Podsumowanie

„Własna broń jądrowa albo członkostwo w NATO” – to fałszywa alternatywa. Ukraina może mieć odpowiednie gwarancje bezpieczeństwa pozyskane w inny sposób.

Europo-i-polskocentryczna wizja konfliktu w Ukrainie to poważny błąd poznawczy, któremu masowo ulegamy, oceniając postępowanie Stanów Zjednoczonych.

Inny błąd poznawczy sprowadza się do tego, że dostrzegamy słabnącą Ukrainę, a nie widzimy coraz bardziej słaniającej się rosji.

Czy operacja kurska się powiodła?

O co dziś dziś toczy się wojna w Ukrainie – jakie są rosyjskie i ukraińskie cele na najbliższe miesiące?

O tym wszystkim, i o wielu innych kwestiach, mówię w wywiadzie udzielonym Podkastowi Dezinformacyjnemu. Odcinek nosi tytuł „Wojna na wyczerpanie”, jest dostępny na kilku platformach, oto linki do dwóch najpopularniejszych – na Spotify oraz w YouTubie.

Wybaczcie, że brzmię jak ze studni (to moja wina; zepsułem mikrofon), ale da się tego słuchać bez szkody na zdrowiu. Co więcej, sądzę, że warto, bo zrobiło nam się z tego wywiadu „gęste” podsumowanie sytuacji Ukrainy, okraszone kilkoma predykcjami.

A zatem dziś Ogdowski w wersji słuchanej, nie pisanej. Zapraszam!

—–

Dziękuję za uwagę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszej pracy, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Osoby zainteresowane nabyciem moją najnowszej książki pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, w wersji z autografem, oraz kilku innych wcześniejszych pozycji (również z bonusem), zapraszam tu.

Zdjęcie ilustracyjne, fot. SzG ZSU

„Zwycięstwo”

Dziś króciutko, bom w drodze, ale chciałbym podzielić się z Wami pewną refleksją. Taką mianowicie, że zdumiewa mnie coraz bardziej rozziew między opiniami co poniektórych rodzimych analityków, dotyczących możliwości armii rosyjskiej, a tym, co realnie dzieje się na wschodnim froncie.

Tam naprawdę odbywają się „mięsne szturmy”, wcale bądź w niewielkim stopniu wsparte sprzętem ciężkim – którego po prostu brakuje. Nie ma w nich masowości typowej dla pierwszo- czy drugowojennych ataków, ale skutki są podobne. Żadne, bądź symboliczne korekty w przebiegu linii frontu i zalegające na przedpolu trupy, z których wydobywa się dokuczliwy smród.

Rażący prymitywizm rosyjskich działań nijak się ma do wizji snutej przez wspomnianych specjalistów. Obrazu stechnicyzowanej, coraz bardziej doświadczonej armi putina, która wkrótce rozprawi się z Ukrainą, a potem zagrozi też NATO.

„A jedzie mi tu czołg?”, pytało się na podwórku, palcem wskazując oko.

—-

Jest w najnowszej ekranizacji „Na zachodzie bez zmian” scena, w której zabłąkany artyleryjski pocisk eksploduje w pobliżu maszerujących na front niemieckich żołnierzy. Nieopierzeni rekruci reagują panicznie, prowadzący ich oficer złorzeczy, po czym dodaje:

– Kajzer oczekuje od was, że przeżyjecie w okopach sześć tygodni – cynizm tych słów nie przystaje do wyobrażeń o szybkiej zwycięskiej wojnie, którymi dotąd karmiono poborowych.

Te sześć tygodni nie jest literacko-filmową fikcją. To efekt kalkulacji niemieckich sztabowców – swoisty kompromis między realiami brutalnych pierwszowojennych zmagań, a możliwościami machiny administracyjno-szkoleniowej, przygotowującej kolejne „wsady” armatniego mięsa. Następne i następne…

42 dni to sporo więcej niż kilkanaście, a tyle – sądząc po szacunkach rosyjskich strat – wynosi średnia przeżywalność żołnierza putinowskiej armii. Jak wynika z danych Departamentu Obrony USA (zebranych przez amerykańskie służby), do tej pory wyeliminowano z walki nawet 725 tys. rosjan. Bazując na ostrożniejszych (!) ukraińskich statystykach, możemy przyjąć, że miesięczne rosyjskie straty oscylują w granicach 30-35 tys. ludzi. Średnio po 1000-1200 dziennie, zdarza się, że w okolicach dwóch tysięcy. Zatem w miesiąc armia rosyjska pozbywa się ekwiwalentu niemal trzech dywizji. Dla lepszego zobrazowania skali dramatu – to tak, jakby Polska straciła w tym czasie połowę swoich wojsk lądowych (operacyjnych). Czy jedną szóstą całości sił zbrojnych.

Większość poległych agresorów to „mobiki” (choć dziś to określenie straciło na popularności). Rzucane do walki bez należytego przeszkolenia. „Rekordzista” – spośród ujawnionych i znanych przypadków – w piątek otrzymał kartę powołania, w poniedziałek był już na froncie. Dwa dni później oddał się do niewoli – dlatego przeżył. Innemu szczęścia zabrakło – we wtorek żegnał się z żoną na dworcu kolejowym, a w sobotę był już martwy, co wiemy z żałobnych wpisów wdowy.

—–

Tak, i Ukraińcy ponoszą straty. Mniejsze, a w ostatnich tygodniach znów znacząco mniejsze, ale też jest ich mniej. Tak, rosjanie nie są szaleni; strategia „mięsnych szturmów” – uwzględniwszy coraz bardziej ograniczone możliwości techniczne moskali oraz ich mentalność – jest racjonalna. Dopuszcza gigantyczne straty, zakładając zarazem, że „po drodze” uda się wyniszczyć potencjał armii ukraińskiej i ukraińskiego państwa. To droga do pyrrusowego zwycięstwa, ale zwycięstwa – kalkulują na Kremlu.

Tylko czym będzie rosyjska armia po takim zwycięstwie, jeśli w ogóle (!) do niego dojdzie? Ano właśnie…

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. wyzwolone obszary Ukrainy. Mimo upływu dwóch lat okolice Izjuma wciąż pełne są min. Ukraina, także w tym wymiarze, będzie się mierzyć z rosyjskim dziedzictwem przez długie lata…/fot. własne

„Dziady”

Był lipiec 2015 roku – przez Szyrokino, nadmorski kurort położony nieopodal Mariupola, przebiegała wówczas linia frontu. Formalnie obowiązywały tzw. porozumienia mińskie, które przewidywały, że obie strony nie będą używać artylerii. Tymczasem separatyści do spółki z rosjanami grzmocili po pozycjach ukraińskich ile wlezie, i to z najcięższych kalibrów. Ukraińcy nie pozostawali dłużni – i tak trwała sobie kanonada, w środku której spędziłem kilkanaście godzin.

Ogień zmusił moich ukraińskich towarzyszy do opuszczenia okopów – schroniliśmy się w piwnicach zrujnowanego ośrodka kolonijnego „Majak”. Ściany drżały, tynk sypał się na głowy, a chłopcy co rusz złorzeczyli na „watników”.

– Już całkiem rozwalą drogę i kto dowiezie nam żarcie? – jeden z nich wyjaśnił mi powody złości. Przypomniałem sobie ścieżkę wiodącą ku pozycjom „mojego” plutonu. Rano, kilkanaście godzin wcześniej, była poprzecinana lejami i wymagała poruszania się slalomem. Bardzo szybkim slalomem, bo na finiszu droga wychodziła na otwarty teren ostrzeliwany przez snajpera.

Kiwnąłem głową. Nad nami, w jednym z pomieszczeń magazynowych, zgromadzono setki puszek „tuszonki”, więc mogłoby się wydawać, że nie ma powodów do zmartwień. Rzecz w tym, że wieprzowiny (jeśli to rzeczywiście była wieprzowina…) przełknąć się nie dało, z uwagi na obrzydliwy smak i podłą jakość. „Tego nawet psy i koty żreć nie chcą…”, mówili żołnierze, przeklinając armijną logistykę i wychwalając wolontariuszy, którzy na zapleczu przygotowywali posiłki z „normalnych produktów” i dowozili je pick-upami na front.

Niedobór – jak to zwykle bywa – wykształcał zaradnych. Ostrzał trwał w najlepsze, gdy żołnierz imieniem Maksym klepnął mnie w ramię i powiedział:

– Chodź, coś ci pokażę.

Zeszliśmy do czegoś, co było piwnicą w piwnicy – małym pomieszczeniem wyposażonym w łóżko, stolik, krzesło i dwie skrzynie po amunicji.

– Fajnie się tu urządziłem, prawda? – gospodarz oczekiwał aprobaty. – Patrz – był wyraźnie zadowolony. – Moje skarby – uchylił jedną ze skrzyń.

Sądziłem, że zobaczę zdobyczne artefakty – elektronikę czy inny wartościowy sprzęt – tymczasem patrzyłem na… słodycze. Czekoladę, kilka batonów, jakieś ciastka i cukierki. Były też puszki z „energetykami” i paczka kawy. – Szybko nie umrę… – Maksym puścił oczko.

Uśmiechnąłem się. Na wesoło, choć w głębi ducha na smutno. Jako „dziecko komuny” wychowałem się w gospodarce niedoboru i kulturze przezorności, nakazującej chomikowanie. Jednak większość życia spędziłem w innych realiach, a ta jego część związana z pracą i wojnami wręcz mnie „zepsuła”. Towarzyszenie Polakom i Amerykanom w Iraku i Afganistanie oznaczało funkcjonowanie w warunkach logistycznego luksusu. Płatnik – rząd USA – robił wszystko, by żołnierz dobrze zjadł (przyswoił dziennie 4 tys. kalorii), wypoczął, miał zapewnioną rozrywkę; jako tzw. embed, dziennikarz akredytowany przy wojsku, i ja byłem beneficjentem tego systemu. Lody waniliowe na pustyni? Proszę bardzo. Świeże owoce i warzywa z drugiego końca świata? Nie ma problemu. Stek? Jasne! Jak wysmażony? W takim kontekście skarby Maksyma jawiły się niczym śmieci. Ba, tak właśnie o nich pomyślałem, przypominając sobie walające się po natowskich bazach racje żywnościowe, pełne także niechcianych słodyczy.

Wtedy, w Szyrokino, w pełni uświadomiłem sobie różnicę między wojną prowadzoną przez Wschód (i na Wschodzie), a konfliktem, w który angażuje się Zachód.

Często słyszę argument, że „Ukraina jest za biedna, by tę wojnę wygrać”. Zgadzam się z nim, i zarazem nie zgadzam. Dlaczego?

Pisałem już o tym, więc tylko powtórzę – gdyby wsparcie dla Kijowa miało typowy zachodni rozmach logistyczny (bogactwo materiałowe) – gdyby Zachód użył nie promili, a procentów swego ekonomicznego potencjału – po armii rosyjskiej w Ukrainie nie zostałby marny pył. W realiach „kroplówki” zaś jest jak jest – wystarczy, by obronić niepodległość, ale na definitywne pokonanie wroga nie ma większych szans.

Nie dlatego, że rosjanie są jakoś szczególnie lepiej zaopatrzeni i wyposażeni. Z wielu miejsc dochodzą wieści o tym, że armia rosyjska już się „ogarnęła”. Sporo w tym prawdy, zwłaszcza jeśli za punkt wyjścia weźmiemy kondycję tego wojska wczesną jesienią 2022 roku – rozbitego, zdemoralizowanego i zdziesiątkowanego. Dziś rosjanie sprawnie uzupełniają straty i mogą sobie pozwolić na częste rotowanie oddziałów – luksus niedostępny Ukraińcom. Z obecności większej liczby „świeżego wojska” nie wywodziłbym jednak wniosku o rosyjskiej gotowości do „wielkiej ofensywy” – więcej napiszę o tym w oddzielnym wpisie, jutro. Na użytek tego tekstu dość stwierdzić, że miażdżąca większość oddziałów inwazyjnych wciąż pozostaje armią „dziadów”, trawioną potężnymi problemami aprowizacyjnymi i żenująco niewydolną logistyką.

Co z tego, że w siły zbrojne rosji mają bombowce strategiczne, zdolne razić rakietami na odległość dwóch i pół tysiąca kilometrów, że wysyłają w kosmos satelity obserwacyjne, a w podziemnych silosach trzymają rakiety międzykontynentalne z głowicami jądrowymi? Co z tego, skoro zwykły żołnierz na pierwszej linii często nie ma co zjeść i nie dostarcza mu się pitnej wody, w efekcie nie dość, że jest głodny, to jeszcze trawi go czerwonka.

Ba, nierzadko zmienia się w kryminalistę. Powszechna bezkarność sprawców zbrodni to część modus operandi rosyjskiej armii nie dlatego, że rosjanie są „z gruntu źli” – bo nie są. Po prostu, wojsko nie jest w stanie zaspokoić wielu podstawowych potrzeb żołnierza, godzi się zatem na jego bandyckie zachowania, traktując je jako cenę za dyspozycyjność. Promując wręcz jako cnotę samowystarczalność prostego „sołdata”, który sam się wyżywi – rabując żywność cywilom – i jeszcze sobie dorobi – kradnąc dobra materialne okupowanej ludności.

Z jakiego powodu o tym piszę? Mit „drugiej armii świata” zdechł w Ukrainie zimą i wiosną 2022 roku. Ale od jakiegoś czasu znów się w naszej części świata odradza. Na miano osobliwego paradoksu zasługuje fakt, że dzieje się to mimo braku znaczących sukcesów rosji. Znów – jak przed inwazją – pozwalamy się okłamywać (pro)rosyjskiej propagandzie i sami się okłamujemy co do rzeczywistych możliwości militarnych federacji rosyjskiej. Tymczasem to nadal jest bieda-armia, silna słabością swojego ubogiego przeciwnika.

Nadal możemy pomóc Ukraińcom tych „dziadów” pokonać.

A gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Pozwoliłem sobie zilustrować ów wpis zaproszeniem na spotkanie – w najbliższy czwartek, w Lublinie. Mam nadzieję, że mimo pięknej pogody frekwencja dopisze.

Istotne fragmenty tego tekstu znalazły się w linkowanym materiale, który opublikowałem w portalu Interia.pl

Odcięcie

Dwóch kolegów rozmawia o polityce:

– Co nowego?

– NATO jest w stanie wojny z rosją.

– I jak to wygląda?

– rosja straciła trzysta pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, kilkanaście tysięcy czołgów i wozów bojowych, kilkaset samolotów i śmigłowców.

– A jak trzyma się NATO?

– NATO jeszcze nie weszło do akcji.

Dowcip dowcipem, ale tak to mniej więcej wygląda. Rosyjska armia utraciła mnóstwo ludzi, najcenniejszego sprzętu i reputację. Szczytowym osiągnięciem rosyjskich generałów jest dziś zachowanie kontroli nad kilkunastoma procentami zajętych wcześniej terenów Ukrainy, a największą zdobyczą mijającego roku pozostaje powiatowy Bachmut, liczący przed wojną 70 tys. mieszkańców.

Kurdyjski przykład

Oczywiście, to nie NATO było przeciwnikiem moskali, a Siły Zbrojne Ukrainy – i to one „zmieliły” całe wojska lądowe federacji w ich stanach i liczebności sprzed inwazji. Sojusz „tylko” podrzucał sprzęt, amunicję i dane wywiadowcze – w tym sensie, pośrednio, uczestniczył w działaniach wojennych. No i pamiętajmy, że z ukraińskiej perspektywy sprawy tak różowo nie wyglądają – jest bowiem 200 tys. zabitych i rannych żołnierzy, jest 70 tys. ofiar wśród cywilów, jest wreszcie zniszczony kraj i zdemolowana gospodarka. Niemniej z punktu widzenia Zachodu – który nie utracił w tej wojnie żadnego żołnierza, a na jej prowadzenie przeznaczył ułamki własnych budżetów – efektywność przedsięwzięcia zmierzającego do osłabienia głównego przeciwnika wydaje się porażająca. Ujmując rzecz prostymi słowami: NATO, rękoma Ukraińców, spuściło rosji solidny łomot.

I teraz, ku zdumieniu (i rozpaczy…) nie tylko Ukrainy, zdaje się tracić zainteresowanie ciągiem dalszym.

Czy rzeczywiście traci? Uważam, że niezależnie od wewnętrznych rozgrywek w Stanach i Europie, początek roku przyniesie rozstrzygnięcia korzystne dla Ukrainy. Będzie dalsze finansowanie, będą kolejne transze wsparcia wojskowego oraz pakiety gospodarcze i pomocowe. Ale rzetelne przewidywania muszą uwzględniać także najgorsze scenariusze – a choćby dlatego, że historia lubi się powtarzać, a reputacja Amerykanów (siły napędowej zachodniego sojuszu), jako chwiejnych protektorów, nie bierze się znikąd. Nie trzeba wcale sięgać głęboko wstecz – dość wspomnieć haniebne potraktowanie Kurdów po zakończeniu „Pustynnej Burzy” w 1991 roku. Najpierw Waszyngton zachęcał ich do rebelii przeciwko siłom Saddama Husajna, a potem – gdy powstanie wybuchło – zostawił bojowników na pastwę irackiego lotnictwa. No więc także w imię intelektualnej uczciwości pójdźmy tym tropem i spróbujmy wyobrazić sobie, czym byłoby odcięcie „zachodniej kroplówki”.

To oczywiście wyrywkowa i mocno uproszczona analiza, na potrzeby krótkiego tekstu; fanów rozbudowanej narracji już dziś zapraszam do lektury mojej „ukraińskiej” książki, która ukaże się pod koniec lutego przyszłego roku.

„Ładowanie po zapleczu”

Wracając do sedna – bez dodatkowej pomocy USA i UE Ukrainie szybko zabraknie rakiet dla systemów obrony powietrznej. Do zestawów poradzieckich amunicji brakuje już teraz (w najlepszym razie jest na wyczerpaniu), a przemysł nie ma zdolności do jej produkcji. Wojenna wynalazczość skutkuje hybrydami – wschodnimi wyrzutniami, które strzelają zachodnimi rakietami – ale ciężar obrony w coraz większym stopniu spoczywa na sprzęcie w pełni zachodnim. Doskonałe systemy Patriot czy IRIS-T czynią Kijów najlepiej chronionym miastem w Europie, systemy lufowe – jak niemiecki Gepard – dziesiątkują rosyjskie drony kamikadze nad Odessą, Dnipro czy Charkowem. Gdyby ich zabrakło/nie miałyby czym strzelać, ukraińskie miasta byłyby bezbronne wobec rakiet, pocisków manewrujących i dronów.

Agresorzy mieliby sposobność, by zniszczyć infrastrukturę energetyczną oraz w większej liczbie dokonywać uderzeń „mrożących” (ataków ściśle terrorystycznych, nastawionych na wywoływanie paniki wśród cywilów). Z czasem – wobec braku pocisków do ręcznych wyrzutni przeciwlotniczych, które w miażdżącej większości również pochodzą z zachodnich dostaw – mogłyby to robić samoloty, używając zwykłych i dużo tańszych bomb. Jak na razie rosyjskie lotnictwo nie zapuszcza się w głąb Ukrainy, ale sparaliżowana obrona przeciwlotnicza zniosłaby ryzyka związane z takimi rajdami.

Tymczasem „płonące” zaplecze z pewnością wpłynęłoby na morale zaangażowanego na froncie wojska. Dziś względne bezpieczeństwo rodzin pozwala żołnierzom nie martwić się ich losem i skupiać na zadaniach. Jeśli tej pewności zabraknie, efektywność wojskowych spadnie. Gdy alianci zaczęli masowe bombardowania III Rzeszy, dowództwo Wehrmachtu stawało na głowie, by cenzurować listy i ograniczać przepustki – wszystko, by walczący na froncie wschodnim żołnierze nie dowiedzieli się, jak łatwo ich bliscy mogą stracić życie. Tak bardzo obawiano się defetyzmu i dezercji.

Ale i bez tego bezkarne „ładowanie po zapleczu” byłoby dla pierwszoliniowych jednostek problemem – rosjanie bombardowaliby fabryki, zakłady naprawcze, centra logistyczne, odcinając wojsko od dostaw. Za cel wzięliby miejsca dyslokacji jednostek odpoczywających i szkolących się. Innymi słowy, znacząco zakłóciliby proces odtwarzania gotowości bojowej armii. A to wszystko tylko dzięki rakietom i samolotom.

Postępująca degrengolada

Na linii styku wojsk również doszłoby do dramatycznych niedoborów. Prawdopodobnie najszybciej „wyszłyby” pociski przeciwpancerne do zachodnich wyrzutni, zaraz potem amunicja artyleryjska. W obu zakresach Ukraińcy mają bardzo ograniczone możliwości produkcji własnej, co oznacza, że w którymś momencie do obrony zostałaby żołnierzom jedynie broń ręczna, granaty, no i drony (w ich produkcji Ukraińcy poczynili znaczące postępy). To dużo za mało, by powstrzymać presję oddziałów pancernych, wspartych „gęstym” ogniem artylerii. Skutkiem byłoby posypanie się frontu. Kiedy?

Odpowiedź znajdziecie w dalszej części tekstu. Opublikowałem go w portalu Interia.pl – oto aktywny link.

Nz. zniszczony rosyjski czołg w okolicach Izjumu/fot. własne

Pieniądze

Aby zostać Patronem bezkamuflazu.pl - kliknij TUTAJ

Podczas wyjazdów reporterskich do Iraku i Afganistanu wielokrotnie rozmawiałem z naszymi wojskowymi na temat pieniędzy. „Pojechałem na misję, bo taki był rozkaz, bo jechali koledzy, bo kariera, przygoda, chęć sprawdzenia się”, słyszałem. Bo wreszcie – nikt nigdy nie mydlił mi oczu, bagatelizując ów argument czy nie wspominając o nim – „niezła kasa”. Jaka? Zakładając maksymalne stawki – od 10 tys. zł w przypadku szeregowca do ponad 21 tys. zł dla generała. Do tego pensja w kraju oraz darmowy wikt, opierunek i kwaterunek. Porównując do średnich zarobków w Polsce sprzed kilkunastu lat – dużo. Czy jednak dość dużo? Na wojnie płaci się za ryzyko. W Afganistanie – w okresie największego nasilenia walk – obecne na każdym patrolu, na każdym metrze potencjalnie zaminowanego terenu, w każdej wiosce, w której czaić się mogła zasadzka. Z tej perspektywy te 10 tys. zł dla zwykłego „Indianina” (jak nazywało się pierwszoliniowych żołnierzy) szału nie robiło. A dodać trzeba, że mowa o kwotach maksymalnych – realne zwykle były o kilkaset złotych niższe.

Kiedy latem 2003 roku Polska wysłała swój pierwszy kontyngent do Iraku, żołnierzy ubezpieczono na żenująco niską kwotę 50 tys. zł. Pod koniec naszego zaangażowania w Afganistanie ubezpieczenie NNW zwiększono do sumy 250 tys. Plus świadczenia wypłacane rodzinie w takim trybie, jakby żołnierz odchodził ze służby – odprawa, ekwiwalent za niewykorzystane urlopy itp. – celowo zawyżane pośmiertnym awansem poległego. Do tego jednorazowa wypłata w wysokości 18 średnich pensji krajowych, prawo do renty rodzinnej, zapomóg, stypendiów dla dzieci oraz dodatkowego odszkodowania, przyznawanego (uznaniowo) przez szefa MON. Sporo, ale czy dość za utratę męża, ojca, syna, jedynego żywiciela rodziny? Utratę nie na miesiące czy lata, lecz na zawsze.

– I co, warto było? – tymi słowami przywitano w Polsce wracającego z Ramstein żołnierza. W Niemczech po wielotygodniowej rekonwalescencji amerykański personel medyczny w uznaniu za służbę w Afganistanie żegnał go z pełnymi honorami. Chłopak czuł się kimś ważnym aż do momentu, gdy wylądował w kraju. I trafił pod opiekę pielęgniarki, która miała mu towarzyszyć w drodze do jednego z najważniejszych szpitali wojskowych. W samej placówce było jeszcze gorzej – personel co rusz dawał do zrozumienia, że uważa rekonwalescenta za… najemnika.

Opisana historia wydarzyła się na przełomie 2009 i 2010 roku. I niestety, nie była odosobnionym przypadkiem. Wielu rannych żołnierzy – w licznych sytuacjach, które spotkały ich po powrocie do kraju – miało do czynienia z komentarzami typu: „A po coś tam pojechał?”, „Zrobiłeś to dla kasy, najemniku, to teraz masz”. Pomijam fakt obrzydliwej psychicznej tortury, jaką jest wygłaszanie tego rodzaju opinii wobec rekonwalescentów, a nierzadko ludzi będących już do końca życia inwalidami. Wątek domniemanego najemnictwa – popularny zwłaszcza w komentarzach internetowych pod artykułami poświęconymi polskim działaniom w Afganistanie (a wcześniej w Iraku) – był po prostu oderwany od rzeczywistości. Na obie misje jechało Wojsko Polskie, realizując zadnia w ramach polityki zagranicznej, prowadzonej przez legalny rząd. I czy sam fakt zaangażowania Polski w oba konflikty komuś się podoba czy nie, armia jest narzędziem państwa, zaś wojskowi nie definiują jego polityki. Taki rodzaj porządku społecznego wybraliśmy, decydując się na demokrację.

—–

 „Dajcie spokój z tym ukraińskim oddaniem! Większość walczy tam dla kasy, nie z miłości do… (i tu padła nazwa Ukrainy, zniekształcona na modłę raszystowską)”, czytam u jednego z wielbicieli ruskiego miru, z polskim (prawdopodobnie) paszportem. Jak żywo przypomina to wstawki hejterów, ładujących przed laty po żołnierzach WP. Swoją drogą, dziś już nie da się tego ustalić, ale dałbym sobie rękę uciąć, że rosja maczała palce w kreowaniu tego „antynajemniczego wzmożenia”, czy szerzej, w wewnątrzkrajowej dyskusji o „niegodnym” i „awanturniczym” zachowaniu Polski, posyłającej wojsko na Bliski Wschód i do Azji.

Wróćmy do Ukrainy. Najpierw dla porządku trochę liczb. Projekt ustawy budżetowej na 2021 rok przewidywał, że Ukraina wyda na obronność 267 mld hrywien, co wówczas odpowiadało kwocie 9,2 mld dol. Było to ponad 20% budżetu (i niemal 6% PKB). Założenie to w zasadzie w całości zrealizowano. Po rosyjskiej inwazji struktura wydatków państwa uległa diametralnej zmianie – obecnie trzy czwarte z nich idzie na wojsko. Średnio to 130 mld hrywien miesięcznie, co dziś oznacza 3,5 mld dol. Pozostając przy przeliczniku dewizowym – Kijów wydaje na utrzymanie armii niemal trzy razy tyle (265%) co w zeszłym roku. Oto księgowa cena wojny.

Znaczna część tych wydatków przeznaczana jest na wynagrodzenia dla żołnierzy. Jak duża konkretnie? – nie wiem. Jakiś obraz może nam dać następujący trop: przez ostatnie 20 lat koszty osobowe pochłaniały od 40 do 50% budżetu naszego MON, co odpowiadało strukturom wydatków w wielu innych państwach na dorobku.

Ile dostaje pojedynczy ukraiński żołnierz? To zależy, gdzie służy. Po wprowadzeniu stanu wojennego wszyscy ukraińscy wojskowi otrzymują dodatkowe wynagrodzenie w wysokości od 10 do 30 tys. hrywien (ok. 1,3-3,9 tys. zł) – co w maksymalnym scenariuszu przekłada się na więcej niż podwojenie „bazowej” pensji. Wielkość dodatku zależy od miejsca stacjonowania i jest najwyższa na terytoriach objętych działaniami zbrojnymi. W uproszczeniu (przelicznik jest dość skomplikowany, uwzględniający stopnie, specjalizacje, wysługę itp.) w obwodach wojennych personel sił zbrojnych dostaje po tysiąc hrywien za każdy dzień. Dodatek wzrasta do trzech tysięcy za dobę dla wojskowych bezpośrednio zaangażowanych na pierwszej linii walk. Innymi słowy, za miesiąc przebywania na froncie można otrzymać niemal 100 tys. dodatkowego uposażenia. Teoretycznie, bo dowództwo zwykle rotuje oddziały w rytmie 2-3 tygodniowym. Realnie, w przypadku zwykłego strzelca – czasowo angażowanego w operacje bojowe – mówimy o jakichś 80 tys. hrywien (nieco ponad 10 tys. zł) plus pensja bazowa, co w sumie daje mniej więcej 12,5 tys. zł.

Dużo? Biorąc pod uwagę ukraińskie realia – tak. Lecz skoro o realiach mowa – mówimy o wojnie, której intensywność znacząca przerasta to, co działo się w Iraku czy Afganistanie. Generalnie miażdżącą większość wojen, które wydarzyły się po ustaniu ostatniego światowego konfliktu. Gdzie ryzyko śmierci czy zranienia jest ogromne (do tej pory poległ lub odniósł rany co dziewiąty członek personelu sił zbrojnych Ukrainy). Marnieją te pieniądze w obliczu takich faktów, zwłaszcza gdy zwrócimy uwagę na to, kim są ukraińscy żołnierze.

Nim o tym napiszę, jeszcze jedna istotna informacja. Rodzina poległego dostaje 15 mln hrywien – to niemal dwa miliony zł, kwota, która robi wrażenie nawet w znacznie zasobniejszej Polsce. Co więcej, te pieniądze są wypłacane, co podkreślam, bo w rosji, teoretycznie, sprawy mają się podobnie, odszkodowania są równie hojne. Tyle że wciąż dochodzą z kraju putina głosy o kolejnych oszukanych rodzinach, którym urzędnicy kazali spadać na drzewo. Regułą są dużo niższe wypłaty oraz upadlające „dowody wdzięczności za służbę syna/ojca” w postaci np. reklamówki produktów spożywczych.

Tym niemniej – aż do czasu ogłoszenia mobilizacji – istotą rosyjskiej kampanii rekrutacyjnej były obietnice finansowe. Ponadprzeciętnych zarobków i bonusów, którymi zresztą mami się i teraz, obiecując zmobilizowanym odroczenia spłat czy anulowanie kredytów. Do tego dochodziła – wciąż dochodzi – obietnica bezkarności, pozwolenie na rabowanie ukraińskich cywilów. Zauważmy zatem hipokryzję zwolenników ruskiego miru – zarzucających Ukraińcom „walkę za kasę” – którym jednocześnie nie przeszkadza materialna motywacja u rosjan.

Ale pal licho gamoni – wróćmy do kwestii profilu poległych. W Ukrainie popularne jest dziś stwierdzenie: „my tracimy najlepszych, oni najgorszych”. To rzecz jasna uproszczenie, celowo dehumanizujące wroga, ale niepozbawione racji. W lutym i marcu po stronie rosyjskiej ginęli przede wszystkim poborowi – młodzi chłopcy, przed którymi było jeszcze całe życie. Choć wielu z nich pochodziło z nizin społecznych, mogli w przyszłości okazać się wartościowymi z perspektywy społeczeństwa jednostkami. Okres kwiecień-czerwiec to „mielenie” elity putinowskiej armii – zawodowych i kontraktowych żołnierzy, wielokrotnie niezłych rzemieślników, a w wymiarze społecznym, funkcjonalnym – „wydolnych” ojców, synów, głowy rodzin. Lato to „obróbka ochotnika”, o którym Paweł Łuzin (rodak…), ekspert ds. rosyjskiej polityki zagranicznej i obronnej, mówił tak: nikt go nie potrzebuje, łącznie z żoną, dziećmi i starszymi rodzicami. Po drugie, nie osiągnął w życiu nic, więc chce udowodnić wszystkim, że wciąż jest do czegoś zdolny. Po trzecie, jest człowiekiem, który cierpi z powodu problemów materialnych i myśli, że rozwiąże je na wojnie” (cytat za: „Nowaja Gazieta”). Do tego grona zaliczyć należy również „zeków” – więźniów, w tym tych z najcięższymi wyrokami, wcielanych do wspierającej armię Grupy Wagnera. Obecnie zaś giną przede wszystkim „mobiki” (polecam mój wczorajszy tekst) – przekrój społeczny tego towarzystwa jest dość szeroki, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że mobilizacja była polowanie na tych, którym zabrakło kompetencji (inteligencji, sprytu, kontaktów, pieniędzy), by się z niej wywinąć.

Tymczasem po stronie ukraińskiej ginie kwiat młodzieży i pokoleń średniego wieku. W armii służy wielu ochotników, lecz opiera się ona o obowiązkowy pobór (co też warto podkreślić w odniesieniu do zarzutów „walki za kasę”). Istnieją kryteria wyłączenia/zwolnienia (np. posiadanie trójki dzieci), tym niemniej do wojska idą wszyscy, od przysłowiowego profesora po niewykwalifikowanego robotnika. Śmierć żołnierza – poza kontekstem rodzinnego dramatu – należy też rozpatrywać w kontekście strat społecznych. Niewypracowanego dochodu, niestworzonych dzieł (naukowych, literackich, jakichkolwiek), niespłodzonych dzieci itp., czegoś, co stanowi wartość dodaną do ludzkiej egzystencji. Polityczna poprawność sekuje nas za tego rodzaju gradację, ale fakt jest faktem: życie wziętego pedagoga jest więcej warte niż żywot wielokrotnego mordercy z dożywotnim wyrokiem. Śmierć zdolnego programisty, świeżo upieczonego męża i ojca, to coś gorszego niż zgon pogardzanego przez bliskich życiowego wykolejeńca.

Żadne pieniądze tego nie zmienią…

—–

Nz. Zawieszanie ukraińskiej flagi w jednej z wyzwolonych miejscowości obwodu chersońskiego, wrzesień br./fot. MON Ukrainy

A jeśli nie interesuje Cię subskrypcja, a jednorazowe wsparcie:

Postaw mi kawę na buycoffee.to