(Bez)karność

Z deklaracji rosyjskich jeńców wynika, że miażdżąca większość z nich wstąpiła do armii i pojechała na wojnę w Ukrainie z powodów finansowych. Dla zarobków nawet kilkunastokrotnie większych niż w cywilu. „Jestem pacyfistą”, deklaruje jeden z rozmówców Lubomira Ferensa, ukraińskiego dziennikarza, który przeprowadził dziesiątki wywiadów z pojmanymi rosjanami. „W cywilu muchy bym nie skrzywdził”, zapewnia. A jednak tacy jak on krzywdzą. W walce, to zrozumiałe, ale też z dala od pola bitwy, rabując, gwałcąc i mordując cywilów. Dlaczego?

Pamiętajmy, że Kreml przygotował sobie odpowiednie zabezpieczenia prawne – dezercja i dobrowolne oddanie się do niewoli obarczone są ryzykiem kary 15 lat więzienia. Na froncie – wzorem oddziałów zaporowych NKWD – jednostek liniowych pilnują kadyrowcy; zwiać na tyły trudno, bo można dostać kulkę od swoich (choć może powinienem napisać „swoich”, biorąc pod uwagę etniczne napięcia w rosyjskiej armii). W takich okolicznościach nawet zdeklarowany pacyfista znajdzie się w potrzasku.

Nie mam złudzeń, co to oznacza w większości przypadków, zwłaszcza gdy ów przeciwnik wojowania trafi na pierwszą linię, w ogień. Wtedy do głosu dochodzi przede wszystkim chęć przetrwania, pojawia się kalkulacja „albo oni mnie, albo ja ich”. „Tamci” nie mają czarodziejskich dekoderów, pozwalających odkryć emocje, uczucia czy intencje wroga – gdy go widzą, strzelają. Strzela więc i druga strona i karnawał przemocy trwa w najlepsze. I z każdym kolejny zdarzeniem degeneruje nawet największych pięknoduchów – a choćby poprzez wyzwalanie w nich zobojętnienia na cierpienie, śmierć i materialną destrukcję.

Dodajmy do tego mechanizmy grupowej lojalności. Nie będę ich ilustrował przykładem z badań – sięgnę do historii rodzinnej. Jeden z moich wujów, wcielony do Wehrmachtu, zwiał ostatecznie na drugą stronę – i wojnę skończył jako żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie (gwoli rzetelności, nie on jeden pośród krewnych). W ucieczce towarzyszył mu Ślązak, także z przymusowego poboru. Mniejsza o szczegóły – by pomysł się powiódł, chłopcy musieli najpierw zabić kolegę, etnicznego Niemca. I tak też się stało, a wuj do końca życia zmagał się z traumą. Z piętnem tego, który strzelił w plecy człowiekowi. Zabił towarzysza, z którym znał się od wielu miesięcy – od początku szkolenia podstawowego aż po tygodnie spędzone na froncie. Takie słowa nigdy nie padły, ale dla mnie było oczywiste, że ów krewny nie zrobiłby drugi raz tego samego. Bez względu na konsekwencje.

Ucieczkę poprzedziła służba na pierwszej linii. Przy obsłudze działa samobieżnego (chyba typu Hummel, bo mowa była o sześcioosobowej obsłudze), czyli sprzętu, którym nie dało się markować strzelania. Który jak łupnął i dobrze trafił (a dlaczego miałby nie trafiać, skoro większość załogi stanowili rodowici Niemcy?), to zabijał i ranił tych po drugiej stronie, niezależnie od widzimisię przymusowo wcielonych. Ta kwestia w rodzinnych rozmowach stanowiła tabu.

Oglądaliście „Pluton”? Doskonały, niemal paradokumentalny zapis historii amerykańskiego pododdziału, wysłanego do wietnamskiej dżungli. Widzimy tam, jak poczucie wszechobecnego zagrożenia truje dobrych, prostych chłopaków do tego stopnia, że część z nich dopuszcza się zbrodni wojennych. Potrzeba bezpieczeństwa, jakie daje grupa i strach przed zemstą sprawców, każą trzymać gęby na kłódki nawet tym, którzy nic złego nie zrobili. W takich okolicznościach tworzą się brudne wspólnoty, w których każdy na kogoś coś ma. Wielu z tych początkowo czystych, ostatecznie macha ręką; bezkarność kolegów sprzyja myśleniu: „czemu u licha ta ja mam być frajerem?”

Tymczasem w rosyjskiej armii bezkarność sprawców zbrodni to część modus operandi tej instytucji. Wojsko nie jest w stanie zaspokoić wielu podstawowych potrzeb żołnierza, godzi się zatem na jego kryminalne zachowania, traktując je jako cenę za dyspozycyjność. Ba, promując wręcz jako cnotę samowystarczalność prostego sołdata, który sam się wyżywi i jeszcze sobie dorobi. I tak „hulaj dusza, piekła nie ma” – póki „pacyfisty” nie zabiją, zranią lub złapią.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Szerzej kwestią bestialstwa i źródeł tego zjawiska w rosyjskiej armii zajmuję się w swojej najnowszej książce pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. Polecam zainteresowanym.

Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Pojmani w obwodzie kurskim rosjanie. W tym przypadku większość z nich to chłopcy z zasadniczej służby wojskowej, przymusowo wcieleni do armii/fot. ZSU

Orki

Trochę niepostrzeżenie mija nam kolejna rocznica katastrofy w Czarnobylu. Warto o niej wspomnieć z uwagi na towarzyszącą nuklearnej awarii symbolikę. Gdy w kwietniu 1986 roku doszło do eksplozji reaktora RBMK-1000, Kreml próbował sprawę zatuszować. Nie odwołano pochodów pierwszomajowych w miastach zagrożonych opadem radioaktywnym, co wkrótce zemściło się na radzieckim kierownictwie. Ta bezduszność wzmogła bowiem nastroje antysowieckie w Białorusi i Ukrainie, w republikach najbardziej dotkniętych skutkami tragedii. Wraz ze splotem innych okoliczności, wypadek przyczynił się do upadku ZSRR pięć lat później. Ukraińcy nadali mu dodatkowe znaczenie – stał się, obok Hołodomoru, przykładem sowieckiego i rosyjskiego imperializmu oraz pogardy dla ludzkiego życia. Po 2014 roku wykorzystano go w nacjonalistycznej kampanii, promującej antyrosyjskie postawy. Gdy w kwietniu 2016 roku odwiedziłem Muzeum Czarnobylskie w Kijowie, poza eksponatami i multimediami dotyczącymi katastrofy oraz ekspozycją poświęconą wielkiemu głodowi, były tam również zdjęcia z Donbasu, ilustrujące ukraińsko-rosyjskie zmagania.

Zimą 2022 roku do czarnobylskiej zony wkroczyli żołnierze armii rosyjskiej, a ich dowódcy kazali im ryć okopy w skażonej glebie. Trudno o lepszy dowód, że dla Kremla wojsko to nadal „bydło”, nawet przy założeniu, że ryzyko napromieniowania nie było tak duże, jak donosiła część mediów. Bo z drugiej strony, po co były orkom te jamy? Sytuacja militarna nie uzasadniała „prac ziemnych”.

Ale pal licho ruskich sołdatów – dziś w niemieckim Ramstein odbędzie się konferencja ministrów obrony NATO, podczas której uzgodnione zostaną dalsze kroki dotyczące wsparcia militarnego dla Ukrainy. Wiadomo już, że nie będzie to gadanie dla samego gadania; że sojusznicy przyklepią niebagatelny pakiet pomocy dla Kijowa. Oto więc Zachód okazuje swą hojność w rocznicę katastrofy postrzeganej jako zło wyrządzone narodowi ukraińskiemu przez Rosjan. W polityce takie symbole mają ogromne znaczenie.

Pozostając przy polityce – nie milkną opinie na temat asekuranckiej postawy Niemiec w obliczu rosyjskiej agresji na Ukrainę. Głosy krytyki płyną i z kraju, i ze świata, miażdżące dla kanclerza Scholza recenzje wystawiają nawet koalicjanci. Nie będę ich przytaczał, bo sprawa jest dobrze opisana przez media, ale chciałbym zwrócić uwagę na poczynania samych Rosjan. Jak na razie Moskwa odcina kupony od swych działań wobec Niemiec – RFN sporo Ukrainie pomaga, ale zważywszy na potencjał gospodarczy i militarny republiki, jest tego o wiele za mało. Berlin za bardzo się waha i niemal wprost daje do zrozumienia, że nie chciałby Rosjan aż nadto „skrzywdzić”. To oburzające, zwłaszcza w kontekście Buczy i innych rosyjskich zbrodni w Ukrainie, ale jako się rzekło, Moskwa przez lata budowała relacje z Niemcami tak, by prorosyjskość stała się elementem DNA niemieckiej polityki zagranicznej.

Lecz presja sojuszników Berlina nie słabnie i władze Niemiec niebawem będą musiały skapitulować; wejść na dobre w politykę wspierania Ukrainy. W Moskwie to widzą i sięgają po ukryte zasoby. Tak tłumaczę sobie aktywność rozmaitych środowisk w Niemczech, nawołujących do bezwarunkowego wsparcia Rosji. List niemieckich intelektualistów, w którym czytamy, że Ukraina winna skapitulować (a rząd w Berlinie zabiegać o taki scenariusz), to najgłośniejszy ostatnio przejaw rzekomo-obywatelskiego wzmożenia o oczywistych źródłach inspiracji. Tyleż spektakularny, co żałosny, de facto bowiem mamy do czynienia z apelem elity „gorszego sortu”, osób pozbawionych atutu wpływowości i/lub skompromitowanych choćby podejrzeniami o korupcję.

Dlaczego to podkreślam? Na razie wolałbym unikać konkluzywnych twierdzeń; to, o czym piszę, to wstępne intuicje. Otóż przez dekady żyliśmy w przekonaniu o potędze rosyjskiego wywiadu, o jego gęstych siatkach agenturalnych i całych ekosystemach agentów wpływu funkcjonujących w Europie. Paraliżowała nas myśl o zdolnościach tych środowisk, niejako pogodziliśmy się ze świadomością infiltracji przez Rosjan wielu kluczowych dla Europy i Polski instytucji. Umykały nam dowody na nieporadność orkowych spec-służb, na przykład w akcjach podtruwania przeciwników Putina. Gamoni z ruskiego wywiadu rozpracowywali dziennikarze śledczy, pozbawieni warsztatowych i technicznych możliwości profesjonalnych służb śledczych. Mit trwał, tak samo jako przekonanie o potędze i nowoczesności rosyjskiego wojska. Dziś wiemy już, że Rosja nie dysponuje „trzecią armią świata”; że gdyby nie broń jądrowa, działania zbrojne już dawno przeniosłyby się na teren Federacji. Po dwóch miesiącach wojny widzimy, że osławione służby specjalne także nie mogą się pochwalić spektakularnymi sukcesami. Ławrow co rusz grozi NATO ripostą, a strumień zachodniej broni i tak płynie do Ukrainy. Gdzie są zatem ci chłopcy z grup dywersyjnych GRU? Nie ma mowy o paraliżu decyzyjnym w krajach dawnego bloku wschodniego, gdzie – jak sądziliśmy – rosyjska agentura była najsilniejsza. Jest wręcz przeciwnie – państwa nadbałtyckie, Czechy, Słowacja i Polska idą na przedzie peletonu pomocy dla Ukrainy. Jeśli ktoś miał na kogoś kwity, to musiały okazać się słabe. Próby wpływania na opinię publiczną przybierają postać listu „niemieckich intelektualistów” – jeśli tak wyglądają owe słynne siatki agentów wpływu, to daj nam boże takich przeciwników (w wojnie wywiadów).

I mógłbym tak sporo i długo, lecz jedna rzecz mnie niepokoi. Wpadł mi ostatnio w ręce skrypt rozsyłany pośród rodzimych użytecznych idiotów – ewidentnie pochodzący z Rosji, miał bowiem bardzo charakterystyczne błędy językowe. No i w całości poświęcony został technikom nastawionym na obronę „rosyjskich racji” w toczonej na wschodzie wojnie. „Inscenizacje zbrodni” (Bucza), krwiożerczy Ukraińcy, którzy z czasem „dojadą i nas, Polaków”, uchodźcy utrudniający „zwykłym Polakom” dostęp do usług publicznych – sporo było tych „wyjaśnień”, linków do „niezależnych źródeł”; słowem, cały narracyjny pakiet. Zetknąłem się z czymś takim już wcześniej – w odniesieniu do pandemii – i tak jak uprzednio, tak i tym razem widzę owe kalki narracyjne na „niezależnych”, „prawdziwie-polskich”, „racjonalistycznych” i „patriotycznych” stronach, profilach, vlogach czy blogach.

I ta obserwacja przywodzi mnie do niewesołego wniosku. Łatwiej byłoby nam niszczyć siatki agenturalne rosyjskich spec-służb. Paraliżować działania agentury wpływu, która „tylko” – często nawet nieświadomie – dba o odpowiedni wizerunek Rosji w danym kraju. Szpiegów można wyłapać, „wpływakom” pokrzyżować szyki zakazując prorosyjskiej propagandy i banując rosyjską kulturę. Ale – tak podpowiada mi socjologiczna intuicja – znacznie trudniej będzie uporać się ze strukturami myślowymi od dwóch dekad sprzedawanymi nam (Polsce, Zachodowi) przez rosyjskich speców od wojny hybrydowej. Wyjaśnień Buczy pewnie nie kupimy (trudno o bardziej oczywistą zbrodnię), ale wielu z nas już dawno temu kupiło „przywiązanie do tradycyjnych wartości rodzinnych, jakże lepszych od homopropagandy”, przekonanie o tym, że „władza musi być silna, nawet kosztem wolności osobistych obywatela”, antyzachodniość jako cnotę, pewność, że „Zachód się kończy; że jest zły i zepsuty”. Innymi słowy, cały ten syf stanowiący ideologiczną istotę putinizmu. Gdyby chodziło tylko o marginalne środowiska, machnąłbym ręką, ale owo zaczadzenie dotyczy także elit politycznych – w Polsce, w Niemczech, we Francji czy na Węgrzech. Jak wytrzebić orka z naszych własnych głów? Wybić go z łbów politykom? To najważniejsze pytanie „na jutro” w kontekście wojny cywilizowanego świata z Rosją.

Orki tymczasem trzebią się same. Przeżywalność pośród rannych rosyjskich żołnierzy spadła do 30 proc. (dotąd tak niska była jedynie wśród personelu milicji separatystycznych i u kadyrowców). Poza brakiem odpowiedniego wyszkolenia w zakresie technik ratownictwa pola walki, na rosyjskim wojsku mści się „wola Kremla”, który nie chce, żeby zwykli Rosjanie wiedzieli, jak źle jest w Ukrainie. Wojskowych nie wywozi się zatem do Rosji, co mogłoby wywoływać panikę wśród cywilnych pacjentów w szpitalach przygranicza. Ranni żołnierze są zaopatrywani w placówkach polowych, nieliczni tylko trafiają do kraju. Dla najciężej poszkodowanych niedostateczna opieka bądź opóźniony transport zwykle oznacza wyrok śmierci.

Nz. Amerykańskie haubice M777 – jeden z najważniejszych elementów nowego pakietu wsparcia USA dla ukraińskiej armii/fot. US Army.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Przytyk

I co z tym Donbasem? – pytają mnie Czytelnicy. – Miała być wielka bitwa, a jak na razie nic takiego się nie dzieje – zauważają. Skądinąd słusznie, bo w potocznym przekonaniu „bitwa” to jednorazowy incydent, a że mało uczymy się historii najnowszej, to zwykle jeszcze postrzegamy ją jako kilkugodzinne zmagania. Coś jak starcie pod Grunwaldem, trwające od rana do wieczora. Nakłuli się, narąbali – i przed zachodem słońca skończyli. Współczesność tymczasem – tak dramatycznie nieobecna w programach szkolnych – już na stałe zmodyfikowała pojęcie „bitwy”; takie boje nad Sommą czy pod Verdun toczyły się przez kilka miesięcy i de facto były serią imponujących potyczek, z których część – z uwagi na rozmach – zasługiwałaby na osobną kategorię w historii. To w takim ujęciu używa się dziś określenia „bitwa o Donbas”, w takich okolicznościach pierwsze 30 dni bojów na północy Ukrainy zyskało miano „bitwy o Kijów”. Oczywiście, określenia „kampania w Donbasie” czy „kampania we wschodniej Ukrainie” byłyby bardziej na miejscu, ale z jakichś (nieistotnych w tym momencie) powodów bardziej wolimy słowo „bitwa”. Niech więc tak będzie – i dajmy sobie spokój z rozważaniami natury metodologiczno-semantycznej.

Rozstrzygnięć nie ma i przez wiele dni nie będzie. Rosjanie przyjęli strategię „macania” ukraińskiej obrony, szukania jej słabszych punktów. Metodą klasycznie rosyjską, czyli rozpoznaniem bojem. Ładują więc z artylerii wzdłuż całej linii frontu, a potem posyłają do ataku piechotę wspartą czołgami i wozami bojowymi. Co znamienne, „mięsem armatnim” są zwykle oddziały z tak zwanych ludowych republik; źle wyszkolone, źle wyekwipowane, kiepsko zmotywowane. Ale nadające się do „badania gruntu”. Tam, gdzie sytuacja jest obiecująca, do akcji wkraczają grupy bojowe regularnej rosyjskiej armii. Dla pewności – jest coraz więcej doniesień na ten temat – „ubezpieczane” przez kadyrowców. Ubezpieczane tak, jak w czasach II wojny światowej ubezpieczały nacierające wojska oddziały zaporowe NKWD. Stalinowski rozkaz nr 227 – znany pod hasłem „ani kroku wstecz!” – wygasł wraz z zakończeniem tamtego konfliktu, ale wiele wskazuje na to, że stał się inspiracją dla współczesnych dowódców rosyjskich sił zbrojnych. Wpadły więc pierwszoliniowe orki w kleszcze – z przodu Ukraińcy, z tyłu swoi Czeczeni – lecz wbrew intencjom generałów, nie przekłada się to na spektakularne sukcesy. O przełamaniu frontu nie ma mowy, a kilka lokalnych zdobyczy pozostaje bez wpływu na strategiczną sytuację w Donbasie.

Rosjanie popełnili tu kardynalny błąd (który to już w tej wojnie?). Działają „ławą”, zamiast skupić się na jednym, dwóch punktach. Lokalne ataki z zachowaniem znacznej przewagi w ludziach i sprzęcie przyniosłyby im większe korzyści; w taki sposób łatwiej byłoby zrobić we froncie wyrwę. Mam wrażenie, że powody rosyjskiego zaniechania są natury mentalnej. Że tamtejsi sztabowcy planują operacje jakby znów/wciąż istniał Związek Radziecki, a armia liczyła miliony żołnierzy. I zachowała wysokie możliwości ofensywne, przy jednoczesnej zdolności do obrony już zajętych terytoriów. A tak wcale nie jest. Rosjanie mają w Donbasie około 70 tysięcy żołnierzy, których wspiera 20 tysięcy „wojskowych” z separatystycznych republik i kilkanaście tysięcy najemników. Ukraińskie siły liczą mniej więcej tyle samo ludzi. Fakt, iż obrońcom udało się przerzucić na wschód spore oddziały (wcześniej było tam 40 tysięcy żołnierzy), dowodzi kolejnego rosyjskiego błędu. We właściwie prowadzonej wojnie – patrząc z rosyjskiej perspektywy – Ukraińcy nie powinni mieć takiej swobody operacyjnej. Jest ona dla Rosjan tym bardziej niebezpieczna, że u obrońców nie ma rozróżnienia na jednostki lepsze i gorsze. Tak naprawdę do boju o Donbas stanęła elita ukraińskiej armii – brygady zaprawione w bojach jeszcze z czasów sprzed inwazji oraz oddziały ostrzelane i okrzepłe w bitwie o Kijów. Do pięt nie dorastają im „wagnerowcy” gorszego sortu, wojskowi z łapanki z DRL i ŁRL czy „tik-tokowi” bojownicy z Czeczenii. Dlaczego? Do tej pory zginęło trzy tysiące z ośmiu tysięcy delegowanych do Ukrainy najemników; w zastępstwie poległych, na wojnę wysyła się już nie „ex-specjalsów”, bo tych w Rosji mocno ubyło, ale chętnych do szybkiego zarobku mężczyzn po służbie zasadniczej, których wartość bojowa jest wysoce wątpliwa. Z kolei „armiom” republik ludowych brakuje ochotników, od tygodni trwają więc „łowy” na mężczyzn w Doniecku i Ługańsku; takie wojsko nada się do pacyfikacji cywilów, w innych okolicznościach zwyczajnie się nie sprawdza. Podobnie jak kadyrowcy, nieźle wyekwipowani i odważni, ale kompletnie nieogarniający podstaw wojskowej taktyki. I masowo ginący na skutek tych warsztatowych braków, złośliwie określanych mianem głupoty.

Zatem tylko regularne rosyjskie wojsko może stawić czoła obrońcom. I oczywiście, ma ono wielką przewagę w lotnictwie i artylerii, sporą w czołgach i wozach bojowych. Wystarczającą, gdyby mądrze tych atutów użyć. Ale jako się rzekło – Rosjanie z nich nie korzystają. A czas działa na pożytek Ukraińców. Zachód śle do Ukrainy już nie tylko lekki sprzęt. W ciszy dzieją się naprawdę wielkie rzeczy i już niebawem część rosyjskich atutów uda się zniwelować. Tak naprawdę pozostanie im jedynie nieproporcjonalnie silne lotnictwo, ale po pierwsze, udowodnili już, że nie potrafią z niego efektywnie korzystać, po drugie, zmienia się struktura wyposażenia przeciwlotniczego i przeciwrakietowego ukraińskich wojsk na wschodzie kraju. Bez wchodzenia w szczegóły, pojawia się tam coraz więcej sprzętu o lepszych parametrach niż naramienne wyrzutnie. Swoboda operacyjna rosyjskiego lotnictwa nad Ukrainą będzie więc spadać, nie rosnąć.

Stąd przekonanie, że Ukraińcy mogą bitwę o Donbas wygrać.

I oczywiście, dojdzie do tego dzięki pomocy Zachodu (w tym Polski). Co podkreślam, bo spotkałem się dziś z absurdalnym zarzutem na Twitterze. „Bez Zachodu Ukraińcy nie byliby w stanie się bronić”, pisze jeden z użytkowników. Kontekst tej wypowiedzi nie pozostawia wątpliwości, że był to przytyk w stronę obrońców. Tyleż zabawny, co żałosny. Bo owszem, dostawy broni i amunicji są ważne. Wsparcie wywiadowcze może nawet bardziej istotne. Fakt, iż między 2015 a 2021 rokiem 70 tysięcy ukraińskich żołnierzy każdego szczebla przeszło różnorakie szkolenia pod okiem instruktorów NATO (także Polaków), zdecydowanie pracuje dziś na korzyść obrońców. Którym zdrowie i życie ratuje zaimplementowany z zachodnich armii system medycyny pola walki (mój boże, w 2015 roku modliłem się, by mnie nic nie trafiło, albo żeby trafiło „na amen”. Przyzwyczajony do realiów natowskiego Medavacu, świadomości, że gdziekolwiek będę, w ciągu godziny wyląduję na stole operacyjnym, a wcześniej fachowa ręka odpowiednio mnie „zaopatrzy”, z przerażeniem oglądałem rozklekotany ambulans ukraińskiego wojska w Popasne i słuchałem lekarza, który mówił mi, że „jego” stół jest z lat 50., a żołnierzy nie uczy się zakładania opasek uciskowych, których zresztą wojsku brakuje). Dziś przeżywalność ukraińskich rannych jest na poziomie 70-kilku procent, rosyjskich 30-50 (w zależności od formacji – po szczegóły odsyłam do wcześniejszego wpisu). Więc tak, zasługi Zachodu/NATO są duże – a życzyłbym sobie, żeby były większe! – ale u licha, bez woli oporu i bez odwagi Ukraińców na nic by się to wszystko zdało. To oni walczą – giną, zostają ranni. I to oni zabijają, odwalając za Europę najtrudniejszą część zadania.

—–

Wysoce wymowne zdjęcie w kontekście ceny, jaką płacą Ukraińcy za bezpieczeństwo całej Europy…/fot. Центр стратегічних комунікацій та інформаційної безпеки

Postaw mi kawę na buycoffee.to