„Ardeny”

16 grudnia 1944 roku III Rzesza rozpoczęła swoją „ostatnią szarżę”. Tego dnia ruszyła ofensywa w Ardenach – zaskakujące uderzenie, przeprowadzone przez 30 niemieckich dywizji (w tym 12 pancernych), na belgijskim odcinku frontu zachodniego słabo obsadzonym przez aliantów. Niemcy zamierzali rozciąć siły wroga, oddzielając wojska brytyjskie od amerykańskich, zdobyć Antwerpię, a następnie zaatakować w kierunku północnym, okrążając i niszcząc cztery alianckie armie. Cel był ambitny, zamysł strategiczny jeszcze bardziej – Adolf Hitler sądził, że w obliczu tak znaczącej porażki Waszyngton i Londyn będą skore do wynegocjowania pokoju z Berlinem. Wówczas Wehrmacht mógłby skupić się na walce na wschodzie – z sowietami, którzy pod koniec 1944 roku stali na Wiśle.

Efekt zaskoczenia był piorunujący – Amerykanie, na których skupiło się uderzenie, chwilę wcześniej sądzili, że koniec wojny jest tuż-tuż, a przed sobą mają co najwyżej „czternastolatków z zacinającymi się strzelbami”. Tymczasem runęły na nich doborowe jednostki, wyposażone m.in. w „Królewskie Tygrysy”, najcięższe i największe czołgi użyte w walce podczas II wojny światowej (ich wymiary były raczej przekleństwem niż atutem, ale skuteczność 88-milimetrowej armaty pozostawała w tamtym czasie niedościgła). Niemcom sprzyjała również pogoda, która uniemożliwiała użycie alianckiego lotnictwa. Ich początkowe sukcesy wywołały w Rzeszy euforię – oto znów niemieckie siły zbrojne zmuszały swoich przeciwników do cofania się, ba, niekiedy wręcz do panicznej ucieczki.

Niemieckim cywilom święta upłynęły pod znakiem wielkich nadziei (na odwrócenie losu). Ale już wtedy – choć walki w Ardenach trwały niemal do końca stycznia – sztabowcy Wehrmachtu wiedzieli, że kontrofensywa skazana jest na niepowodzenie. Alianci się ogarnęli, pogoda poprawiła, a braki paliwa zatrzymały niemieckie czołgi. W ostatecznym rozrachunku zmagania w Ardenach przetrąciły kręgosłup wojskom III Rzeszy na zachodzie – ubytków w ludziach i sprzęcie nie było już czym uzupełnić, wielu wojskowych straciło motywację, kontynuowanie walki z Amerykanami i Brytyjczykami uważając za bezcelowe. Tym niemniej ardeńska ofensywa wymogła na aliantach zaangażowanie ogromnych zasobów – w sumie ponad 800 tys. ludzi, z których co dziesiąty został zabity lub ranny (straty niemieckie były porównywalne). Do dziś „bitwa o wybrzuszenie” (Battle of the Bulge) – jak mówi się o niej w anglosaskiej historiografii – pozostaje największą bitwą w historii wojsk USA.

O czym wspominam, szukając w historii analogii dla wydarzeń w Ukrainie oraz tego, co może się wydarzyć w ciągu najbliższych kilkunastu miesięcy w Europie. W tej analogii „Niemcami” są rosjanie, co czyni ją nieco kulawym narzędziem – ale lepszego w najnowszej historii nie znalazłem. Z czego wynika owa kulawość? Ano sytuacja rosji jest inna od uwarunkowań, w jakich znalazła u schyłku 1944 roku III Rzesza. Niemcy walczyły wówczas o przetrwanie, a kataklizm – rozumiany jako bezwarunkowa kapitulacja, upadek reżimu i okupacja – był brutalnie realną perspektywą. Współczesna rosja może co najwyżej przegrać wojnę w Ukrainie i jakkolwiek skutki tej porażki mogą być poważne – na przykład oznaczać koniec putinizmu – egzystencjalnej katastrofy na rosjan to nie ściągnie (ryzyko w tym zakresie jest minimalne). Tym niemniej dla putina i ekipy obecna wojna – oraz jej ewentualne przedłużenie, o czym więcej poniżej – to „gra o wszystko” – trudno wyobrazić sobie scenariusz, w którym po ewidentnej porażce zachowują władzę. To winduje motywacje Kremla do poziomu porównywalnego z motywacjami nazistowskiej elity.

Zasoby rosji są także inne niż III Rzeszy u końca jej historii. Rosyjski przemysł nie leży w gruzach, utrata niemal miliona żołnierzy w 140-milionowym społeczeństwie to nie to samo, co osiem milionów zabitych i rannych wojskowych w 70-kilkumilionowym kraju. Tyle że wbrew kremlowskiej propagandzie, zbrojeniówka nie radzi sobie z zapewnieniem niezbędnych dostaw dla armii, a społeczeństwo nie garnie się na front inaczej niż za wielkie (relatywnie) pieniądze – których zapas topnieje w zastraszającym tempie. Jest więc rosja i tu w podobnej sytuacji do Niemiec końca wojny – ma za krótką kołderkę jeśli idzie o możliwość projekcji realnej siły.

Ale nadal nie jest bezzębna i może gryźć.

—–

I tak dochodzimy do „rosyjskich Ardenów”. To scenariusz, który mógłby zaistnieć, gdyby pozwolić rosjanom odetchnąć, zgodzić się na zamrożenia konfliktu. Zapewne chętnie przystałby na to Donald Trump, by ogłosić, że zgodnie z obietnicą doprowadził do ustania walk. Jego cyniczne kalkulacje szłyby w parze z naiwnością innych zachodnich przywódców, przekonanych, że w okresie zamrożenia dałoby się wypracować z Moskwą jakąś formułę trwałego pokoju. Taka postawa sojuszników – wzmocniona groźbą zawieszenia pomocy – zapewne zmusiłaby Kijów do akceptacji zawieszenia broni.

I byłaby receptą na katastrofę.

Armia rosyjska i jej zaplecze są w kondycji, jakiej są, ale rok strategicznej pauzy pozwoliłby rosji przygotować się do podjęcia „ostatniej szarży”. Miast bieżącego zużywania zasobów i ludzi, doszłoby bowiem do kumulacji potencjału. Do jakich rozmiarów? Ołeksander Kowalenko, ukraiński analityk militarny, szacuje, że 12 miesięcy intensywnych przygotowań pozwoliłoby Moskwie wystawić ponad milionową armię wyposażoną w 4,5 tys. czołgów, niemal 10 tys. wozów bojowych i 5 tys. sztuk systemów artyleryjskich. Przy braku konieczności prowadzenia działań bojowych, w magazynach udałoby się zgromadzić setki rakiet i pocisków manewrujących oraz (zakładając pomoc Korei Północnej) nawet 10 mln pocisków artyleryjskich. Oczywiście, w większości byłby to sprzęt przestarzały, byle jaki, duża część amunicji miałaby wątpliwe walory – ale w „kupie siła”. Oczywiście, taka mobilizacja oznaczałaby drenaż ostatnich finansowych zapasów rosji oraz wyzerowanie sowieckich zapasów. No ale – kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje.

W takim scenariuszu putin miałby do dyspozycji armię inwazyjną pięć razy większą niż w 2022 roku. Mógłby jej użyć przeciwko Ukrainie, z nadzieją, że skumulowany potencjał pozwoli na bardziej spektakularne postępy na polu bitwy. A weźmy pod uwagę, że Ukraina nie jest tworem autokratycznym z bezwzględnym aparatem policyjnym – o ile w rosji, która takie atrybuty posiada, udałoby się przez rok bez wojny utrzymać wojenne wzmożenie, o tyle nad Dnieprem mógłby być z tym problem. Nie wiem, czy ukraińska armia odbudowałaby się w zakresie podobnym do rosyjskiego – czy byłby ku temu klimat społeczny, polityczny, czy i jak Zachód dalej wspierałby ZSU materiałowo. Słowem, mnóstwo zmiennych przywodzących do niezbyt optymistycznych konkluzji.

A co, gdyby było jeszcze gorzej? Pisałem o tym w opowiadaniu „Zaniechanie” kilka miesięcy temu – putin mógłby mianowicie podbić stawkę i swą bieda-armię pchnąć na Zachód. Zaatakować państwa nadbałtyckie, „maluchy” pozbawione głębi strategicznej, głównie z tego powodu niezdolne do długotrwałej, samodzielnej obrony. Przy tej okazji „zawadzić” także o północno-wschodnią Polskę, by odciąć naturalny lądowy korytarz łączący Litwę z resztą terytorium NATO.

To mogłyby być „rosyjskie Ardeny” AD 2026. Ostatni zryw, który nie miałby na celu wygrania wojny z NATO – bo to niemożliwe – ale służyłby polepszeniu własnej pozycji. Zredefiniowaniu wyniku wojny, która w rosyjskiej propagandzie od dawna jest wojną z Zachodem. Armia rosyjska straciłaby w tym starciu swoje ostatnie cenne, konwencjonalne walory. Ale wspomnianą masą wyszarpałaby skrawek terytorium NATO, co w połączeniu z atomowym szantażem („spróbujcie odbić, a uderzymy”), dałoby Kremlowi potężny argument w negocjacjach o przyszłości Ukrainy i Europy. Coś, co nie wyszło Hitlerowi, putinowi – w odróżnieniu od swojego protoplasty dysponującemu bronią jądrową – mogłoby się udać.

A lud rosyjski, znów nakarmiony iluzją potęgi po „zwycięskiej wojnie”, zapewne przełknąłby trudy codzienności i dał reżimowi niezbędną legitymizację.

Nie, to nie jest scenariusz szczególnie prawdopodobny. Lecz nie da się go definitywnie wykluczyć, a biorąc pod uwagę skalę ewentualnych szkód, warto robić wszystko, by nie zaistniał. Jest w interesie nie tylko Ukrainy, ale i całej wschodniej flanki NATO, by rosyjska armia dalej wykrwawiała się w Donbasie. By uszczuplanie jej zasobów trwało nieustannie, bez dłuższej przerwy, aż wreszcie osiągnięty zostanie stan „wyzerowania”, rozumiany realistycznie, jako kondycja uniemożliwiająca napadanie na sąsiadów. „Do tanga trzeba dwojga” – w tym przypadku Ukrainy, która musi mieć siły i środki, by rosję punktować. To dalsze zapewnienie wsparcia winno być priorytetem sojuszników Kijowa, nie zaś szukanie sposobów na zamrożenie konfliktu. Co podkreślam nie bez powodu, w dniu zaprzysiężenia 47. prezydenta USA…

—–

Szanowni, jak wielokrotnie podkreślam, moje publicystyczne i reporterskie zaangażowanie w konflikt na Wschodzie w istotnej mierze możliwe jest dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Pomożecie w dalszym tworzeniu kolejnych treści?

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

To dzięki Wam powstają także moje książki!

Osoby zainteresowane nabyciem mojej ostatniej pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Maciejowi Szulcowi, Joannie Marciniak, Jakubowi Wojtakajtisowi, Andrzejowi Kardasiowi, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Arkowi Drygasowi, Tomaszowi Krajewskiemu, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu i Monice Rani. A także: Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Adamowi Cybowiczowi, Wojciechowi Bardzińskiemu, Krzysztofowi Krysikowi, Bognie Gałek, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi, Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Marcinowi Gonetowi, Pawłowi Krawczykowi, Joannie Siarze, Aleksandrowi Stępieniowi, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Piotrowi Rucińskiemu, Mateuszowi Borysewiczowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie i Grzegorzowi Dąbrowskiemu.

Podziękowania należą się również moim najhojniejszym „kawoszom” z ostatniego tygodnia: Grzegorzowi Lenzkowskiemu i Arkadiuszowi Wiśniewskiemu (za „wiadra” kawy!).

Nz. Szkolenie ukraińskich rekrutów/fot. SzG ZSU

Złudzenie

Będzie o Trumpie, ale zacznę od rosji – rosji, która wojny na Wschodzie nie wygra. Doprowadzenie do całkowitego upadku państwa ukraińskiego jest bowiem poza zasięgiem sił zbrojnych federacji. A tylko takie realia – okupacja większości terytorium Ukrainy i wasalizacja reszty – uzasadniałyby twierdzenia Moskwy o zwycięstwie. Scenariusze mniej lub bardziej „zgniłego kompromisu” oznaczają rosyjską porażkę. Nie tylko w relacji do celów, jakie przyświecały interwencji w 2022 roku. Przede wszystkim z powodu kosztów.

Jest bowiem rosja na wielu płaszczyznach zdruzgotana. Trzy z nich są najbardziej oczywiste:  militarna, gospodarcza i demograficzna.

Wojna w Ukrainie skasowała efekt niemal 15-letniej modernizacji armii putina. Straciła ona najwartościowszy sprzęt, mnóstwo najlepszego personelu, a co najważniejsze, wydrenowała do spodu posowieckie zapasy amunicyjne i jest dziś coraz bliżej równie finalnego drenażu zasobów sprzętowych z tamtego okresu.  „Renta po ZSRR” przechodzi do historii, co jest o tyle dokuczliwe, że bieżące moce produkcyjne nie są w stanie skompensować tych ubytków.

Gospodarka żyje dziś dzięki chińskiej kroplówce i własnej produkcji zbrojeniowej. Która owszem, daje ludziom pracę, wyższe zarobki, ale jej efekty w całości są przepalane – dosłownie i w przenośni – w Ukrainie. Owo przepalanie finansowane jest z oszczędności, topniejących w zastraszającym tempie. Państwo putina przejada kapitał, który mogłoby zainwestować gdzie indziej. Jego stan dobrze ilustruje analogia z lisem biegającym za własnym ogonem. Jest ruch, jest energia, jest złudzenie życia. Tyle że zwierz nie pędzi naprzód, a kręci się w koło, de facto stoi w miejscu i co dla niego najgorsze, stopniowo pożera ten własny ogon. To rozłożone w czasie samobójstwo.

Samobójstwem jest posyłanie setek tysięcy mężczyzn na śmierć w Ukrainie. Skala wojennych ubytków jest zatrważająca, a przecież trzeba do niej dorzucić okołowojenną emigrację i poprzedzającą wojnę pandemiczną hekatombę. Wedle ostrożnych szacunków, w ciągu minionych pięciu lat rosja straciła 3,5 mln obywateli, w dużej części z grup wiekowych i kategorii zawodowych ważnych czy wręcz kluczowych dla gospodarki. A dodajmy do tego spadającą dzietność i średnią długością życia (ta jest obecnie o kilkanaście lat krótsza niż w krajach najbardziej rozwiniętych), oraz dramatyczny spadek jakości usług publicznych (wszak realnie do 60 proc. wydatków państwa idzie na sektor obronny) – w efekcie możemy mówić o poważnym kryzysie, który już trwa, a którego najpoważniejsze skutki czają się na horyzoncie.

A przecież są jeszcze realia państwa z „gówna i snopowiązałki” – cała ta wykonana byle jak infrastruktura, równie byle jak konserwowana, a ostatnio – bo heloł, spec-operacja – w ogóle niedoglądana. Wszystkie te drogi, mosty, sieci przesyłowe, wodociągi, fabryki, obiekty użyteczności publicznej. Kilka dni temu w Moskwie „wybuchł” kolektor ściekowy i fontanna fekaliów o wysokości kilkudziesięciu metrów przelewała się godzinami; znamienne to i symboliczne było.

To taki kraj, z taką armia i z takim zapleczem, prowadzi dziś wojnę z Ukrainą. Fakt, iż obecnie ma inicjatywę, nie wynika z jego siły, ale ze słabości przeciwnika. Relatywnej słabości, wszak gdyby rzeczywista asymetria była większa, już dawno „byłoby pozamiatane”.

I tak dochodzimy do nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Problem z nim – w kontekście Ukrainy, ale i szerzej, całej Europy Środkowo-Wschodniej – sprowadza się do tego, że Trump może putinowi i rosjanom (albo tylko rosjanom, ale putin to wykorzysta) dać złudzenie siły i sprawczości. Tak się stanie, jeśli USA porzucą Ukrainę, a w dalszej kolejności w ogóle odpuszczą sobie Europę. Porzucą, czyli przymuszą Kijów do zawarcia pokoju na warunkach bardziej komfortowych dla Kremla. Na przykład takich, że Ukraina nie tylko godzi się na status quo, ale też wycofuje z objętych putinowskimi roszczeniami obwodów zaporoskiego i chersońskiego. Co nadal będzie moskiewską porażką (bo rosja chciała więcej), zarazem mając postać na tyle poważnej zmiany granic, że da się ją sprzedać jako rosyjski sukces. Sprzedać rosjanom i światu.

„No dobra”, mógłby rzec ktoś, „niech sobie ruskie w tym złudzeniu sukcesu żyją; kij im w oko”. No nie. Na co dzień nie dostrzegamy, jak iluzje i wyobrażenia wpływają na nasze życie. Jako socjolog tak właśnie postrzegam funkcje kultów religijnych. Bogów nikt nie widział, ich istnienie przyjmuje się na wiarę, tymczasem ta wiara przenika wszelkie aspekty naszej codzienności. Porządkuje je, ma moc tworzenia wspólnot, instytucji, kodeksów, moralności. Jednoczy, ale ma też wymiar destrukcyjny, objawiający się religijnymi wojnami i prześladowaniami. Podobnie działają rozmaite ideologie – nawet najbardziej oderwane od rzeczywistości potrafią wykreować sprawny organizacyjnie reżim. A ten może się okazać toksyczny w relacjach z innymi wspólnotami.

No więc jeśli rosjanie uwierzą w opowieść o spektakularnym zwycięstwie w Ukrainie, nakarmią nią swój imperializm, nie tylko mogą uznać, że było warto. Mogą poczuć chęć na więcej.

I tu znów wracamy do Trumpa – prezydent nie wypisze USA z NATO, nie ma takich uprawnień. Lecz spokojnie może wycofać wojska Stanów Zjednoczonych z Europy, a Sojusz sparaliżować decyzyjną obstrukcją. Te lęki nie biorą się z niczego, ale z trumpowych deklaracji oraz z doświadczenia jego pierwszej prezydentury, kiedy dramatycznie ograniczył amerykańską obecność wojskową na kontynencie.

Co, jeśli znów to zrobi? Co, jeśli oleje NATO? Co, jeśli wcześniej da rosjanom poczucie siły, pomagając zakończyć wojnę w Ukrainie na bardziej moskiewskich warunkach?

Pamiętacie, na jakich warunkach rosja weszła do wojny w 2022 roku? Decyzja o agresji oparta była o trzy założenia: o własnej sile, o słabości Ukrainy i o słabości Zachodu, przede wszystkim Ameryki. To ostatnie miało zostać w pełni zweryfikowane latem 2021 roku, kiedy siły USA w popłochu wycofały się z Afganistanu. „Takie Stany nam nie przeszkodzą”, uznano na Kremlu. To i pozostałe dwa założenia okazały się złudzeniami.

Ale putin wcale nie musi ulegać iluzjom, może mieć rzetelne rozeznanie sytuacji. W tym przypadku świadomość, że wojna w Ukrainie przetrąciła kręgosłup jego armii. Mógłby zatem zamknąć się w norze, ale z drugiej strony kryzysy, jakie zafundował rosji, prędzej czy później „wybuchną mu w twarz”, wywołają fale społecznego niezadowolenia, pewnie i buntu. Lepiej „uciec do przodu”, wejść w jeszcze jedną „zwycięską wojnę”. Obywatele rosji są na takie bodźce podatni – powiedzą sobie „biedujemy, ale znów kogoś pobiliśmy!”. Agresją skompensują niedostatki. W którymś momencie rzeczywistość dobierze im się do skóry, ale putin nie potrzebuje dekad. Jest starcem, zostało mu najwyżej kilkanaście lat życia. Trump może dać mu komfort na najbliższe cztery.

I znów ktoś może rzec: „pal licho, przecież Polski nie zaatakują”. No nie, na to rosja jest za krótka. Ale potrafię wyobrazić sobie scenariusz, w którym putin obiera za cel któreś z państw nadbałtyckich. Gra va banque, przekonany, że „Ameryki tu nie ma”, że „Trump nie kiwnie palcem”. Kiwnie czy nie, przekonamy się po fakcie. Gdy formalnie spełnione zostaną warunki, byśmy jako kraj poszli na wojnę. Takie mogą być skutki trumpowskiej dezynwoltury.

—–

Jak się przed nimi chronić? Co w najbliższym czasie winno podziać się w Ukrainie? O tym w kolejnym wpisie. Na dziś to wszystko, dziękuję za lekturę i polecam Waszej uwadze przyciski poniżej. Piszę bowiem dzięki Waszemu wsparciu, za które pięknie dziękuję.

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Nz. Donald Trump, oficjalna prezydencka fotografia/fot. White House

Groźba

Krótki przegląd mediów z ostatnich tygodni nie pozostawia złudzeń – atak rosji na kraje NATO jest już przesądzony. Rozmaitych wieszczy różni co najwyżej perspektywa – zdaniem jednych, wojna wybuchnie w ciągu roku, inni przewidują jej początek za trzy, kolejni za pięć-sześć lat.

Patrząc z perspektywy budowania możliwości obronnych – to w zasadzie „jutro”.

Nie będę odnosił się do konkretnych przewidywań i uczciwie zaznaczę, że jestem wobec takich scenariuszy sceptyczny – co wynika z krytycznej oceny potencjału federacji rosyjskiej. Nie zmienia to faktu, że lęki związane z ryzykownymi działaniami rosji obecne są u dużej części Polaków. Jak wynika z lutowego sondażu Instytut Badań Pollster, aż 56 proc. ankietowanych przyznało, że obawia się wojny rosji z NATO (32 proc. badanych nie podzieliło takich obaw). No i jest też cechą rzetelnego wojskowego planowania uwzględnienie nawet minimalnych zagrożeń – by w razie potrzeby móc na nie odpowiednio reagować.

—–

W pełnych pesymizmu przepowiedniach zwykle pierwszym celem rosyjskiego ataku nie jest Polska, a państwa nadbałtyckie. To skądinąd zupełnie racjonalny „wybór”, zważywszy na położenie i potencjał militarny Rzeczpospolitej. Mimo granicy z obwodem królewieckim nie jesteśmy tak „wystawieni” jak Litwa, Łotwa i Estonia (choć operacyjne wykorzystanie terytorium Białorusi w zasadzie tę zaletę znosi). No i nasza armia byłaby dla wojsk rosyjskich dużo poważniejszym wyzwaniem niż siły Bałtów – takim, do którego należałoby się bardziej i dłużej przygotować.

W „obiegu” są rzecz jasna scenariusze jednoczesnego uderzenia rosji na Polskę i kraje nadbałtyckie, ale to już totalne war-fiction. Na gruncie realistycznych rozważań – mało prawdopodobnych, ale nie niemożliwych – należy uznać, że nawet jeśli Moskwa chciałaby zaatakować nasz kraj, byłby to jej kolejny krok po uprzednim zajęciu „Pribałtyki”.

A co z Ukrainą? Właściwym jest założenie, że trwający tam konflikt wiąże ręce Moskwie. Skala działań i wielkość zaangażowanego potencjału nie pozwalają rosji na inne interwencje.

Lecz na potrzeby tekstu przyjmijmy założenie z na poły żartobliwego prawa Murphy’ego – że co miało się zepsuć, to się zepsuło; co mogło pójść nie tak, właśnie nie tak poszło. Wiele rzeczy musiałoby się wydarzyć – a inne nie wydarzyć – by rosja stworzyła odpowiednio liczny i wyposażony kontyngent do działań wymierzonych w kraje nadbałtyckie, przy jednoczesnym utrzymaniu status quo w Ukrainie. Dużo poważniejsza niż obecnie erozja pomocy wojskowej Zachodu oraz gwałtowny rozkład samodzielnych możliwości obronnych Ukrainy odegrałyby tu kluczową rolę. Pozwoliłyby putinowi zamrozić konflikt, a zarazem trzymać topór w powietrzu, gdyby Ukraińcy zechcieli wykorzystać otwarcie kolejnego frontu na swoją korzyść.

To skrajnie mało prawdopodobne, ale całkowicie wyrugować takiej opcji nie sposób.

—–

No więc mamy gromadzących się rosjan u granic krajów nadbałtyckich – i co dalej? Jak ochronić naszych sojuszników?

Powiedzmy sobie jasno – Litwa, Łotwa i Estonia to bardzo niewdzięczny teren do obrony. I „niewybaczający” zaniechań i pomyłek.

Spójrzmy najpierw na Ukrainę, trzy i pół razy większą niż cała nadbałtycka trójka. Przestrzenna rozległość tego kraju zapewniła mu głębię strategiczną i operacyjną – zaplecze, w którym odtwarza się gotowość bojową ukraińskiej armii i „zapas terenu” pozwalający na tworzenie kolejnych linii obronnych w razie niepowodzeń. Zarazem rozłożyła rosyjską logistykę, która w realiach rozciągniętych szlaków zaopatrzeniowych nie była w stanie – zwłaszcza w początkowym okresie pełnoskalowej wojny – zapewnić dostaw pierwszoliniowym oddziałom, przesądzając o ich porażkach.

Tymczasem kraje nadbałtyckie są nieduże, pokonane dystansu od granicy z rosją/Białorusią do morza mogłoby zająć oddziałom zmechanizowanym kilka-kilkanaście godzin. Nawet w przypadku najgłębiej prowadzonych natarć, zaplecze logistyczne dla wykonujących je oddziałów znajdowałoby się – patrząc z perspektywy rosjan – na ich własnym terytorium. W „Pribałtyce” nie ma miejsca na budowanie głęboko urzutowanych pozycji obronnych, na manewr bezpiecznego odskoku, by się przegrupować i przejść do kontrataku. Przegrana bitwa graniczna zapewne oznaczałaby przegraną wojnę. Rosyjską falę należałoby zatem odeprzeć zaraz u początku naporu.

Siły Bałtów byłyby w tym celu niewystarczające. Z gier sztabowych przeprowadzonych kilka lat temu w Pentagonie wynika, że do skutecznej obrony państw nadbałtyckich – poza miejscowymi wojskami – należałoby delegować dziesięć natowskich brygad ciężkich. Dodatkowe 40 tysięcy ludzi, z ponad tysiącem czołgów i wozów bojowych. Gdyby rosjanie dziś koncentrowali się u granic Litwy, Łotwy i Estonii, wyekspediowanie takich sił byłoby trudne, biorąc pod uwagę zasoby Europy, ale nie niemożliwe. Z wiodącym udziałem Amerykanów w zasadzie proste.

Co to oznacza dla rosyjskich kalkulacji, nietrudno sobie wyobrazić. Ale…

…do lektury pozostałej części mojego tekstu zapraszam Was na portal Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. No więc nas straszą, wykorzystując do tego także Białoruś/screen z dzisiejszej Rzepy

Ryzyko

A na weekend mam dla Was obszerne czytadło. Kilka dni temu rozmawiałem z red. Michałem Sutowskim z Krytyki Politycznej, dziś ukazał się nasz wywiad. Jego tytuł „Scenariusze wojny rosyjsko-ukraińskiej. Zachód przeżarł dywidendę pokoju” – oddaje treść rozmowy. Poniżej fragment dotyczący ryzyka rosyjskiego ataku na państwa NATO.

—–

Michał Sutowski: Nie da się zbudować lepszej armii (by móc zaatakować NATO – dop. MO)?

Marcin Ogdowski: (…) zapóźnienie technologiczne to niejedyne zmartwienie Rosjan. Samo „zamrożenie” konfliktu w Ukrainie to za mało, by mieć „czyste” tyły. Korzystając z okazji, że gros rosyjskich sił zaangażowałoby się gdzie indziej, Kijów mógłby „odmrozić” front. By tego uniknąć, Rosja najpierw musiałaby definitywnie rozprawić się z Ukrainą.

Czyli podbić cały kraj?

Owszem. A pamiętajmy, że samo podbicie to jedno, zajęte terytoria trzeba jeszcze utrzymać. Mówiąc wprost, Ukrainę należałoby spacyfikować do tego stopnia, by Ukraińcom odechciało się prowadzić wojnę partyzancką. Co wymagałoby od Rosji mobilizacji znacznie większej niż obecna i zajęłoby lata. Lata angażowania potężnych środków w realiach postępującej degrengolady technologicznej amii. Nie widzę tu miejsca na groźny dla nas ciąg dalszy.

Rozumiem, że bez importu komponentów z Zachodu nie da się zbudować dużo sprawniejszej armii i że sprzęt poradziecki w magazynach jest coraz starszy i coraz bardziej zdezelowany. Ale czy nawet bardzo stare czołgi, typu T-62, które walczyły jeszcze z Chińczykami nad Ussuri, jeśli byłoby ich choćby setki, nie wystarczą do tego, żeby podbić np. państwa bałtyckie? Czy ich się nie da zająć przy pomocy, ja wiem, piechoty z kałasznikowami?

Jednym z atutów strategicznych Ukrainy jest jej przestrzenna rozległość, która okazała się dla Rosjan i ich logistyki nie do przebrnięcia. Kraje nadbałtyckie są maleńkie, pokonane dystansu od granicy z Rosją do morza, mogłoby zająć oddziałom zmechanizowanym kilka-kilkanaście godzin. Nie ma tam miejsca na budowanie głęboko urzutowanych pozycji obronnych. Nawet w przypadku najgłębiej prowadzonych natarć, zaplecze logistyczne dla wykonujących je oddziałów znajdowałoby się – patrząc z perspektywy Rosjan – na ich własnym terytorium. Mógłbym takich argumentów wymienić wiele, ale do sedna – Litwa, Łotwa i Estonia stanowią obszar niewdzięczny do obrony. Czysto teoretycznie więc można sobie wyobrazić, że zaleją go hordy fatalnej jakości, ale licznego wojska. Coś jak z filmowymi zombiakami, które przeganiają uzbrojonych ludzi z kolejnych miejsc.

To jak ich zatrzymać?

Wystarczy postawić odpowiednią tamę i najeżyć ją bronią. Z gier sztabowych przeprowadzonych w Pentagonie wynika, że do skutecznej obrony państw nadbałtyckich trzeba 10 natowskich brygad ciężkich. A mówimy o symulacjach przeprowadzonych przed pełnoskalową wojną w Ukrainie, kiedy wartość armii rosyjskiej oceniono na wyższą niż była w rzeczywistości.

10 brygad to jest około 40-50 tysięcy natowskich żołnierzy. A obecnie jest tam ilu?

Łącznie z wojskami tych państw to ponad 40 tysięcy ludzi. Tyle że te 50 tys. to miała być wartość dodana, żołnierze innych państw NATO, głównie Amerykanie. Zatem obecnie nie ma tam wystarczających sił. Ale pamiętajmy, że operacji wojskowych nie przeprowadza się nagle, a dzisiaj trudno o zaskoczenie na poziomie strategicznym. Rosjanie nie byli w stanie tego zrobić w Ukrainie, tzn. nagromadzić odpowiednią ilość wojsk bez wiedzy Ukraińców i NATO. I z taką samą transparentnością mielibyśmy do czynienia w przypadku koncentracji u granic państw nadbałtyckich.

I co to zmienia?

Jeśli przeciwnik gromadzi siły, robimy to samo. Przerzucenie 10-brygadowego kontyngentu może się wydawać w tej chwili bardzo trudnym wyzwaniem, ale jest w zasięgu amerykańskiej logistyki. W ciągu kilku tygodni zdołano by ukompletować tego rodzaju ugrupowanie. Inaczej mówiąc, czysto teoretycznie zagrożenie jest, ale biorąc pod uwagę potencjał i możliwości NATO, trudno oczekiwać, żeby Rosjanom się powiodło.

Cieszę się, ale te wszystkie kalkulacje wiszą na Amerykanach.

Niestety, całe NATO wisi na Amerykanach. Nawet 80 procent zdolności związanych z transportem strategicznym, na odległe dystanse, to możliwości Amerykanów. Ten sam rząd wielkości ma zastosowanie wobec potencjału bojowego floty morskiej, chociaż oczywiście w liczbach rzeczywistych okrętów w innych krajach NATO jest więcej, niż mają ich USA. Ale i bez Ameryki, choć dużo-dużo słabszy, Sojusz Północnoatlantycki byłoby nadal silniejszy od Rosji.

Tylko że NATO bez Amerykanów to nie tylko kwestia arytmetyki, tych czołgów i dronów na papierze, ale też kwestia woli politycznej. Bo Rosjanie mogą się mylić sądząc, że Francuz czy Hiszpan w okopie jest gorszy od Rosjanina, ale problem w tym, że bez udziału Amerykanów oni tym bardziej nie będą chcieli umierać za Kłajpedę czy Suwałki. Inaczej mówiąc, czy nie jest tak, że z Amerykanami w Europie to wygląda całkiem nieźle, ale bez Amerykanów, po jakimś zwrocie izolacjonistycznym, z polskiego punktu widzenia wszystko zaczyna się sypać?

Bardzo dużo zmiennych zaczyna się sypać, ale to nie odbiera Polsce podmiotowości. Nie jest tak, że nic już nie bylibyśmy w stanie zrobić.

—–

Cały wywiad znajdziecie pod tym linkiem.

Tytułem uzupełnienia (zwłaszcza w kontekście całego wywiadu i wieńczącej go konkluzji). Z ryzykiem wojny jest jak z ryzykiem katastrofy lotniczej – nawet jeśli jest niskie, bliskie zeru, to i tak – z uwagi na ewentualne skutki – należy traktować je bardzo poważnie. Wypadki lotnicze zdarzają się rzadko, ale w ich efekcie ginie mnóstwo ludzi. Podobnie z wojnami. Więc nie jest żadną fanaberią „dmuchanie na zimne”, śrubowanie procedur i norm, zabezpieczanie się.

Zwłaszcza że rosyjskie elity polityczne cechuje wyraźna skłonność do ryzykanctwa, gry va banque oraz bezwzględna determinacja. Trzeba więc założyć, że rosjanie będą szukać swojej szansy. Presją dyplomatyczną, ekonomiczną (surowcową) i militarną (poniżej progu wojny) dążyć do osłabienia sojuszniczych więzi, wyizolować ze wspólnoty pojedyncze państwa.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. okolice Izjumu, zima 2023/fot. własne

„Zwrot”

Kilka dni temu przez media przeszła informacja o rzekomych rosyjskich przygotowaniach do… inwazji krajów nadbałtyckich. Natowskich, dodam dla porządku. „Gruba sprawa”, można by pomyśleć, a na pewno pomyślelibyśmy w ten sposób dwa lata temu. Tak licznie i tak mocno zaczadzeni mitem „drugiej armii świata”.

Nie mam pewności, jaki był cel tej wrzutki. Jeśli pierwotne źródło (nie badałem tego) było nasze (zachodnie), mogło chodzić o podtrzymanie narracji o rosyjskim zagrożeniu dla wschodniej flanki, co docelowo ma mobilizować do dalszych wysiłków na rzecz Ukrainy i osłabiania rosji. Jeśli źródło było rosyjskie, to mamy do czynienia z ciągiem dalszym budowania wrażenia o sile i wpływowości federacji. Strach przed rosją odgrywał do 2022 roku istotną rolę w jej relacjach z innymi państwami. Wojna w Ukrainie osłabiła moc tego atutu, ale go nie zniosła. W interesie Kremla leży zatem dalsze sugerowanie, że jest się czego bać.

Nawet jeśli realnie nie ma czego.

Kilka dni temu kremlowscy propagandyści – a w ślad za nimi ruskofilskie ameby intelektualne z naszego podwórka – ogłosiły zwrot zaczepny i rosyjską ofensywę. Cel – zajęcie Awdijewki. Przed wojną 30-tysìęcznego miasteczka, takiej poddonieckiej sypialni. Triumfalizm doniesień godny był operacji w skali co najmniej odpowiadającej szturmowi Berlina z 1945 roku. W sumie nadal tak się wydarzenia z Awdijewki w rusnecie relacjonuje.

Jedyne, co realnie podobne, to determinacja rosyjskich dowódców i ich gotowość do przelewania żołnierskiej krwi. Te kilka dni przyniosły rosjanom trzy do czterech tysięcy zabitych, nieznaną, ale na pewno dużo większą liczbę rannych oraz dziesiątki utraconych czołgów i pojazdów opancerzonych. Zysk? Jakieś 4 km kw terenu.

Pewnie będzie więcej – i trupów, i zdobytego obszaru. Pewnie za kilka tygodni Kreml znów ogłosi wielki sukces – zdobycie kolejnego miasta. Przypomnę, 30-tysięcznego przed wojną. Którego broni ułamek armii ukraińskiej, w zasadzie po to tylko, by skrwawiać rosyjskie oddziały.

I spójrzmy teraz na mapy i statystki. Tallin – 400-tysięczna metropolia, Wilno – półmilionowa, Ryga – sześciusettysięczne miasto. Czy ktoś naprawdę wierzy, że to jest liga, w której mogą zagrać ruscy gamonie? Ich kiepscy generałowie, ich słabo wyszkolona i zmotywowana armia?

Nie dla psa kiełbasa, zwykło się mówić na moim podwórku w podobnych sytuacjach.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Śmieci pozostawione przez rosjan w zajętej przez nich szkole w Cyrkunach pod Charkowem/fot. własne