Na niezbyt szczegółowych infografikach, publikowanych w mediach, sytuacja wygląda dramatycznie. Rozmieszczenie wojsk Federacji Rosyjskiej wzdłuż północnej, wschodniej i częściowo południowej granicy ukraińskiej przywodzi skojarzenia z fatalną sytuacją strategiczną II Rzeczpospolitej w przededniu niemieckiej inwazji z 1939 r. Lecz jeśli uważniej prześledzimy informacje na temat koncentracji armii rosyjskiej oraz zagłębimy się w specyfikę terenu, na którym przyszłoby jej operować, rychła agresja na Ukrainę przestaje być „przesądzonym faktem”.
Miasto-koszmar generałów
Weźmy Kijów, który – wraz z dyslokacją rosyjskich oddziałów na Białoruś – miał stać się celem potencjalnego ataku, wyprowadzonego z pozycji oddalonych o mniej niż 100 km. Co mówi mapa? Na północ od stolicy, aż po granicę z Białorusią, rozciągają się rozlewiska Dniepru i Prypeci. To tam znajduje się słynny Czarnobyl, do którego najlepsza droga wiedzie po drugiej, wschodniej stronie Dniepru i wymaga przejazdu trasą bądź linią kolejową przez białoruskie terytorium. Ów skrawek Białorusi jest najdalej wysuniętym na południe fragmentem Poleskiego Rezerwatu Radiacyjno-Ekologicznego, lepiej znanego jako „rudy las”. Liczący ponad 200 tys. hektarów obszar to pozostałość po czarnobylskiej katastrofie, podobnie jak przyległa do niego ukraińska Strefa Wykluczenia, częściej określana mianem „zony”. W rezerwacie nie sposób skoncentrować wojsk, a ich przemarsz przez Strefę i okolice jest zwyczajnie niemożliwy. I nie chodzi wcale o skażenie, które obecnie mieści się w akceptowalnych normach. To teren z kiepskimi drogami, zalesiony, podmokły i bagnisty.
Tak naprawdę próba uchwycenia Kijowa wymaga dość głębokiego oskrzydlenia, bo najlepsze drogi do miasta prowadzą z zachodu (z kierunku Żytomierza), południa i południowego wschodu (trasa M03 Kijów-Połtawa-Charków). Tym sposobem z mniej niż 100 km robi się co najmniej 150-200. A to dopiero początek potencjalnych wyzwań. Ukraińska stolica jest sporą metropolią, przedzieloną szeroką wstęgą Dniepru, rozłożoną na wielu wzgórzach, z dużą ilością terenów zielonych. Pełną monumentalnych budowli z szerokimi alejami, ale i zwartej, ciasnej zabudowy. Ma też niemal 70-kilometrowe metro, a stacja Arsenalna – znajdująca się 105 m pod ziemią – jest najgłębiej położonym tego typu obiektem na świecie. Szturmowanie takiego miasta to koszmar dla każdego generała, który nie jest gotowy na straty idące w dziesiątki tysięcy zabitych i rannych.
Czeczenia? Niemożliwe
Czy Kreml zaakceptowałby takie koszty? Potoczne wyobrażenie o rosyjskim podejściu do strat – ujęte w popularnym powiedzeniu: „ludzi u nas nie brakuje” – nijak ma się dziś do rzeczywistości. Rosyjska armia przeszła przez ostatnich kilkanaście lat głęboką modernizację techniczną, ale też poddana została procesowi westernizacji. Ostatecznie nie wszystkie rozwiązania się przyjęły – czego przykładem może być porzucenie brygadowej i powrót do dywizyjnej struktury wojsk lądowych – lecz w wymiarze mentalnym rosyjskim generałom bliżej obecnie do zachodnich odpowiedników niż do radzieckich poprzedników. Trudno orzec, na ile zmiany wynikają z humanistycznego namysłu, a w jakim wymiarze są pragmatycznym skutkiem profesjonalizacji służby i rosnących kosztów szkolenia na nowoczesnym sprzęcie – tak czy inaczej, życie pojedynczego żołnierza ma w Rosji znacznie. Dowiodła tego wojna w Syrii, dowiodły operacje w Donbasie, prowadzone przez regularne jednostki rosyjskiej armii. Trudno zatem – nawiązując do wypowiedzi brytyjskiego premiera Borisa Johnsona o Ukrainie jako „drugiej Czeczenii” – oczekiwać powtórki ze szturmu noworocznego na Grozny z przełomu 1994-95 r., kiedy to oddziały pancerne wojsk federalnych – z marszu i bez odpowiedniego wsparcia – usiłowały zająć zbuntowaną czeczeńską stolicę, co skończyło się masakrą atakujących oddziałów.
Gros sił zgromadzonych wzdłuż ukraińskich granic stanowią wojska pancerne i zmechanizowane, co może sugerować zamiar szybkich ataków manewrowych. Niemniej pomni fatalnych doświadczeń Rosjanie, nie zaryzykowaliby takich rajdów bez przygotowania. Bez „oczyszczenia” nieba i potwierdzenia swojej dominacji w powietrzu, bez zniszczenia celów i obiektów na ziemi – przy użyciu rakiet i artylerii – które mogłyby stanowić przeszkodę dla czołgów i wozów pancernych. Tymczasem „w tym interesie dużego ruchu nie widać” – rosyjskie lotnictwo nie opuszcza miejsc stałej dyslokacji, a liczba jednostek rakietowych i artyleryjskich nadal odbiega od standardów typowych dla kontyngentów przewidzianych do zadań ofensywnych. Wciąż brakuje też rozwiniętej logistyki i zaplecza medycznego. Co więcej, jakkolwiek sumaryczne zestawienia rosyjskiego potencjału zgromadzonego „na Ukrainę” może robić wrażenie, warto uświadomić sobie, że spośród około 130 tys. żołnierzy, tylko jedna trzecia znajduje się do 40 km od granicy. Reszta garnizonów – stałych i tymczasowych – przebywa na głębokości do 120 km, co nawet przy rosyjskich umiejętnościach do przeprowadzania błyskawicznych uderzeń, wyklucza możliwość zaskakującego ataku.
Znamienny spokój ulicy
A tylko taki dawałby przyzwoitą gwarancję redukcji strat. Wojsko po drugiej stronie jest dziś bowiem zupełnie inne niż w 2014 r. Na poziomie pojedynczego żołnierza nie ma żadnych różnic między Rosjanami a Ukraińcami. Armia ukraińska może dziś walczyć w nocy, do czego nie była zdolna przed kilku laty. Może przeprowadzać rozpoznanie szczebla taktycznego za sprawą licznych bezzałogowców, dzięki radarom pola walki chronić się przed ogniem artyleryjskim przeciwnika i dość skutecznie nań odpowiadać. W kwestii umiejętności taktycznych – dzięki programom szkoleniowym NATO oraz doświadczeniu z Donbasu – Ukraińcy górują nad Rosjanami. Dramatyczna jest za to dysproporcja „twardego potencjału” – samach czołgów (w służbie i zapasie) Rosjanie mają 12,5 tys., Ukraińcy 2,5 tys., samolotów i śmigłowców – odpowiednio 4 tys. i 300 sztuk. Piętą Achillesową Ukrainy jest marynarka wojenna, rozpoznanie strategiczne (Rosjanie, poza flotyllą odpowiednich samolotów, dysponują także całą siecią satelitów) oraz zdolności do walki radio-elektronicznej. Zaznaczyć jednak należy, że rosyjskie przewagi częściowo niwelują naziemne zestawy rakiet przeciwokrętowych oraz pomoc Sojuszu Północnoatlantyckiego – wsparcie wywiadowcze, loty rozpoznawcze, przekazywane w znacznej liczbie przenośne rakietowe zestawy przeciwpancerne i przeciwlotnicze. Rosyjscy generałowie dobrze o tym wszystkim wiedzą.
Wie też Władimir Putin – i z pewnością nie jest ślepy na ewentualne skutki konfliktu, rozpętanego mimo wspomnianych uwarunkowań. Podobnie jak kijowska i moskiewska ulica, których spokój dramatycznie kontrastuje z coraz bardziej panicznymi relacjami zachodnich mediów. Potencjalne ofiary wojny i jej polityczno-gospodarczych następstw zdają się dobrze wiedzieć, w co gra rosyjski prezydent. Że choć zmienił tradycyjne pionki na żołnierzyki, wciąż jest to ta sama geopolityczna rozgrywka, w której Ukrainie nie grozi rozległa fizyczna agresja. Bo nie jest celem, a narzędziem w wojnie nerwów z Zachodem. Znamienna w tym kontekście jest zapowiedź kolejnych manewrów rosyjskiej marynarki, na początku lutego, tym razem na Atlantyku, w pobliżu Irlandii. Dokładnie nad miejscem, gdzie schodzą się podmorskie kable, łączące amerykańskich gigantów technologicznych z ich centrami danych na Wyspach.
—
Tekst opublikowałem w Tygodniku Przegląd, 6/2022