Przytyk

I co z tym Donbasem? – pytają mnie Czytelnicy. – Miała być wielka bitwa, a jak na razie nic takiego się nie dzieje – zauważają. Skądinąd słusznie, bo w potocznym przekonaniu „bitwa” to jednorazowy incydent, a że mało uczymy się historii najnowszej, to zwykle jeszcze postrzegamy ją jako kilkugodzinne zmagania. Coś jak starcie pod Grunwaldem, trwające od rana do wieczora. Nakłuli się, narąbali – i przed zachodem słońca skończyli. Współczesność tymczasem – tak dramatycznie nieobecna w programach szkolnych – już na stałe zmodyfikowała pojęcie „bitwy”; takie boje nad Sommą czy pod Verdun toczyły się przez kilka miesięcy i de facto były serią imponujących potyczek, z których część – z uwagi na rozmach – zasługiwałaby na osobną kategorię w historii. To w takim ujęciu używa się dziś określenia „bitwa o Donbas”, w takich okolicznościach pierwsze 30 dni bojów na północy Ukrainy zyskało miano „bitwy o Kijów”. Oczywiście, określenia „kampania w Donbasie” czy „kampania we wschodniej Ukrainie” byłyby bardziej na miejscu, ale z jakichś (nieistotnych w tym momencie) powodów bardziej wolimy słowo „bitwa”. Niech więc tak będzie – i dajmy sobie spokój z rozważaniami natury metodologiczno-semantycznej.

Rozstrzygnięć nie ma i przez wiele dni nie będzie. Rosjanie przyjęli strategię „macania” ukraińskiej obrony, szukania jej słabszych punktów. Metodą klasycznie rosyjską, czyli rozpoznaniem bojem. Ładują więc z artylerii wzdłuż całej linii frontu, a potem posyłają do ataku piechotę wspartą czołgami i wozami bojowymi. Co znamienne, „mięsem armatnim” są zwykle oddziały z tak zwanych ludowych republik; źle wyszkolone, źle wyekwipowane, kiepsko zmotywowane. Ale nadające się do „badania gruntu”. Tam, gdzie sytuacja jest obiecująca, do akcji wkraczają grupy bojowe regularnej rosyjskiej armii. Dla pewności – jest coraz więcej doniesień na ten temat – „ubezpieczane” przez kadyrowców. Ubezpieczane tak, jak w czasach II wojny światowej ubezpieczały nacierające wojska oddziały zaporowe NKWD. Stalinowski rozkaz nr 227 – znany pod hasłem „ani kroku wstecz!” – wygasł wraz z zakończeniem tamtego konfliktu, ale wiele wskazuje na to, że stał się inspiracją dla współczesnych dowódców rosyjskich sił zbrojnych. Wpadły więc pierwszoliniowe orki w kleszcze – z przodu Ukraińcy, z tyłu swoi Czeczeni – lecz wbrew intencjom generałów, nie przekłada się to na spektakularne sukcesy. O przełamaniu frontu nie ma mowy, a kilka lokalnych zdobyczy pozostaje bez wpływu na strategiczną sytuację w Donbasie.

Rosjanie popełnili tu kardynalny błąd (który to już w tej wojnie?). Działają „ławą”, zamiast skupić się na jednym, dwóch punktach. Lokalne ataki z zachowaniem znacznej przewagi w ludziach i sprzęcie przyniosłyby im większe korzyści; w taki sposób łatwiej byłoby zrobić we froncie wyrwę. Mam wrażenie, że powody rosyjskiego zaniechania są natury mentalnej. Że tamtejsi sztabowcy planują operacje jakby znów/wciąż istniał Związek Radziecki, a armia liczyła miliony żołnierzy. I zachowała wysokie możliwości ofensywne, przy jednoczesnej zdolności do obrony już zajętych terytoriów. A tak wcale nie jest. Rosjanie mają w Donbasie około 70 tysięcy żołnierzy, których wspiera 20 tysięcy „wojskowych” z separatystycznych republik i kilkanaście tysięcy najemników. Ukraińskie siły liczą mniej więcej tyle samo ludzi. Fakt, iż obrońcom udało się przerzucić na wschód spore oddziały (wcześniej było tam 40 tysięcy żołnierzy), dowodzi kolejnego rosyjskiego błędu. We właściwie prowadzonej wojnie – patrząc z rosyjskiej perspektywy – Ukraińcy nie powinni mieć takiej swobody operacyjnej. Jest ona dla Rosjan tym bardziej niebezpieczna, że u obrońców nie ma rozróżnienia na jednostki lepsze i gorsze. Tak naprawdę do boju o Donbas stanęła elita ukraińskiej armii – brygady zaprawione w bojach jeszcze z czasów sprzed inwazji oraz oddziały ostrzelane i okrzepłe w bitwie o Kijów. Do pięt nie dorastają im „wagnerowcy” gorszego sortu, wojskowi z łapanki z DRL i ŁRL czy „tik-tokowi” bojownicy z Czeczenii. Dlaczego? Do tej pory zginęło trzy tysiące z ośmiu tysięcy delegowanych do Ukrainy najemników; w zastępstwie poległych, na wojnę wysyła się już nie „ex-specjalsów”, bo tych w Rosji mocno ubyło, ale chętnych do szybkiego zarobku mężczyzn po służbie zasadniczej, których wartość bojowa jest wysoce wątpliwa. Z kolei „armiom” republik ludowych brakuje ochotników, od tygodni trwają więc „łowy” na mężczyzn w Doniecku i Ługańsku; takie wojsko nada się do pacyfikacji cywilów, w innych okolicznościach zwyczajnie się nie sprawdza. Podobnie jak kadyrowcy, nieźle wyekwipowani i odważni, ale kompletnie nieogarniający podstaw wojskowej taktyki. I masowo ginący na skutek tych warsztatowych braków, złośliwie określanych mianem głupoty.

Zatem tylko regularne rosyjskie wojsko może stawić czoła obrońcom. I oczywiście, ma ono wielką przewagę w lotnictwie i artylerii, sporą w czołgach i wozach bojowych. Wystarczającą, gdyby mądrze tych atutów użyć. Ale jako się rzekło – Rosjanie z nich nie korzystają. A czas działa na pożytek Ukraińców. Zachód śle do Ukrainy już nie tylko lekki sprzęt. W ciszy dzieją się naprawdę wielkie rzeczy i już niebawem część rosyjskich atutów uda się zniwelować. Tak naprawdę pozostanie im jedynie nieproporcjonalnie silne lotnictwo, ale po pierwsze, udowodnili już, że nie potrafią z niego efektywnie korzystać, po drugie, zmienia się struktura wyposażenia przeciwlotniczego i przeciwrakietowego ukraińskich wojsk na wschodzie kraju. Bez wchodzenia w szczegóły, pojawia się tam coraz więcej sprzętu o lepszych parametrach niż naramienne wyrzutnie. Swoboda operacyjna rosyjskiego lotnictwa nad Ukrainą będzie więc spadać, nie rosnąć.

Stąd przekonanie, że Ukraińcy mogą bitwę o Donbas wygrać.

I oczywiście, dojdzie do tego dzięki pomocy Zachodu (w tym Polski). Co podkreślam, bo spotkałem się dziś z absurdalnym zarzutem na Twitterze. „Bez Zachodu Ukraińcy nie byliby w stanie się bronić”, pisze jeden z użytkowników. Kontekst tej wypowiedzi nie pozostawia wątpliwości, że był to przytyk w stronę obrońców. Tyleż zabawny, co żałosny. Bo owszem, dostawy broni i amunicji są ważne. Wsparcie wywiadowcze może nawet bardziej istotne. Fakt, iż między 2015 a 2021 rokiem 70 tysięcy ukraińskich żołnierzy każdego szczebla przeszło różnorakie szkolenia pod okiem instruktorów NATO (także Polaków), zdecydowanie pracuje dziś na korzyść obrońców. Którym zdrowie i życie ratuje zaimplementowany z zachodnich armii system medycyny pola walki (mój boże, w 2015 roku modliłem się, by mnie nic nie trafiło, albo żeby trafiło „na amen”. Przyzwyczajony do realiów natowskiego Medavacu, świadomości, że gdziekolwiek będę, w ciągu godziny wyląduję na stole operacyjnym, a wcześniej fachowa ręka odpowiednio mnie „zaopatrzy”, z przerażeniem oglądałem rozklekotany ambulans ukraińskiego wojska w Popasne i słuchałem lekarza, który mówił mi, że „jego” stół jest z lat 50., a żołnierzy nie uczy się zakładania opasek uciskowych, których zresztą wojsku brakuje). Dziś przeżywalność ukraińskich rannych jest na poziomie 70-kilku procent, rosyjskich 30-50 (w zależności od formacji – po szczegóły odsyłam do wcześniejszego wpisu). Więc tak, zasługi Zachodu/NATO są duże – a życzyłbym sobie, żeby były większe! – ale u licha, bez woli oporu i bez odwagi Ukraińców na nic by się to wszystko zdało. To oni walczą – giną, zostają ranni. I to oni zabijają, odwalając za Europę najtrudniejszą część zadania.

—–

Wysoce wymowne zdjęcie w kontekście ceny, jaką płacą Ukraińcy za bezpieczeństwo całej Europy…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Autor

Marcin

I am freelance journalist, writer, blogger, author of military-themed blog bezkamuflazu.pl. During my journalist activities, I covered multiple conflicts and humanitarian crisises – in Iraq, Afghanistan, Ukraine, Georgia, Lebanon, Uganda and Kenya. In years 2009-2014, I wrote blog zafganistanu.pl dedicated to Afghan war, deployment of Polish Forces and veteran’s affairs. I am also author or co author of non-fiction books and political-fiction novels including „Międzyrzecze” and recently published „Stan wyjątkowy”.