Rojenia

Kremlowska propaganda nie ustaje w działaniach wymierzonych w zachodnie opinie publiczne. Z afisza w zasadzie nie schodzą atomowe groźby, ale pojawiają się również nowe „atrakcje”. Jedną z nich – skierowaną do Polaków i narodów nadbałtyckich – jest zapowiedź użycia Grupy Wagnera do… zajęcia tzw.: przesmyku suwalskiego. Rejonu, gdzie stykają się granice Polski i Litwy, który odcina obwód królewiecki od zwasalizowanej przez rosjan Białorusi. Mówił o tym przed kilkoma dniami emerytowany generał andriej kartapołow, przewodniczącym komisji obrony w rosyjskiej dumie. Groźby te uskuteczniał w państwowej telewizji Kanał 1, w programie władimira sołowiowa. Jego zdaniem, wagnerowcy mogą zająć przesmyk „w kilka godzin”, odcinając państwa nadbałtyckie od lądowego połączenia z resztą krajów NATO.

Gen. kartapołow od dawna wygłasza rozmaite kocopoły, chwalące potęgę rosyjskiego oręża, podobnie zresztą jak gospodarz wspomnianego programu. Patrzeć na to można z uśmiechem na twarzy, pogardą bądź politowaniem, co nie zmienia faktu, że w świecie klikbajtów i dominacji taniej sensacyjności, zawsze znajdą się użyteczni idioci, którzy z trwogą (zwykle udawaną) poniosą takie informacje dalej. Tak właśnie zareagowała część polskich mediów, kolportując wynurzenia kartapołowa w tonie, który u części odbiorców mógł wywołać zaniepokojenie. „Czy oni, ci wagnerowcy, naprawdę byliby w stanie wejść do nas?”, pyta mnie Czytelniczka.

I właśnie o to w tym chodzi – patrząc z rosyjskiej perspektywy. Niepokój nie musi być powszechny; grunt, by był, a w sprzyjających okolicznościach da się go rozniecić. Wystarczy, że kilkadziesiąt, może kilkaset tysięcy Polaków (i Bałtów), zacznie się zastanawiać, „co by było gdyby?”. W takich okolicznościach pojawi się refleksja związana z sensownością pomocy Ukrainie czy generalnie „drażnienia rosji”, która może poskutkować postulatem, by „lepiej siedzieć cicho”. W odróżnieniu od rosji, której władza (de facto właściciele) nie musi się przejmować głosami obywateli, w państwach demokratycznych przestrach i wynikające z niego postawy mogą się przełożyć na decyzje polityczne. A w Polsce mamy już ugrupowanie wybitnie prorosyjskie, z apetytem na udział w rządach, które chętnie wprowadziłoby w życie doktrynę „pokojowych relacji z rosją” (kpię rzecz jasna z tej „pokojowości”, bo w istocie o kolaborację chodzi).

No więc apeluję przy tej okazji o rozsądek w informowaniu o rosyjskich groźbach. I wracam do sedna.

Nie, wagnerowcy nie stanowią militarnego zagrożenia dla Polski czy Litwy, a już zwłaszcza dla NATO jako całości. Wagner to lekka piechota, która owszem, w Ukrainie – zwłaszcza podczas zmagań o Bachmut – „dorobiła się” sporo ciężkiego sprzętu, ale ten wrócił już do armii (co było skutkiem rozbrojenia formacji po puczu prigożyna). I generalnie, wagnerowcy nie są w stanie działać bez wsparcia logistycznego regularnych sił zbrojnych – nie mają do tego ani służb, ani doświadczenia, ani niezbędnego zaplecza technicznego. Oczywiście, czołgi zawsze można najemnikom „podrzucić”, amunicję do nich również. Czy to z zasobów armii rosyjskiej czy białoruskiej – która, czego nie wszyscy mają świadomość, od początku pełnoskalowego konfliktu w Ukrainie służy rosjanom jako darmowy dostawca sprzętu i, przede wszystkim, amunicji. Tyle że to oznaczałoby otwartą wojnę z NATO. Stałe wsparcie uczyniłoby z Wagnera to, czym grupa była w Ukrainie – integralną część rosyjskich sił zbrojnych. Podziwiam fantastów, którzy nadal wierzą, że armia rosyjska posiada zdolności do atakowania Sojuszu. Wojsko federacji nie może sobie dać rady z Ukrainą, której potencjał militarny odpowiada może kilku procentom możliwości kolektywnego NATO. Z czym zatem do ludzi?

I z kim? Wagner w początkach swojego istnienia skupiał byłych żołnierzy sił specjalnych i jednostek powietrznodesantowych. Nie był to może kwiat światowego najemnictwa – jak chcieliby tego rosjanie – o czym można się było przekonać w Syrii. Tym niemniej było to przyzwoite wojsko, które świetnie sprawdzało się w Afryce, jako wsparcie dla lokalnych reżimów. Ta część grupy funkcjonuje zresztą do dziś – nikt jej nie rozbrajał, nikt nie ściągał do domu; Moskwa nie zamierza rezygnować z ambicji siania fermentu na „czarnym lądzie”, więc nie pozbywa się użytecznego narzędzia. Przy czym miejmy świadomość, na czym robota wagnerowców tam polega. Nie są to intensywne działania zbrojne z wykorzystaniem całej gamy nowoczesnych systemów uzbrojenia. Najemnicy Kremla – na zlecenie afrykańskich sponsorów – co najwyżej pacyfikują lekkozbrojną partyzantkę, przede wszystkim wykonując stricte policyjną robotę. W stylu SS, bo także poprzez terror i zbrodnie.

W Ukrainie wagnerowcy działali od samego początku konfliktu, gdy przyszła inwazja, dostali nawet „swój” odcinek frontu. Zdziesiątkowani, bardzo szybko stracili elitarny charakter. A ponieważ prigożyn przegrał z regularną armią bitwę o bardziej wartościowych rekrutów, późnym latem zeszłego roku zaczęła się rekrutacja kryminalistów. Ściągnięto ich do Wagnera prawie 50 tys. i to oni – trzy czwarte członków formacji – stanowili o jakości grupy. Bardzo niskiej jakości, wszak zwłaszcza w szczytowych zmaganiach o Bachmut chodziło wyłącznie o „armatnie mięso”. Jego masa miała ściągać ukraiński ogień i uwagę, „zużywać” obrońców, ich zapasy, demaskować stanowiska obronne. Na tak przygotowany grunt wchodziły wartościowe jednostki Wagnera i regularnej armii. W takich okolicznościach, jak przyznaje sam prigożyn, zginęło 20 tys. wagnerowców-kryminalistów. Należy założyć, że co najmniej drugie tyle zostało rannych. Mówmy zatem o formacji ponownie zdziesiątkowanej – a więc nielicznej – w istotnej mierze pozbawionej taktycznego kunsztu. Do takich „wojowników” strzela się jak do kaczek.

Z danych polskich służb wynika, że w tej chwili w Białorusi przebywa najwyżej 800 wagnerowców. Oczywiście, mogą dojechać następni, kolejnych najemników można zrekrutować – tylko skąd wziąć ludzi, skoro regularna armia rosyjska boryka się z niedostatkiem personelu, szczególnie dotkliwie odczuwanym tam, gdzie wojska najbardziej potrzeba, czyli w Ukrainie? I nie, jakoś nie widzę oczyma wyobraźni tłumów Białorusinów, garnących się do Wagnera.

Nie ma czym, nie ma kim – i nie ma też za bardzo jak stworzyć na przesmyku realne zagrożenie. To teren mocno zalesiony, ze słabą infrastrukturą drogową, bez linii kolejowych. Mogę sobie wyobrazić szybki przemarsz piechurów wzdłuż polsko-litewskiej granicy, ale szybki przemarsz wojska jest tam zwyczajnie niemożliwy. A wiemy już dobrze, czym jest rosyjska logistyka i jak bardzo się „rozkracza”, gdy nie może operować na torach.

Uczciwość każe jednak rozważyć scenariusz zuchwały, skrajnie dla rosjan optymistyczny. Oto udało im się stworzyć kilkunastotysięczny kontyngent, dobrze uzbrojony i wyszkolony, teoretycznie zdolny pokonać przeszkody terenowe, logistyczne – i zająć przesmyk. Na zasadzie gry va banque – „nie chcemy wojny z NATO, ale co weźmiemy, tego nie oddamy. A jak spróbujecie nam to zabrać, użyjemy atomówek”. Obawy Litwinów, Łotyszy i Estończyków związane z rosją sprowadzały się do podobnego scenariusza. To kraje małe, które można szybko wchłonąć, korzystając z przewagi potencjału (faktu, że w regionie rosja miała więcej wojska niż NATO). Tyle że po 24 lutego 2022 roku Sojusz wzmocnił swoją obecność w tej części Europy, a wiele wartościowych jednostek armii rosyjskiej – które mogłyby Wagnera wesprzeć – zostało z obwodu i Białorusi przerzuconych do Ukrainy. Gdzie zresztą część solidnie pogruchotało. Przede wszystkim zaś zmieniła się filozofia polityki obronnej NATO. Przed inwazją planiści Sojuszu dopuszczali możliwość zajęcia części przyfrontowych krajów i późniejsze ich odbicie w ramach kontrofensywy. Obecnie – jak to ujął prezydent Joe Biden – NATO będzie bronić każdego centymetra swojej ziemi. Miałoby czym? Tak. Sojuszniczy komponent lotniczy na wschodniej flance bije jakościowo wszystko, czym w tej materii może dysponować rosja. Dodatkowe niemal 20 tys. żołnierzy, wśród których jest kilkanaście tysięcy Amerykanów, z naddatkiem wystarczy, by poradzić sobie z wagnerowskim wyzwaniem.

A wciąż nie mówmy o możliwościach, jakimi dysponuje Wojsko Polskie. Które owszem, jest „rozgrzebane”, bo brakuje mu ludzi i sprzętu, ale tym, co ma, nawet samodzielnie by sobie z problemem poradziło. Kilka kluczy F-16 wybombardowałoby ruską kolumnę, artylerzyści z Mazur – ich Kraby i Langusty – dołożyliby trzy grosze, a resztę zaoraliby pancerniacy z Wesołej na swoich Leopardach (spokojnie, byłby czas, by je tam rozmieścić). Kilkanaście godzin i nie byłoby czego zbierać.

I jeszcze a propos zebrania. Koncentracja Wagnera nie uszłaby uwadze natowskiego zwiadu. Skutek? Koncentracja sił własnych i „palec na spuście”. A kto wie – może i atak wyprzedzający. Dajmy na to „zhimarsowanie” pozycji wyjściowych Wagnera. W końcu to tylko najemnicy, z którymi rząd rosyjski nie ma nic wspólnego…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Najemnik pod Bachmutem/fot. Grupa Wagnera

Przesmyk

O „przesmyku suwalskim” mówi już nawet Al-Jazeera (swoją drogą, polecam śledzenie profilu na FB – narracja redakcyjna jest subtelnie prorosyjska, ale już lektura komentarzy to podróż bez trzymanki poza naszą, zachodnią bańkę informacyjną; Arabowie modlą się za Putina i trzymają kciuki za Rosję, Polska zaś… głoduje).

Ale wrócimy na przesmyk, o którym ostatnio znów jest tak głośno, także w zagranicznych mediach. Nie wiem, co za geniusz geopolityki wymyślił to określenie. Komu wyszło, że Rosjanie będą dążyć do zajęcia kawałka Suwalszczyzny, by tym samym odciąć kraje nadbałtyckie od lądowego połączenia z NATO.

Zerkając na mapę, sprawa wydaje się oczywista. Ale… Ale wojskowi nie patrzą na mapy polityczne, bo z nich niewiele wynika. Kto zna tę część Polski (a ja znam bardzo dobrze), ten wie, jak koszmarnie ukształtowany jest tam teren. Jeziora, rzeki, bagna, lasy; cudowna przyroda to wróg każdej nacierającej armii.

Rosjanie o tym wiedzą, wiedzieli zanim brutalnie zdarzyli się z rzeczywistością w środkowej części Donbasu. Gdzie podobna topografia obnażyła ich niemoc w pokonywaniu przeszkód terenowych. Gdzie błyskawiczna w założeniu ofensywa wyhamowała niemal do zera przez rzeki i lasy.

Rosjanie nie oponowali, gdy swego czasu – parę lat wstecz, gdzieś u początków rządów PiS-u – wybuchła u nas przesmyko-suwalsko-histeria. Bo i po co mieliby to robić? Nasze polskie lęki były im na rękę, pozwalały bowiem pielęgnować mit groźnej Rosji, z którą trzeba się liczyć, bo uderzy tak, że zaboli.

Ale dajcie już spokój – zwracam się do domorosłych strategów i geopolityków. Przestańcie pierd…ć o tym przesmyku, bo to się kupy nie trzyma. Rosja nie zaatakuje teraz natowskiego kraju, a gdyby już – z jakichś absolutnie nieracjonalnych powodów – miała to uczynić, po co jej odcinać państwa nadbałtyckie, skoro mogłaby zająć je w 2-3 doby (patrz: podpis pod zdjęciem)? W sytuacji, w której „rąbanie” korytarza z Białorusi do obwodu kaliningradzkiego zajęłoby duuuuużo więcej czasu i wiązało się z przeniesieniem działań zbrojnych na teren jeszcze kolejnego kraju?

—–

Litwa, Łotwa i Estonia nie obronią się same, a zgromadzone tam siły NATO – wśród których, w ramach misji Air Policing, jest także komponent lotniczy – nie wystarczą do powstrzymania rosyjskiej agresji. Obecna doktryna Sojuszu zakłada, że państwa nadbałtyckie wpadną w łapy Rosjan – i że trzeba będzie je odbić (na co alianci, wedle jawnych dokumentów, dają sobie 180 dni). Nz. jeden z polskich F-16, które regularnie biorą udział w misjach AP/fot. Bartek Bera

A jeśli chcesz mnie wesprzeć w dalszym pisaniu, także książki:

Postaw mi kawę na buycoffee.to