Smycz

W połowie 2015 roku sytuacja w Donbasie już się wyklarowała. Na przestrzeni minionego roku Ukraińcy ograniczyli zdobycze terytorialne sprowokowanej i wspieranej przez rosjan rebelii, ale całkowicie jej zdławić – i odzyskać pełną kontrolę nad obwodami donieckim i ługańskim – nie zdołali.

Na przeszkodzie stanęła armia rosyjska i postawa nowych ukraińskich władz. W Kijowie obawiano się, że zbyt zdecydowane działania dadzą Moskwie pretekst do pełnoskalowej wojny – a tej chciano wówczas uniknąć. W efekcie Ukraina nie wykorzystała początkowego powodzenia operacji antyterrorystycznej. Nie zrozumcie mnie źle – Ukraińcy strzelali do ruskich żołdaków bez pardonu. Pierwsze boje regularnych formacji obu krajów miały miejsce już w 2014 roku. Rzecz w tym, że Kijów mógłby wysłać na Wschód więcej wojska – czego nie zrobił – samej armii zaś dać polityczną zgodę na walkę bez ograniczeń. Za bezpieczniejszą uznano jednak regułę samoograniczania, w wyniku czego rosyjska artyleria bezkarnie i skutecznie biła po ukraińskich pozycjach. Armaty i wyrzutnie stały bowiem na „nietykalnej ziemi” – w rosji, tuż przy granicy z Ukrainą.

Dziś mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją – Ukraińcy dokonują rajdów na przygraniczne rosyjskie terytoria oraz atakują cele w głębi rosji. Niszczą moskalom rafinerie, składy paliw, ba, nie obawiają się uderzać w absolutnie priorytetowe dla rosjan obiekty i urządzenia – bazy bombowców strategicznych czy w radary pozahoryzontalne (przeznaczone m.in. do wykrywania międzykontynentalnych rakiet). Obawy? Pewnie są, nade wszystko jednak jest u Ukraińców determinacja, by maksymalnie osłabić efektywność rosyjskiej machiny wojennej.

Ale nadal jest też i smycz – z tą różnicą, że Kijów nie włożył jej sam, a została mu nałożona przez sojuszników. Oręż oryginalnie wywodzący się z ukraińskich zasobów oraz uzbrojenie na bieżąco wytwarzane na miejscu, używane są bez ograniczeń. Ukraiński przemysł ma dość kompetencji, by produkować drony zdolne pokonać setki kilometrów, z czasów sowieckich zostały na przykład rakiety systemu S-200 (o zasięgu do 300 km). Jednak to, co w arsenale ZSU najcenniejsze – mające odpowiedni zasięg, moc i przede wszystkim precyzję rażenia – pochodzi z Zachodu. I nie wolno tego Ukraińcom wykorzystywać wedle własnego uznania.

Obostrzeń jest wiele, a część z nich wynika z humanitarnych przesłanek. Najważniejsze sprowadza się do zakazu użycia na terenie rosji. Nie stoją za tym inne racje poza politycznymi i militarnymi w wymiarze strategicznym. Najogólniej rzecz ujmując, donatorzy obawiają się – jak niegdyś Kijów – eskalacji. Słusznie czy nie, skutki są jak najbardziej realne. Widzimy je na załączonym do wpisu zdjęciu, przedstawiającym Wołczańsk kilkanaście dni po tym, jak rosjanie przypuścili atak na przygraniczne rejony charkowszczyzny.

Dlaczego rosjanie wdarli się na kilka kilometrów w głąb ukraińskiego terytorium w okolicach Charkowa? Wskazanie niedostatecznej obsady pozycji obronnych i złego dowodzenia – czyli ewidentnych słabości ZSU na tym odcinku – nie wyczerpuje odpowiedzi. Tamci weszli także dlatego, że mogli. Mogli działać w realiach dużej bezkarności.

Choć wcześniej się skoncentrowali – i nie uszło to uwadze Ukraińców – nie dało się ich ostrzelać na pozycjach wyjściowych. Dla ZSU nie ma już „tabu nietykalnej ziemi”, ale aktualna pozostaje kwestia skutecznego zasięgu systemów artyleryjskich. By nie narazić się na ogień kontrbateryjny, trzeba słać pociski dalej niż przeciwnik. Artyleria natowskiego pochodzenia ma nad rosyjską i eks-sowiecką przewagę 10-15 km. Teoretycznie Ukraińcy mogli więc zniszczyć szykujące się do ataku rosyjskie oddziały zanim jakikolwiek z nich wszedłby na ukraińskie terytorium – i działoby się to bez ryzyka skutecznej riposty (co jest pewnym uproszczeniem). No ale mieć działa i amunicję o takich parametrach a móc ich użyć to – jak się okazuje – dwie różne rzeczywistości. W tej prawdziwej trudno było postawić artyleryjski mur, korzystając wyłącznie z sowieckich systemów, takich samych, jakimi dysponuje druga strona. Bo jeśli obie mogą strzelać „na krótko” i wzajemnie się szachować w obrębie tej słabości, przewagę zyskuje ta strona, która może wystrzelić więcej. A na Wschodzie ilość to niemal zawsze atrybut rosjan.

Idźmy dalej – pozycje wyjściowe moskali można by zbombardować przy użyciu lotnictwa. Nie wymaga to nalotów bezpośrednio nad cel – a więc i przekraczania ukraińsko-rosyjskiej granicy. Nie tylko rosjanie dysponują bombami szybującymi, do wyobrażenia jest zatem scenariusz, w którym ukraińskie MiG-i i Suchoje dokonują zrzutów nad Ukrainą, a ładunki lecą i eksplodują kilkadziesiąt kilometrów dalej. No ale bomby też są zachodnie…

Co więcej, szczupłość floty powietrznej wymusza na ukraińskim dowództwie wyjątkową ostrożność. Rosyjskie systemy przeciwlotnicze średniego zasięgu – zdolne porazić cele na odległość 100-150 km – w zasadzie rugują ukraińskie samoloty z rejonów przygranicznych. Można by te wyrzutnie i radary zniszczyć – użyć w tym celu lotniczych pocisków manewrujących, bądź strzelać z lądu ATACMS-ami (w obu przypadkach z bezpiecznej odległości 200-300 km) – ale wymieniona amunicja jest zachodniej proweniencji, a wspomniane systemy stoją w rosji.

Druga strona nie ma takich ograniczeń, nie może zatem dziwić fakt, że w bojach o Wołczańsk rosjanie masowo używają własnych bomb szybujących. Ich samoloty nie przekraczają granicy i swobodnie operują w strefie przyfrontowej. Po pierwsze, bo rozproszona i przeciążona ukraińska OPL nie jest w stanie obstawić wszystkich zagrożonych rejonów, a po drugie, nawet gdyby udało się ściągnąć pod Charków baterię Patriotów (czy nawet dwie, jak postuluje prezydent Zełenski), bez amerykańskiej zgody na strzelanie do samolotów w rosyjskiej przestrzeni powietrznej na nic by się to zdało.

I skoro jesteśmy przy Charkowie – miasto od dwóch lat terroryzowane jest ostrzałami rakietowymi. Spadają na nie m.in. Iskandery wystrzeliwane z okolic Biełgorodu. Rakiety mają do pokonania niewielkie odległości, nawet najlepsze systemy OPL miałyby problemy z ich zestrzeleniem (no ale tych systemów i tak brakuje…). Najlepszym sposobem na poradzenie sobie z rosyjskim terrorem rakietowym byłoby zniszczenie wyrzutni na ziemi. I Ukraińcy starają się to robić, posyłając nad Biełgorod drony. Ze skutecznością bywa różnie, bo bezpilotowiec nie jest tak szybki jak… no właśnie – na przykład jak rakieta. Taki pocisk ATACMS, najlepiej z ładunkiem kasetowym. Oczywiście, Iskandery są chronione przed atakiem z powietrza, ale doświadczenia z obezwładniania rosyjskiej OPL na Krymie jasno pokazują, czym są najlepsze systemy moskali w konfrontacji z zachodnim uzbrojeniem.

Byle tylko można go było użyć…

Coraz więcej zachodnich krajów godzi się na wykorzystywanie ich uzbrojenia na terytorium rosji – w tym gronie, obok m.in. Francji, Wielkiej Brytanii, Szwecji i Holandii, znalazła się również Polska. Amerykanie wciąż myślą. Byle nie potrwało to za długo.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Płonący Wołczańsk/fot. ZSU

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Precyzja

Wczoraj tuż po godz. 21.30 w okupowanej przez rosjan poddonieckiej Makiejewce rozpętało się prawdziwe piekło. Ukraińskie rakiety trafiły w skład amunicyjny wroga, w wyniku czego doszło do szeregu eksplozji wtórnych. Magazyn pocisków do wyrzutni Grad znajdował się na dziedzińcu ogromnego, niedokończonego kompleksu mieszkalnego – w „studni”, z której jednak część wybuchającej amunicji „wydostała się” na zewnątrz. Zdetonowane w takich okolicznościach rakiety raziły kilka okolicznych budynków, co najmniej jedna przypadkowa osoba została na skutek tego ostrzału zabita. To przykra wiadomość, tym niemniej winą za tę śmierć należy obarczyć rosjan, którzy umieścili magazyn w pobliżu osiedla mieszkaniowego i szpitala.

Ukraińcy konsekwentnie kontynuują precyzyjne uderzenia w zaplecze rosjan – w ciągu ostatniego miesiąca zniszczyli co najmniej 30 składów amunicyjnych. Ale atakują również inne cele. Kilka dni temu w spektakularnych okolicznościach przyłożyli moskalom na lotnisku w Berdiańsku. Oddalony od frontu o kilkadziesiąt kilometrów obiekt zdawał się być poza zasięgiem ukraińskiego lotnictwa, tymczasem porażono go właśnie z samolotów. Dlaczego spektakularnie? Ano Ukraińcy użyli co najmniej sześciu rakiet Storm Shadow, które wypuścili w towarzystwie nieznanej liczby pocisków-wabików ADM-160 MALD. Lotnictwo ZSU działa zwykle parami (i na niskich wysokościach) – tym razem musiano poderwać kilka maszyn jednocześnie. Oczywiście, mogły one startować z różnych miejsc, ale ich atak był skoordynowany. Po 16 miesiącach wojny i wielokrotnym zniszczeniu ukraińskiego lotnictwa – do którego doszło w świecie rosyjskiej propagandy – piloci ZSU znów pokazali ruskim faka.

(Pro)kremlowscy propagandyści twierdzą, że strącono dwa z czterech storm shadowów, na dowód publikując zdjęcia jednego wraku. I ani słowem nie wspominając o skutkach ataku. Z niezależnych źródeł wiadomo, że na lotnisku eksplodowało co najmniej pięć pocisków, więc informacje o czterech użytych storm shadowach można włożyć między bajki. Nie da się jednak wykluczyć, że rosjanie rzeczywiście „zdjęli” dwie rakiety – obok udokumentowanego bojowego storma także wspomniany wabik ADM-160 (który wysyła się właśnie po to, by rozpraszał uwagę obrony przeciwlotniczej przeciwnika). Incydent z Berdiańska u skarpetkosceptyków opisywany jest jako triumf rosyjskiej myśli technicznej, której „udało się rozpracować storm shadowy”. Zestrzelenie jednej z sześciu rakiet trudno nazwać sukcesem, „nabranie się” na wabika również – lecz nie to jest w tym przypadku najistotniejsze. Ukraińcy nie celowali w rozstawione na płycie maszyny – ich rakiety uderzyły w budynki zajmowane przez wojskowych pilotów i personel techniczny. Taki dobór celu to efekt kalkulacji, z której wynika, że piętą achillesową rosyjskiego lotnictwa nie są niedostatki samolotów i śmigłowców, ale dramatycznie niska liczba lotników posiadających odpowiednie kompetencje.

Nie wiemy, ilu wojskowych zabito w Berdiańsku – zabiegi propagandy, by pisać o incydencie jako o triumfie sugerują, że musiało zaboleć. Gdy w grudniu ub.r. ukraińskie drony zaatakowały lotnisko sił strategicznych federacji w Diagilewie (położone głęboko w rosji), zasadniczym celem również był budynek pilotów. Kilka dni po ataku poznaliśmy nazwiska trzech zabitych wówczas lotników – dzięki informacjom lokalnych mediów o pogrzebach oficerów. Teraz w ten sposób trudno będzie pozyskać jakiekolwiek informacje – władze zakazały bowiem publikowania nekrologów i tekstów o pogrzebach zabitych w spec-operacji wojskowych („poza wyjątkowymi sytuacjami” – zakładam, że dotyczącymi zasłużonych dla reżimu mundurowych).

Zostawmy Berdiańsk – codzienność ukraińskich precyzyjnych ataków jest znacznie mniej spektakularna, za to w skutkach niezwykle istotna. Wzdłuż linii frontu himarsy i lufowa artyleria strzelająca pociskami Excalibur konsekwentnie polują na rosyjskie działa, zwłaszcza samobieżne, oraz na wyrzutnie rakietowe typu Grad (i inne). Tylko w pierwszych czterech dniach lipca br. Ukraińcom udało się zniszczyć 126 rosyjskich systemów artyleryjskich, od początku maja br. – gdy na dobre zaczęło się polowanie – ponad 1300 (!) sztuk tego sprzętu. Co ważne, ukraińskie załogi wykonujące te zadania pozostają w dużej mierze bezkarne. Himarsy rażą na odległość 70 km, ale nawet zwykłe haubice strzelające pociskami Excalibur są poza zasięgiem rosyjskiego ognia kontrbateryjnego. Excalibur leci na odległość 40 km, rosyjski precyzyjny pocisk artyleryjski Krasnopol jest w stanie pokonać ledwie połowę tego dystansu. A że rosyjskie lotnictwo w strefie przyfrontowej w zasadzie nie istnieje, jedynym realnym zagrożeniem pozostaje amunicja krążąca (czy jak kto woli drony-samobójcy).

Niektórych (bardziej wtajemniczonych) może zdziwić fakt, że himarsów używa się do niszczenia celów potencjalnie ruchomych. Z założenia ten rodzaj broni przeznaczony jest do rażenia obiektów o stałych koordynatach, na przykład budynków. Gdy cel się przemieści, rakieta weń nie uderzy – nie da się jej bowiem przeprogramować w locie. Na współczesnym polu walki unika się tworzenia stałych pozycji artyleryjskich – działa i wyrzutnie muszą być w ruchu, by po namierzeniu przez wroga nie zostały zniszczone. Tyle teoria, w praktyce manewr bardzo często nie odbywa się błyskawicznie. Na polu bitwy napakowanym dronami przemieszczanie się dział i wyrzutni również jest niebezpieczne. Jedno ryzyko napiera na drugie – z jednej strony mamy możliwość otrzymania „zwrotki” (dostania się pod ogień kontrbateryjny), z drugiej sposobność, by podczas przemarszu oberwać od drona-samobójcy. W efekcie systemy artyleryjskie potrafią stać w jednym miejscu przez wiele godzin – co zdarza się obu stronom konfliktu. Tyle że Ukraińcy mają nad rosjanami zasadniczą przewagę – skrócony łańcuch dowodzenia i wymiany informacji. Narzekają na to sami rosjanie (wystarczy poczytać mil-blogerów czy choćby słynnego girkina), korzystają ich przeciwnicy. Gdy rosyjska wyrzutnia czy działo zostanie namierzone, informacja na ten temat w ciągu kilkunastu minut trafia do ukraińskich artylerzystów. Tak długo jak koordynaty pozostają aktualne, tak – przy precyzyjnej amunicji – w zasadzie nie ma mowy o pudle. Z narzekań rosjan wynika, że u nich opisana wymiana danych w najlepszym razie zajmuje wiele godzin, ba, nawet dni. Oby tak dalej, towarzysze.

Oby dalej, bo w efekcie mamy sytuację, która rok temu wydawała się nieprawdopodobna. Artyleryjska dominacja rosjan była wówczas miażdżąca i decydowała o ich sukcesach. Dziś moskale strzelają już dużo rzadziej, a na wielu odcinkach frontu to Ukraińcy mają artyleryjską przewagę. Nie jest to „walec” wypluwający dziesiątki tysięcy pocisków dziennie, ale skuteczność ognia, dzięki precyzji, pozostaje znacznie wyższa.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -