Groźba

Krótki przegląd mediów z ostatnich tygodni nie pozostawia złudzeń – atak rosji na kraje NATO jest już przesądzony. Rozmaitych wieszczy różni co najwyżej perspektywa – zdaniem jednych, wojna wybuchnie w ciągu roku, inni przewidują jej początek za trzy, kolejni za pięć-sześć lat.

Patrząc z perspektywy budowania możliwości obronnych – to w zasadzie „jutro”.

Nie będę odnosił się do konkretnych przewidywań i uczciwie zaznaczę, że jestem wobec takich scenariuszy sceptyczny – co wynika z krytycznej oceny potencjału federacji rosyjskiej. Nie zmienia to faktu, że lęki związane z ryzykownymi działaniami rosji obecne są u dużej części Polaków. Jak wynika z lutowego sondażu Instytut Badań Pollster, aż 56 proc. ankietowanych przyznało, że obawia się wojny rosji z NATO (32 proc. badanych nie podzieliło takich obaw). No i jest też cechą rzetelnego wojskowego planowania uwzględnienie nawet minimalnych zagrożeń – by w razie potrzeby móc na nie odpowiednio reagować.

—–

W pełnych pesymizmu przepowiedniach zwykle pierwszym celem rosyjskiego ataku nie jest Polska, a państwa nadbałtyckie. To skądinąd zupełnie racjonalny „wybór”, zważywszy na położenie i potencjał militarny Rzeczpospolitej. Mimo granicy z obwodem królewieckim nie jesteśmy tak „wystawieni” jak Litwa, Łotwa i Estonia (choć operacyjne wykorzystanie terytorium Białorusi w zasadzie tę zaletę znosi). No i nasza armia byłaby dla wojsk rosyjskich dużo poważniejszym wyzwaniem niż siły Bałtów – takim, do którego należałoby się bardziej i dłużej przygotować.

W „obiegu” są rzecz jasna scenariusze jednoczesnego uderzenia rosji na Polskę i kraje nadbałtyckie, ale to już totalne war-fiction. Na gruncie realistycznych rozważań – mało prawdopodobnych, ale nie niemożliwych – należy uznać, że nawet jeśli Moskwa chciałaby zaatakować nasz kraj, byłby to jej kolejny krok po uprzednim zajęciu „Pribałtyki”.

A co z Ukrainą? Właściwym jest założenie, że trwający tam konflikt wiąże ręce Moskwie. Skala działań i wielkość zaangażowanego potencjału nie pozwalają rosji na inne interwencje.

Lecz na potrzeby tekstu przyjmijmy założenie z na poły żartobliwego prawa Murphy’ego – że co miało się zepsuć, to się zepsuło; co mogło pójść nie tak, właśnie nie tak poszło. Wiele rzeczy musiałoby się wydarzyć – a inne nie wydarzyć – by rosja stworzyła odpowiednio liczny i wyposażony kontyngent do działań wymierzonych w kraje nadbałtyckie, przy jednoczesnym utrzymaniu status quo w Ukrainie. Dużo poważniejsza niż obecnie erozja pomocy wojskowej Zachodu oraz gwałtowny rozkład samodzielnych możliwości obronnych Ukrainy odegrałyby tu kluczową rolę. Pozwoliłyby putinowi zamrozić konflikt, a zarazem trzymać topór w powietrzu, gdyby Ukraińcy zechcieli wykorzystać otwarcie kolejnego frontu na swoją korzyść.

To skrajnie mało prawdopodobne, ale całkowicie wyrugować takiej opcji nie sposób.

—–

No więc mamy gromadzących się rosjan u granic krajów nadbałtyckich – i co dalej? Jak ochronić naszych sojuszników?

Powiedzmy sobie jasno – Litwa, Łotwa i Estonia to bardzo niewdzięczny teren do obrony. I „niewybaczający” zaniechań i pomyłek.

Spójrzmy najpierw na Ukrainę, trzy i pół razy większą niż cała nadbałtycka trójka. Przestrzenna rozległość tego kraju zapewniła mu głębię strategiczną i operacyjną – zaplecze, w którym odtwarza się gotowość bojową ukraińskiej armii i „zapas terenu” pozwalający na tworzenie kolejnych linii obronnych w razie niepowodzeń. Zarazem rozłożyła rosyjską logistykę, która w realiach rozciągniętych szlaków zaopatrzeniowych nie była w stanie – zwłaszcza w początkowym okresie pełnoskalowej wojny – zapewnić dostaw pierwszoliniowym oddziałom, przesądzając o ich porażkach.

Tymczasem kraje nadbałtyckie są nieduże, pokonane dystansu od granicy z rosją/Białorusią do morza mogłoby zająć oddziałom zmechanizowanym kilka-kilkanaście godzin. Nawet w przypadku najgłębiej prowadzonych natarć, zaplecze logistyczne dla wykonujących je oddziałów znajdowałoby się – patrząc z perspektywy rosjan – na ich własnym terytorium. W „Pribałtyce” nie ma miejsca na budowanie głęboko urzutowanych pozycji obronnych, na manewr bezpiecznego odskoku, by się przegrupować i przejść do kontrataku. Przegrana bitwa graniczna zapewne oznaczałaby przegraną wojnę. Rosyjską falę należałoby zatem odeprzeć zaraz u początku naporu.

Siły Bałtów byłyby w tym celu niewystarczające. Z gier sztabowych przeprowadzonych kilka lat temu w Pentagonie wynika, że do skutecznej obrony państw nadbałtyckich – poza miejscowymi wojskami – należałoby delegować dziesięć natowskich brygad ciężkich. Dodatkowe 40 tysięcy ludzi, z ponad tysiącem czołgów i wozów bojowych. Gdyby rosjanie dziś koncentrowali się u granic Litwy, Łotwy i Estonii, wyekspediowanie takich sił byłoby trudne, biorąc pod uwagę zasoby Europy, ale nie niemożliwe. Z wiodącym udziałem Amerykanów w zasadzie proste.

Co to oznacza dla rosyjskich kalkulacji, nietrudno sobie wyobrazić. Ale…

…do lektury pozostałej części mojego tekstu zapraszam Was na portal Interia.pl – wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. No więc nas straszą, wykorzystując do tego także Białoruś/screen z dzisiejszej Rzepy

Ryzyko

A na weekend mam dla Was obszerne czytadło. Kilka dni temu rozmawiałem z red. Michałem Sutowskim z Krytyki Politycznej, dziś ukazał się nasz wywiad. Jego tytuł „Scenariusze wojny rosyjsko-ukraińskiej. Zachód przeżarł dywidendę pokoju” – oddaje treść rozmowy. Poniżej fragment dotyczący ryzyka rosyjskiego ataku na państwa NATO.

—–

Michał Sutowski: Nie da się zbudować lepszej armii (by móc zaatakować NATO – dop. MO)?

Marcin Ogdowski: (…) zapóźnienie technologiczne to niejedyne zmartwienie Rosjan. Samo „zamrożenie” konfliktu w Ukrainie to za mało, by mieć „czyste” tyły. Korzystając z okazji, że gros rosyjskich sił zaangażowałoby się gdzie indziej, Kijów mógłby „odmrozić” front. By tego uniknąć, Rosja najpierw musiałaby definitywnie rozprawić się z Ukrainą.

Czyli podbić cały kraj?

Owszem. A pamiętajmy, że samo podbicie to jedno, zajęte terytoria trzeba jeszcze utrzymać. Mówiąc wprost, Ukrainę należałoby spacyfikować do tego stopnia, by Ukraińcom odechciało się prowadzić wojnę partyzancką. Co wymagałoby od Rosji mobilizacji znacznie większej niż obecna i zajęłoby lata. Lata angażowania potężnych środków w realiach postępującej degrengolady technologicznej amii. Nie widzę tu miejsca na groźny dla nas ciąg dalszy.

Rozumiem, że bez importu komponentów z Zachodu nie da się zbudować dużo sprawniejszej armii i że sprzęt poradziecki w magazynach jest coraz starszy i coraz bardziej zdezelowany. Ale czy nawet bardzo stare czołgi, typu T-62, które walczyły jeszcze z Chińczykami nad Ussuri, jeśli byłoby ich choćby setki, nie wystarczą do tego, żeby podbić np. państwa bałtyckie? Czy ich się nie da zająć przy pomocy, ja wiem, piechoty z kałasznikowami?

Jednym z atutów strategicznych Ukrainy jest jej przestrzenna rozległość, która okazała się dla Rosjan i ich logistyki nie do przebrnięcia. Kraje nadbałtyckie są maleńkie, pokonane dystansu od granicy z Rosją do morza, mogłoby zająć oddziałom zmechanizowanym kilka-kilkanaście godzin. Nie ma tam miejsca na budowanie głęboko urzutowanych pozycji obronnych. Nawet w przypadku najgłębiej prowadzonych natarć, zaplecze logistyczne dla wykonujących je oddziałów znajdowałoby się – patrząc z perspektywy Rosjan – na ich własnym terytorium. Mógłbym takich argumentów wymienić wiele, ale do sedna – Litwa, Łotwa i Estonia stanowią obszar niewdzięczny do obrony. Czysto teoretycznie więc można sobie wyobrazić, że zaleją go hordy fatalnej jakości, ale licznego wojska. Coś jak z filmowymi zombiakami, które przeganiają uzbrojonych ludzi z kolejnych miejsc.

To jak ich zatrzymać?

Wystarczy postawić odpowiednią tamę i najeżyć ją bronią. Z gier sztabowych przeprowadzonych w Pentagonie wynika, że do skutecznej obrony państw nadbałtyckich trzeba 10 natowskich brygad ciężkich. A mówimy o symulacjach przeprowadzonych przed pełnoskalową wojną w Ukrainie, kiedy wartość armii rosyjskiej oceniono na wyższą niż była w rzeczywistości.

10 brygad to jest około 40-50 tysięcy natowskich żołnierzy. A obecnie jest tam ilu?

Łącznie z wojskami tych państw to ponad 40 tysięcy ludzi. Tyle że te 50 tys. to miała być wartość dodana, żołnierze innych państw NATO, głównie Amerykanie. Zatem obecnie nie ma tam wystarczających sił. Ale pamiętajmy, że operacji wojskowych nie przeprowadza się nagle, a dzisiaj trudno o zaskoczenie na poziomie strategicznym. Rosjanie nie byli w stanie tego zrobić w Ukrainie, tzn. nagromadzić odpowiednią ilość wojsk bez wiedzy Ukraińców i NATO. I z taką samą transparentnością mielibyśmy do czynienia w przypadku koncentracji u granic państw nadbałtyckich.

I co to zmienia?

Jeśli przeciwnik gromadzi siły, robimy to samo. Przerzucenie 10-brygadowego kontyngentu może się wydawać w tej chwili bardzo trudnym wyzwaniem, ale jest w zasięgu amerykańskiej logistyki. W ciągu kilku tygodni zdołano by ukompletować tego rodzaju ugrupowanie. Inaczej mówiąc, czysto teoretycznie zagrożenie jest, ale biorąc pod uwagę potencjał i możliwości NATO, trudno oczekiwać, żeby Rosjanom się powiodło.

Cieszę się, ale te wszystkie kalkulacje wiszą na Amerykanach.

Niestety, całe NATO wisi na Amerykanach. Nawet 80 procent zdolności związanych z transportem strategicznym, na odległe dystanse, to możliwości Amerykanów. Ten sam rząd wielkości ma zastosowanie wobec potencjału bojowego floty morskiej, chociaż oczywiście w liczbach rzeczywistych okrętów w innych krajach NATO jest więcej, niż mają ich USA. Ale i bez Ameryki, choć dużo-dużo słabszy, Sojusz Północnoatlantycki byłoby nadal silniejszy od Rosji.

Tylko że NATO bez Amerykanów to nie tylko kwestia arytmetyki, tych czołgów i dronów na papierze, ale też kwestia woli politycznej. Bo Rosjanie mogą się mylić sądząc, że Francuz czy Hiszpan w okopie jest gorszy od Rosjanina, ale problem w tym, że bez udziału Amerykanów oni tym bardziej nie będą chcieli umierać za Kłajpedę czy Suwałki. Inaczej mówiąc, czy nie jest tak, że z Amerykanami w Europie to wygląda całkiem nieźle, ale bez Amerykanów, po jakimś zwrocie izolacjonistycznym, z polskiego punktu widzenia wszystko zaczyna się sypać?

Bardzo dużo zmiennych zaczyna się sypać, ale to nie odbiera Polsce podmiotowości. Nie jest tak, że nic już nie bylibyśmy w stanie zrobić.

—–

Cały wywiad znajdziecie pod tym linkiem.

Tytułem uzupełnienia (zwłaszcza w kontekście całego wywiadu i wieńczącej go konkluzji). Z ryzykiem wojny jest jak z ryzykiem katastrofy lotniczej – nawet jeśli jest niskie, bliskie zeru, to i tak – z uwagi na ewentualne skutki – należy traktować je bardzo poważnie. Wypadki lotnicze zdarzają się rzadko, ale w ich efekcie ginie mnóstwo ludzi. Podobnie z wojnami. Więc nie jest żadną fanaberią „dmuchanie na zimne”, śrubowanie procedur i norm, zabezpieczanie się.

Zwłaszcza że rosyjskie elity polityczne cechuje wyraźna skłonność do ryzykanctwa, gry va banque oraz bezwzględna determinacja. Trzeba więc założyć, że rosjanie będą szukać swojej szansy. Presją dyplomatyczną, ekonomiczną (surowcową) i militarną (poniżej progu wojny) dążyć do osłabienia sojuszniczych więzi, wyizolować ze wspólnoty pojedyncze państwa.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. okolice Izjumu, zima 2023/fot. własne

„Zwrot”

Kilka dni temu przez media przeszła informacja o rzekomych rosyjskich przygotowaniach do… inwazji krajów nadbałtyckich. Natowskich, dodam dla porządku. „Gruba sprawa”, można by pomyśleć, a na pewno pomyślelibyśmy w ten sposób dwa lata temu. Tak licznie i tak mocno zaczadzeni mitem „drugiej armii świata”.

Nie mam pewności, jaki był cel tej wrzutki. Jeśli pierwotne źródło (nie badałem tego) było nasze (zachodnie), mogło chodzić o podtrzymanie narracji o rosyjskim zagrożeniu dla wschodniej flanki, co docelowo ma mobilizować do dalszych wysiłków na rzecz Ukrainy i osłabiania rosji. Jeśli źródło było rosyjskie, to mamy do czynienia z ciągiem dalszym budowania wrażenia o sile i wpływowości federacji. Strach przed rosją odgrywał do 2022 roku istotną rolę w jej relacjach z innymi państwami. Wojna w Ukrainie osłabiła moc tego atutu, ale go nie zniosła. W interesie Kremla leży zatem dalsze sugerowanie, że jest się czego bać.

Nawet jeśli realnie nie ma czego.

Kilka dni temu kremlowscy propagandyści – a w ślad za nimi ruskofilskie ameby intelektualne z naszego podwórka – ogłosiły zwrot zaczepny i rosyjską ofensywę. Cel – zajęcie Awdijewki. Przed wojną 30-tysìęcznego miasteczka, takiej poddonieckiej sypialni. Triumfalizm doniesień godny był operacji w skali co najmniej odpowiadającej szturmowi Berlina z 1945 roku. W sumie nadal tak się wydarzenia z Awdijewki w rusnecie relacjonuje.

Jedyne, co realnie podobne, to determinacja rosyjskich dowódców i ich gotowość do przelewania żołnierskiej krwi. Te kilka dni przyniosły rosjanom trzy do czterech tysięcy zabitych, nieznaną, ale na pewno dużo większą liczbę rannych oraz dziesiątki utraconych czołgów i pojazdów opancerzonych. Zysk? Jakieś 4 km kw terenu.

Pewnie będzie więcej – i trupów, i zdobytego obszaru. Pewnie za kilka tygodni Kreml znów ogłosi wielki sukces – zdobycie kolejnego miasta. Przypomnę, 30-tysięcznego przed wojną. Którego broni ułamek armii ukraińskiej, w zasadzie po to tylko, by skrwawiać rosyjskie oddziały.

I spójrzmy teraz na mapy i statystki. Tallin – 400-tysięczna metropolia, Wilno – półmilionowa, Ryga – sześciusettysięczne miasto. Czy ktoś naprawdę wierzy, że to jest liga, w której mogą zagrać ruscy gamonie? Ich kiepscy generałowie, ich słabo wyszkolona i zmotywowana armia?

Nie dla psa kiełbasa, zwykło się mówić na moim podwórku w podobnych sytuacjach.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Śmieci pozostawione przez rosjan w zajętej przez nich szkole w Cyrkunach pod Charkowem/fot. własne

Rojenia

Kremlowska propaganda nie ustaje w działaniach wymierzonych w zachodnie opinie publiczne. Z afisza w zasadzie nie schodzą atomowe groźby, ale pojawiają się również nowe „atrakcje”. Jedną z nich – skierowaną do Polaków i narodów nadbałtyckich – jest zapowiedź użycia Grupy Wagnera do… zajęcia tzw.: przesmyku suwalskiego. Rejonu, gdzie stykają się granice Polski i Litwy, który odcina obwód królewiecki od zwasalizowanej przez rosjan Białorusi. Mówił o tym przed kilkoma dniami emerytowany generał andriej kartapołow, przewodniczącym komisji obrony w rosyjskiej dumie. Groźby te uskuteczniał w państwowej telewizji Kanał 1, w programie władimira sołowiowa. Jego zdaniem, wagnerowcy mogą zająć przesmyk „w kilka godzin”, odcinając państwa nadbałtyckie od lądowego połączenia z resztą krajów NATO.

Gen. kartapołow od dawna wygłasza rozmaite kocopoły, chwalące potęgę rosyjskiego oręża, podobnie zresztą jak gospodarz wspomnianego programu. Patrzeć na to można z uśmiechem na twarzy, pogardą bądź politowaniem, co nie zmienia faktu, że w świecie klikbajtów i dominacji taniej sensacyjności, zawsze znajdą się użyteczni idioci, którzy z trwogą (zwykle udawaną) poniosą takie informacje dalej. Tak właśnie zareagowała część polskich mediów, kolportując wynurzenia kartapołowa w tonie, który u części odbiorców mógł wywołać zaniepokojenie. „Czy oni, ci wagnerowcy, naprawdę byliby w stanie wejść do nas?”, pyta mnie Czytelniczka.

I właśnie o to w tym chodzi – patrząc z rosyjskiej perspektywy. Niepokój nie musi być powszechny; grunt, by był, a w sprzyjających okolicznościach da się go rozniecić. Wystarczy, że kilkadziesiąt, może kilkaset tysięcy Polaków (i Bałtów), zacznie się zastanawiać, „co by było gdyby?”. W takich okolicznościach pojawi się refleksja związana z sensownością pomocy Ukrainie czy generalnie „drażnienia rosji”, która może poskutkować postulatem, by „lepiej siedzieć cicho”. W odróżnieniu od rosji, której władza (de facto właściciele) nie musi się przejmować głosami obywateli, w państwach demokratycznych przestrach i wynikające z niego postawy mogą się przełożyć na decyzje polityczne. A w Polsce mamy już ugrupowanie wybitnie prorosyjskie, z apetytem na udział w rządach, które chętnie wprowadziłoby w życie doktrynę „pokojowych relacji z rosją” (kpię rzecz jasna z tej „pokojowości”, bo w istocie o kolaborację chodzi).

No więc apeluję przy tej okazji o rozsądek w informowaniu o rosyjskich groźbach. I wracam do sedna.

Nie, wagnerowcy nie stanowią militarnego zagrożenia dla Polski czy Litwy, a już zwłaszcza dla NATO jako całości. Wagner to lekka piechota, która owszem, w Ukrainie – zwłaszcza podczas zmagań o Bachmut – „dorobiła się” sporo ciężkiego sprzętu, ale ten wrócił już do armii (co było skutkiem rozbrojenia formacji po puczu prigożyna). I generalnie, wagnerowcy nie są w stanie działać bez wsparcia logistycznego regularnych sił zbrojnych – nie mają do tego ani służb, ani doświadczenia, ani niezbędnego zaplecza technicznego. Oczywiście, czołgi zawsze można najemnikom „podrzucić”, amunicję do nich również. Czy to z zasobów armii rosyjskiej czy białoruskiej – która, czego nie wszyscy mają świadomość, od początku pełnoskalowego konfliktu w Ukrainie służy rosjanom jako darmowy dostawca sprzętu i, przede wszystkim, amunicji. Tyle że to oznaczałoby otwartą wojnę z NATO. Stałe wsparcie uczyniłoby z Wagnera to, czym grupa była w Ukrainie – integralną część rosyjskich sił zbrojnych. Podziwiam fantastów, którzy nadal wierzą, że armia rosyjska posiada zdolności do atakowania Sojuszu. Wojsko federacji nie może sobie dać rady z Ukrainą, której potencjał militarny odpowiada może kilku procentom możliwości kolektywnego NATO. Z czym zatem do ludzi?

I z kim? Wagner w początkach swojego istnienia skupiał byłych żołnierzy sił specjalnych i jednostek powietrznodesantowych. Nie był to może kwiat światowego najemnictwa – jak chcieliby tego rosjanie – o czym można się było przekonać w Syrii. Tym niemniej było to przyzwoite wojsko, które świetnie sprawdzało się w Afryce, jako wsparcie dla lokalnych reżimów. Ta część grupy funkcjonuje zresztą do dziś – nikt jej nie rozbrajał, nikt nie ściągał do domu; Moskwa nie zamierza rezygnować z ambicji siania fermentu na „czarnym lądzie”, więc nie pozbywa się użytecznego narzędzia. Przy czym miejmy świadomość, na czym robota wagnerowców tam polega. Nie są to intensywne działania zbrojne z wykorzystaniem całej gamy nowoczesnych systemów uzbrojenia. Najemnicy Kremla – na zlecenie afrykańskich sponsorów – co najwyżej pacyfikują lekkozbrojną partyzantkę, przede wszystkim wykonując stricte policyjną robotę. W stylu SS, bo także poprzez terror i zbrodnie.

W Ukrainie wagnerowcy działali od samego początku konfliktu, gdy przyszła inwazja, dostali nawet „swój” odcinek frontu. Zdziesiątkowani, bardzo szybko stracili elitarny charakter. A ponieważ prigożyn przegrał z regularną armią bitwę o bardziej wartościowych rekrutów, późnym latem zeszłego roku zaczęła się rekrutacja kryminalistów. Ściągnięto ich do Wagnera prawie 50 tys. i to oni – trzy czwarte członków formacji – stanowili o jakości grupy. Bardzo niskiej jakości, wszak zwłaszcza w szczytowych zmaganiach o Bachmut chodziło wyłącznie o „armatnie mięso”. Jego masa miała ściągać ukraiński ogień i uwagę, „zużywać” obrońców, ich zapasy, demaskować stanowiska obronne. Na tak przygotowany grunt wchodziły wartościowe jednostki Wagnera i regularnej armii. W takich okolicznościach, jak przyznaje sam prigożyn, zginęło 20 tys. wagnerowców-kryminalistów. Należy założyć, że co najmniej drugie tyle zostało rannych. Mówmy zatem o formacji ponownie zdziesiątkowanej – a więc nielicznej – w istotnej mierze pozbawionej taktycznego kunsztu. Do takich „wojowników” strzela się jak do kaczek.

Z danych polskich służb wynika, że w tej chwili w Białorusi przebywa najwyżej 800 wagnerowców. Oczywiście, mogą dojechać następni, kolejnych najemników można zrekrutować – tylko skąd wziąć ludzi, skoro regularna armia rosyjska boryka się z niedostatkiem personelu, szczególnie dotkliwie odczuwanym tam, gdzie wojska najbardziej potrzeba, czyli w Ukrainie? I nie, jakoś nie widzę oczyma wyobraźni tłumów Białorusinów, garnących się do Wagnera.

Nie ma czym, nie ma kim – i nie ma też za bardzo jak stworzyć na przesmyku realne zagrożenie. To teren mocno zalesiony, ze słabą infrastrukturą drogową, bez linii kolejowych. Mogę sobie wyobrazić szybki przemarsz piechurów wzdłuż polsko-litewskiej granicy, ale szybki przemarsz wojska jest tam zwyczajnie niemożliwy. A wiemy już dobrze, czym jest rosyjska logistyka i jak bardzo się „rozkracza”, gdy nie może operować na torach.

Uczciwość każe jednak rozważyć scenariusz zuchwały, skrajnie dla rosjan optymistyczny. Oto udało im się stworzyć kilkunastotysięczny kontyngent, dobrze uzbrojony i wyszkolony, teoretycznie zdolny pokonać przeszkody terenowe, logistyczne – i zająć przesmyk. Na zasadzie gry va banque – „nie chcemy wojny z NATO, ale co weźmiemy, tego nie oddamy. A jak spróbujecie nam to zabrać, użyjemy atomówek”. Obawy Litwinów, Łotyszy i Estończyków związane z rosją sprowadzały się do podobnego scenariusza. To kraje małe, które można szybko wchłonąć, korzystając z przewagi potencjału (faktu, że w regionie rosja miała więcej wojska niż NATO). Tyle że po 24 lutego 2022 roku Sojusz wzmocnił swoją obecność w tej części Europy, a wiele wartościowych jednostek armii rosyjskiej – które mogłyby Wagnera wesprzeć – zostało z obwodu i Białorusi przerzuconych do Ukrainy. Gdzie zresztą część solidnie pogruchotało. Przede wszystkim zaś zmieniła się filozofia polityki obronnej NATO. Przed inwazją planiści Sojuszu dopuszczali możliwość zajęcia części przyfrontowych krajów i późniejsze ich odbicie w ramach kontrofensywy. Obecnie – jak to ujął prezydent Joe Biden – NATO będzie bronić każdego centymetra swojej ziemi. Miałoby czym? Tak. Sojuszniczy komponent lotniczy na wschodniej flance bije jakościowo wszystko, czym w tej materii może dysponować rosja. Dodatkowe niemal 20 tys. żołnierzy, wśród których jest kilkanaście tysięcy Amerykanów, z naddatkiem wystarczy, by poradzić sobie z wagnerowskim wyzwaniem.

A wciąż nie mówmy o możliwościach, jakimi dysponuje Wojsko Polskie. Które owszem, jest „rozgrzebane”, bo brakuje mu ludzi i sprzętu, ale tym, co ma, nawet samodzielnie by sobie z problemem poradziło. Kilka kluczy F-16 wybombardowałoby ruską kolumnę, artylerzyści z Mazur – ich Kraby i Langusty – dołożyliby trzy grosze, a resztę zaoraliby pancerniacy z Wesołej na swoich Leopardach (spokojnie, byłby czas, by je tam rozmieścić). Kilkanaście godzin i nie byłoby czego zbierać.

I jeszcze a propos zebrania. Koncentracja Wagnera nie uszłaby uwadze natowskiego zwiadu. Skutek? Koncentracja sił własnych i „palec na spuście”. A kto wie – może i atak wyprzedzający. Dajmy na to „zhimarsowanie” pozycji wyjściowych Wagnera. W końcu to tylko najemnicy, z którymi rząd rosyjski nie ma nic wspólnego…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Najemnik pod Bachmutem/fot. Grupa Wagnera