie lat 90. Twardy, dziś znacząco ustępuje nowszym wersjom wozów, ale dobrze wyszkolona załoga może nim podjąć skuteczną walkę z każdym czołgiem używanym przez Rosjan w Ukrainie. Zwłaszcza w sytuacji, w której zdziesiątkowana rosyjska armia zmuszona została do sięgnięcia po głębokie rezerwy w postaci niemal 50-letnich maszyn T-62, stanowiących teraz istotną część parku czołgowego sił inwazyjnych.

Wcześniejsze podarowanie Ukrainie 240 T-72 uchodzi za racjonalne posunięcie. Wartość bojowa tych maszyn była niska, głęboka modernizacja nieopłacalna. Ukraińcy tymczasem posiadają możliwości techniczne, by stosunkowo niskim kosztem podnieść jakość „siedem-dwójek”. No i są w potrzebie, gdyż prowadzą piekielnie materiałochłonną wojnę. Twarde jednak zdawały się być nie do ruszenia – przynajmniej do czasu, kiedy do Polski trafi większa liczba z 250 zamówionych u Amerykanów abramsów. Wojsko w końcu musi się szkolić, musi też mieć na czym.

Przejęcie i niedowierzanie

Plotki głoszą, że na przekazanie twardych Kijowowi naciskał rząd Stanów Zjednoczonych, w zamian oferując dodatkową pulę 116 abramsów na preferencyjnych warunkach (Polska zapłaci za ich rozkonserwowanie i transport). Jednocześnie w Warszawie nikt już na poważnie nie myśli o pozyskiwaniu czołgów z Niemiec. Berlin zobowiązał się wiosną, że w miejsce przekazanych Ukrainie wozów dostarczy własne Leopardy, ale mechanizm znany jako Ringtausch nie działa. Niemcy mają na zbyciu nieliczne starocie, z odległym terminem realizacji umowy.

To w takich okolicznościach na scenę wkroczyli Koreańczycy, z ofertą szybkiej dostawy 180 czołgów. I nie tylko. Azjaci próbowali „wbić się” w polski rynek jeszcze w 2020 r., trafnie rozpoznając potrzeby naszej armii i zbrojeniówki. Nie odpuścili nawet po zeszłorocznej decyzji rządu RP o kupnie abramsów, wiedząc, że Wojsko Polskie musi nabyć większą liczbę czołgów, najlepiej produkowanych na miejscu (o czym można zapomnieć w przypadku wozów made in USA). W MON podchodzono do nich z ostrożnym zainteresowaniem – aż wybuchła wojna w Ukrainie.

Podpisana w minioną środę umowa ramowa z Koreą przewiduje dostarczenie wspomnianych 180 maszyn do 2025 r. Będą to wozy K2 Black Panther (ang. czarna pantera) – zasadniczo najnowsze czołgi na świecie, choć w oferowanej wersji nie w pełni dostosowane do polskich warunków, gdzie wymagane jest na przykład silniejsze opancerzenie. Dlatego pojazdy z tej partii w dalszej kolejności przejdą modernizacje do standardu K2PL, co ma nastąpić po 2026 r., kiedy w Polsce ruszy fabryka, zdolna do samodzielnej produkcji pancernych kolosów.

Zgodnie z umową, ów zakład ma dostarczyć 820 K2PL, co oznacza, że za kilkanaście lat nasza armia będzie dysponować tysiącem czarnych panter oraz niemal 370 abramsami. Uczyni to z WP pancerną potęgę, o czym analitycy wojskowi z całego świata dyskutują z przejęciem i niedowierzaniem. Tym większym, że podjęte zobowiązania przewidują jednoczesną rozbudowę artylerii samobieżnej WP, która do końca 2023 r. ma się wzbogacić o 48 haubic K9, a po 2024 r. o kolejne… 624 sztuki, z których większość powstanie w Polsce (w nowo wybudowanej fabryce).

Pouczające doświadczenia

Zakup czołgów i linii produkcyjnej do nich nie rodzi większych kontrowersji, choć warto odnotować entuzjastyczne zapowiedzi ministra obrony Mariusza Błaszczaka, z których wynikało, że K2 będą „na już”. Trzy lata to nie jest ekspresowe tempo, zwłaszcza że mówimy o sprzęcie w tymczasowej konfiguracji. Z drugiej strony, trudno przecenić korzyści – ekonomiczne, społeczne, militarne – płynące z odtworzenia możliwości polskiego przemysłu w zakresie produkcji broni pancernej, zatraconych na skutek zaniedbań wszystkich rządów po 1989 r.

Argument o zbytnim zróżnicowaniu parku czołgowego jest w każdym razie bezzasadny – docelowo będziemy mieli w linii dwa rodzaje czołgów, co nie musi oznaczać „logistycznego koszmaru”. Pouczające są tu doświadczenia Ukraińców, którzy w trudnych wojennych warunkach radzą sobie z jednoczesną obsługą sprzętu wschodniego i zachodniego. Tanki o radzieckiej proweniencji znikną wkrótce z naszych magazynów (poza twardymi, mamy jeszcze kilkadziesiąt T-72), wozy poniemieckie zapewne trafią do rezerwy (albo na rynek wtórny bądź do Ukrainy).

Inaczej mają się sprawy z haubicami. Polskie kraby przechodzą intensywne testy bojowe w Ukrainie (gdzie przekazaliśmy co najmniej 18 sztuk). Ukraińcy twierdzą wręcz, że to najlepsze tej klasy uzbrojenie – a dysponują także amerykańskimi, niemieckimi i francuskimi działami samobieżnymi. K9 i Krab mają to samo podwozie, ale ostatecznie to różne konstrukcje. Skala planowanych zakupów koreańskiej haubicy de facto oznacza wygaszenie produkcji polskiego systemu. MON w odpowiedzi na zarzuty zapewnia o „polonizacji” K9, która ma ją upodobnić do Kraba.

Ale najwięcej kontrowersji wywołuje lotnicza część umowy, przewidująca pozyskanie samolotów szkolno-bojowych FA-50. W siłach powietrznych RP są jeszcze trzy eskadry latające na poradzieckim sprzęcie – dwie na myśliwcach MiG-29 i jedna na szturmowcach Su-22. Obie konstrukcje lata świetności mają za sobą, już wcześniej brakowało do nich podzespołów, a remonty na własną rękę zakończyły się tragicznym wypadkiem jednego z migów. Po 24 lutego większość posiadanego jeszcze uzbrojenia przewidzianego do obu typów maszyn trafiła do Ukrainy.

Marsz ku… prezydenturze

Przed wybuchem wojny zakładano, że migi i suchoje posłużą do czasu pojawienia się w Polsce kupionych w USA wielozadaniowych F-35 (oraz dodatkowych myśliwców, najlepiej F-16, gdy „budżet pozwoli”). Rosyjsko-ukraiński konflikt przyśpieszył sprawy i w tym obszarze. Z zapewnień szefa MON wynika, że niemożliwe było szybkie pozyskanie kolejnych F-16 i F-35 – Amerykanie z trudem nadążają z realizacją już złożonych zamówień. Na rynku wtórnym nie znaleziono sensownej oferty, stąd decyzja o zakupie 48 fabrycznie nowych koreańskich maszyn.

Rzecz w tym, że nasze lotnictwo ma już samoloty szkolne – włoskie M-346, produkowane przez koncern Leonardo. Po co nam zatem kolejne „niepełnowartościowe” odrzutowce, zdolne tylko w określonych warunkach do użycia bojowego? „M-346 mają za niską sprawność – sygnalizowałem to kilkukrotnie mojemu włoskiemu odpowiednikowi”, wyjaśnia Błaszczak. Brzmi sensownie i sugeruje odpowiedzialną postawę – do czasu, gdy uświadomimy sobie, że ten sam minister podpisał niedawno umowę na dostawę śmigłowców z tym samym producentem.

W 2023 r. trafi do Polski 12 FA-50 w obecnej konfiguracji, po 2025 r. zaczną się dostawy samolotów o lepszych parametrach (wersja Block 20). Biorąc pod uwagę konieczność modyfikacji FA-50 z pierwszej tury, proces szkolenia pilotów i obsługi oraz konieczność stworzenia taktyki działań dla nowego typu maszyn (od podstaw, bo jedynym użytkownikiem FA-50 jest Korea, dysponująca 20 samolotami, wykorzystywanymi do pokazów lotniczych), osiągnięcie gotowości operacyjnej przezbrojonych eskadr potrwa 10 lat.

Polska przeznaczy na broń z Korei 14 mld dol. Istnieją obiektywne przesłanki dla tak wielkich wydatków. Lęk przed Rosją sprawił, że mamy wśród Polaków konsensus co do konieczności zbrojeń. „Bezpieczeństwo zapewni nam dobrze wyposażona armia. Nie za 10-20 lat, tylko teraz”, mówi Mariusz Błaszczak. Ale Koreańczycy to wcale nie jest opcja „na teraz”, choć pewnie najszybsza z możliwych. Tak docieramy do subiektywnych przesłanek. A właściwie intersubiektywnych, bo nie chodzi tylko o ambicje szefa MON, pragnącego być postrzeganym jako ten, który „zastał armię poradziecką, a zostawił zwesternizowaną”. Jesienią przyszłego roku proces wymiany sprzętu będzie w powijakach, ale na tyle zaawansowany, by móc go wykorzystać w kampanii wyborczej. W połączeniu z wcześniejszymi inwestycjami pozwoli budować narrację o PiS-ie, który zadbał o bezpieczeństwo Polaków. Przebitki na tle abramsów czy panter uwiarygodnią przekaz. Tak partia władzy chciałby wygrać wybory. Tak zyskać „mocnego kandydata” do prezydenckiej rozgrywki w 2025 r. W końcu człowiek, który „postawił armię na nogi”, jak nikt inny nadaje się do roli głowy państwa…

—–

Nz. Kraby na poligonie/fot. 18 Dywizja Zmechanizowana

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 32/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Pancerz

W połowie czerwca br. w Paryżu odbyły się Eurosatory 2022, targi zbrojeniowe poświęcone wyposażeniu wojsk lądowych, druga co do wielkości tego rodzaju impreza na świecie. Z powodu sankcji w halach wystawienniczych zabrakło przedsiębiorstw z Rosji, co wykorzystały zbrojeniówki z Chin i Indii, prezentując sporo sprzętu o poradzieckiej i rosyjskiej proweniencji. Był także inny, trochę nietypowy „rosyjski” akcent w postaci… nadmuchiwanego zestawu rakietowo-artyleryjskiego Pancyr-S1. Gumowa makieta – wyprodukowana przez Amerykanów z firmy i2k Defense – to oferta całkiem serio, skierowana do użytkowników rosyjskiej broni. O tym, że realistycznie odwzorowane systemy uzbrojenia nadal wykorzystywane są w działaniach pozoracyjno-maskujących, świadczą chociażby drewniane czołgi stawianie przez Białorusinów przy granicy z Ukrainą. W tym przypadku „maskirowka” się nie powiodła – Ukraińcy zdobyli szereg zdjęć ilustrujących powstawanie rzekomego odwodu pancernego – niemniej solidnie wykonane makiety wciąż pozostają w cenie. Poza myleniem przeciwnika służą też do działań szkoleniowych dla własnych wojsk. Wspomniany Pancyr mógłby przydać się lotnikom trenującym wykrywanie wrogich systemów rakietowych.

Wracając do targów – zorganizowano je w cieniu wojny rosyjsko-ukraińskiej, pierwszego od dekad tak poważnego konfliktu w Europie. W mediach z miejsca pojawiły się opinie, wedle których sytuacja w Ukrainie wprost przełożyła się na ofertę wystawienniczą. „Europa znów pokochała czołgi”, zawyrokował jeden z największych na kontynencie portali, sugerując, że producenci zdołali już wyciągnąć wnioski z bitew stoczonych po 24 lutego. Trudno zgodzić się z taką oceną, bowiem czołgów nie projektuje się z tygodnia na tydzień czy nawet z miesiąca na miesiąc. Powierzchowne modernizacje da się przygotować w tak krótkim terminie, te zaawansowane już nie. Co wcale nie oznacza, że kolejna pancerna fiksacja Europy nie ma swych źródeł w działaniach Moskwy. Tyle że nie chodzi tu o najnowszą odsłonę prób znokautowania Ukrainy, a o wysiłki z przełomu 2014-2015 r. – z fazy najintensywniejszych, manewrowych starć w Donbasie, gdzie czołgi istotnie wykazały, że nadal liczą się na polu walki. Pełnoskalowa inwazja potwierdziła zjawisko pancernej dominacji, z zastrzeżeniem, że pojazdy nie przetrwają bez należytej aktywnej ochrony – że sam pancerz to za mało. Wystawcy uwzględnili ów czynnik, choć miejmy świadomość, że zachodni producenci czołgów już od dawna udoskonalają systemy, przewidziane do unieszkodliwiania nadlatujących pocisków.

Cyfrowa Panthera

Co znamienne, ale i niezaskakujące, w kwestii pancernych kolosów najwięcej w Paryżu mieli do powiedzenia Niemcy. Media skupiły się szczególnie na ofercie koncernu Rheinmetall – czołgu Panthera KF-51. Poza kwestiami merytorycznymi zadecydowała o tym symbolika – nazwa wprost nawiązująca do wozu produkowanego w czasach III Rzeszy. Nad Renem istnieje tradycja, zgodnie z którą czołgom (i innym ciężkim wozom bojowym) nadaje się „imiona” dzikich kotów (Tygrys, Leopard, Gepard itp.), lecz ta konkretna konotacja wydaje się szczególnie niefortunna. Być może dlatego Niemcy zastrzegli, że KF-51 nie jest i nie będzie pojazdem oferowanym armii niemieckiej, a zagranicznym użytkownikom, obecnie eksploatującym wozy z rodziny Leopard. Futurystycznie wyglądającą Pantherę wyposażono w uzbrojenie główne o większym kalibrze – zamiast dotychczas najpopularniejszej 120 mm armaty, działo użyte w KF-51 ma 130 mm. Zdaniem konstruktorów, pozwoli to na zwiększenie siły ognia o 50%. Proces ładowania jest w Pantherze całkowicie zautomatyzowany, armata może strzelać zarówno tradycyjną amunicją, jak pociskami typu airburst, eksplodującymi nad wybranym celem (co okazuje się morderczo skuteczne w rażeniu piechoty). Czołg wyposażono w zaawansowane systemy samoobrony oraz w masę cyfrowych udogodnień (w tym sensorów), zwiększających świadomość sytuacyjną załogi. Ma również wyrzutnię amunicji krążącej, zdolnej do atakowania celów na odległość do 60 km. Przypomnijmy, do tej pory o klasie czołgu decydował skuteczny zasięg armaty, nieprzekraczający 2-3 km.

Inny niemiecki kolos na gąsienicach zaprezentowany w Paryżu, to Leopard 2A7 – najnowsza odmiana popularnego czołgu, używanego także przez Wojsko Polskie. „Leo” w najświeższej odsłonie otrzymał m.in. nową armatę dostosowaną do strzelania pociskami o zwiększonej energii kinetycznej, nowe przyrządy obserwacyjne oraz wzmocnioną ochronę balistyczną i przeciwminową. System aktywnej ochrony EuroTrophy wraz ze zdalnie sterowanym stanowiskiem strzeleckim, znacząco podniosły parametry tzw.: przeżywalności załogi. Niemniej jednak wciąż mówimy o maszynie, której początki sięgają lat 80. ub.w. – i która w perspektywie najbliższych kilkunastu lat zmuszona będzie „zejść ze sceny”. Niemcy – tym razem do spółki z Francuzami – solidnie się do tego scenariusza przygotowują. Przemysłowa kooperacja obu krajów odbywa się w oparciu o dwa programy – EMBT (ang. Enhanced Main Battle Tank – Europejski/Ulepszony Czołg Podstawowy) oraz MGSC (ang. Main Ground Combat System – Podstawowy Lądowy System Bojowy). W przypadku tego drugiego mówimy o produkcie, który ma być gotowy w połowie lat 30. Póki co w Paryżu pokazano prawdopodobne uzbrojenie francusko-niemieckiego czołgu przyszłości – armatę o kalibrze 140 mm. Konstruktorzy działający w ramach EMBT zaprezentowali z kolei wóz z nietypowym dla współczesnych czołgów składem załogi. Choć maszynę wyposażono w automat do ładowania, nadal wymaga ona 4-osobowej obsługi. Znakiem czasów, w których czołgi staną się „nosicielami” całej masy wyspecjalizowanych urządzeń, jest załogant-operator systemów. W EMBT odpowiedzialny za obsługę systemu zarządzania walką, drona i dodatkowego stanowiska strzeleckiego z 30-mm armatą.

Potencjał modernizacyjny

Lecz nie samymi czołgami Eurosatory stały – sporo powierzchni i uwagi poświęcono artylerii. W przeciwieństwie do wojsk pancernych, które po 1989 r. miały w zachodnich armiach pod górkę, z „boga wojny” nikt rezygnować nie zamierzał. Wiadomo było jednak, że należy artylerię „usamobieżnić”, zwiększyć jej precyzję i zasięg rażenia. Oparte o takie założenia koncepcje w całości sprawdziły się w Ukrainie. Nie dziwi zatem spore zainteresowanie, jakie towarzyszyło francuskiej armatohaubicy Caesar, używanej w boju przez armię ukraińską. Wnioski z tej eksploatacji są na tyle obiecujące, że w Paryżu podpisano dwie umowy (z Litwą i Belgią) na dostawy systemów, do tej pory – poza krajem producenta – używanych przez „egzotyczne” armie: saudyjską, indonezyjską i tajlandzką. A propos umów – podczas Eurosatorów Polska Grupa Zbrojeniowa zawarła porozumienie o współpracy z koreańskim koncernem Hyundai Rotem. Tak naprawdę nie bardzo wiadomo, co ma z tego wynikać. Minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak zapewnia, że chodzi o „współpracę w rozwoju czołgów i transporterów opancerzonych”. Koreańczycy już od jakiegoś czasu zabiegają, by Polska kupiła od nich czołgi K2 Black Panther, oferując możliwość licencyjnej produkcji i głębokiej „polonizacji” wozu i jego następców. Szczegółów na razie brak.

Gdyby rzeczywiście K2/K2PL weszły na uzbrojenie Wojska Polskiego – i towarzyszyłoby temu uruchomienie linii produkcyjnej w kraju – byłaby to dobra wiadomość. Także w kontekście obserwowanego w Europie „powrotu do czołgu”. Los poradzieckich maszyn w Polsce jest już przesądzony – wszystkie trafią do Ukrainy. Niemieckie leopardy jeszcze posłużą, ale polityczne zatargi na linii Warszawa-Berlin i nieumiejętny lobbing na rzecz pozyskania kolejnych maszyn dla WP, każą widzieć w produktach made in Germany co najwyżej zapas mobilizacyjny (w perspektywie najbliższych kilku lat). O sile wojsk pancernych będą zapewne decydować amerykańskie abramsy – które niebawem zaczną trafiać nad Wisłę – oraz ewentualnie koreańskie, a docelowo polsko-koreańskie maszyny. K2 to zupełnie świeży czołg, abramsy w wersji oferowanej Polsce to właściwie również nowa konstrukcja. Obie będą miały zatem bardzo wysoki potencjał modernizacyjny, co sprawi, że nawet za 20-30 lat pozostaną konkurencyjne wobec kolejnych pojawiających się typów uzbrojenia. Jeśli zaś idzie o artylerię samobieżną – gąsienicowe Kraby ze Stalowej Woli (udany owoc polsko-koreańskiej współpracy!) właśnie dowodzą swojej skuteczności w Ukrainie. A i w tym przypadku mówimy o stosunkowo „młodym” systemie uzbrojenia.

—–

Nz. Czołg Panthera KF-51/fot. Rheinmetall

Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 28/2022

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to