Pomiędzy

Dmitrij wciąż uważa się za Rosjanina, a zarazem czuje się Ukraińcem. Na świat przyszedł za Uralem, ale w rodzinnej wioseczce spędził tylko dwa lata. Kolejne pięćdziesiąt przeżył w Ukrainie – najpierw w „socjalistycznej” republice, a potem w niepodległym państwie. Rozszczepieniu tożsamości – jakże typowemu dla wielu mieszkańców strefy posowieckiej w średnim i starszym wieku – sprzyjało miejsce zamieszkania: leżący tuż przy rosyjsko-ukraińskiej granicy Wołczańsk. W formalnie ukraińskim miasteczku mówiło się po rosyjsku, oglądało rosyjską telewizję, słuchało rosyjskiego radia, wielu członków rodzin i znajomych żyło za miedzą; niby w innym kraju, a przecież tuż obok. I nawet 2014 rok niewiele tu zmienił – Wołczańsk i wołczanie wciąż byli tymi „pomiędzy”, zakotwiczeni w ukraińsko-rosyjskiej „tutejszości”.

Aż przyszła „duża wojna”, jak o pełnoskalowej inwazji mówi Dmitrij.

24 lutego 2022 roku rosjanie weszli do miasta „na miękko” – mój rozmówca nie pamięta, by ktokolwiek do nich strzelał.

– Wiwatowano? – dopytuję.

– Nie widziałem, choć miałem kilku znajomych, którzy wprost przyznawali, że za rosji będzie nam wszystkim lepiej – słyszę w odpowiedzi.

– A było?

Dmitrij wypuszcza głośno powietrzne. I opowiada, że z miasteczka – razem z ukraińskimi flagami i urzędowymi tablicami – błyskawicznie zniknęli przedstawiciele miejscowej elity. Urzędnicy, nauczyciele, działacze społeczni; wszyscy, którym można było zarzucić „proukraiński aktywizm”. Część pewnie uciekła, ale większość została pojmana przez rosjan.

– Tych ludzi już nie ma… – mężczyzna nie pozostawia złudzeń. – No i atowszczików, których rosjanie szukali jak najgroźniejszych kryminalistów – Dmitrij ma na myśli żołnierzy armii ukraińskiej, którzy brali udział w operacji antyterrorystycznej (ATO) w Donbasie w latach 2014-22.

– Zwykłym mieszkańcom okupanci dokuczali?

– Właściwie to nie – 52-latek wzrusza ramionami. – Tak naprawdę dopiero po wyzwoleniu (jesienią 2022 roku – dop. MO) odcięli Wołczańsk od gazu, no i zaczęli strzelać z armat. Nie był to masowy ogień, raz dziennie, potem raz na parę dni coś przyleciało. Zniszczyło lub uszkodziło jakiś dom, czasem kogoś zabiło czy zraniło – mężczyzna opowiada o zagrożeniu z lekceważeniem charakterystycznym dla osób długotrwale wystawionych na niebezpieczne bodźce. – Dało się przywyknąć – zapewnia.

„W miarę normalne” wojenne życie skończyło się 12 maja 2024 roku – tego dnia rosjanie znów pojawili się w Wołczańsku. Z miejsca do nich strzelano, a i oni poprzedzili swój rajd artyleryjską kanonadą.

– Tu już nie było żartów – Dmitrij uśmiecha się smutno. – Kilka kolejnych dni przesiedziałem w piwnicy u sąsiadów.

Przypadkowy wybór miejsca schronienia („akurat tam byłem”) okazał się błogosławieństwem. Wołczańsk szybko stał się areną ciężkich ulicznych walk, a rosjanie szybko sięgnęli po najcięższe argumenty. 19 maja w pobliżu domu jednorodzinnego Dmitrija upadła rosyjska bomba szybująca. Półtoratonowy KAB zmienił budynek – wraz z sąsiedztwem – w dymiące rumowisko.

– Nie było gdzie wracać, czego pilnować, a sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Ukraińskie wojsko wywoziło cywilów z miasta, wsiadłem w ewakuacyjny autobus i trafiłem tu – mężczyzna rozgląda się po niewielkim pokoju niegdyś zajmowanym przez nastoletnich uczniów zespołu szkół rolniczych. Bursa w miejscowości Kehycziwka, 100 km od Charkowa, to teraz dom dla 38 uchodźców z Wołczańska i podwołczańskich wiosek.

Ci ludzie wyjechali jak stali, zwykle w środku nocny, pośpiesznie zgarniani z miejsc schronienia – tylko szczęściarze zdołali zabrać ze sobą dokumenty i trochę niezbędnych rzeczy. Dmitrij do nich nie należał. Na szczęście w Kehycziwce dostał nie tylko miejsce do spania. Ma co jeść, gdzie się umyć, co na siebie włożyć (choć i tak chodzi bez koszulki, bo przy 40-stopniowym upale nie da się inaczej). Chciałby robić coś sensownego, ale do wojska go nie wezmą, bo jest inwalidą. Zostaje więc czekać – czekać na informację, że można już do Wołczańska wrócić.

– Tam tylko ruiny… – zauważam, mając przed oczyma świeże obrazki z ukraińskiego drona, dokumentujące kolejne działo zniszczenia armii putina. – No i rosja w pobliżu, a więc ryzyko, że tamci znów powrócą.

– Wiem – mężczyzna zapala kolejnego papierosa. – Ale tam jest mój dom, który teraz trzeba odbudować.

Kiwam głową, gdyż wiem, że ludziom takim jak Dmitrij nie wolno odbierać nadziei. Jednocześnie uważam za całkiem racjonalny pomysł stworzenia wzdłuż granicy z rosją głębokiej na 30 km i niezasiedlonej strefy buforowej, o czym mówi się ostatnio pośród ukraińskich analityków militarnych. Nie pytam o ten pomysł Dmitrija, bo i po co – i tak znam odpowiedź. Nurtuje mnie jednak inna kwestia.

– Mówisz, że jesteś i Rosjaninem, i Ukraińcem. Czy to, co stało się zwłaszcza od maja tego roku, zmieniło twój stosunek do rosjan?

– A co mam o nich myśleć? – głos Dmitrija jest cichy, niemal niesłyszalny. – Co myśleć, gdy tylu ludzi zabili, tyle domów zniszczyli? – pyta retorycznie.

PS. Bursa w Kehycziwce ma pięć pięter, dawni mieszkańcy Wołczańska znów żyją „pomiędzy” – na trzecim, mając nad sobą dwa niesprawne etaże, a pod sobą dwoma zarezerwowane dla uczniów (którzy być może wrócą do nauki stacjonarnej). Miejsc dla wewnętrznych uchodźców mogłoby być trzy razy więcej, ale dach wiekowego budynku przecieka i najwyżej położone pomieszczenia są zbyt wilgotne, by mogli z nich korzystać ludzie. Przecieki wkrótce uszkodzą niższe piętra, lokalny samorząd nie ma pieniędzy na remont. Jego przedstawiciele zwrócili się o wsparcie do fundacji, z którą współpracuję – Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Dach – wszystko na to wskazuje – do jesieni zostanie naprawiony w ramach projektu realizowanego przez PCPM.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Dmitrij w swoim tymczasowym lokum/fot. własne

Smycz

W połowie 2015 roku sytuacja w Donbasie już się wyklarowała. Na przestrzeni minionego roku Ukraińcy ograniczyli zdobycze terytorialne sprowokowanej i wspieranej przez rosjan rebelii, ale całkowicie jej zdławić – i odzyskać pełną kontrolę nad obwodami donieckim i ługańskim – nie zdołali.

Na przeszkodzie stanęła armia rosyjska i postawa nowych ukraińskich władz. W Kijowie obawiano się, że zbyt zdecydowane działania dadzą Moskwie pretekst do pełnoskalowej wojny – a tej chciano wówczas uniknąć. W efekcie Ukraina nie wykorzystała początkowego powodzenia operacji antyterrorystycznej. Nie zrozumcie mnie źle – Ukraińcy strzelali do ruskich żołdaków bez pardonu. Pierwsze boje regularnych formacji obu krajów miały miejsce już w 2014 roku. Rzecz w tym, że Kijów mógłby wysłać na Wschód więcej wojska – czego nie zrobił – samej armii zaś dać polityczną zgodę na walkę bez ograniczeń. Za bezpieczniejszą uznano jednak regułę samoograniczania, w wyniku czego rosyjska artyleria bezkarnie i skutecznie biła po ukraińskich pozycjach. Armaty i wyrzutnie stały bowiem na „nietykalnej ziemi” – w rosji, tuż przy granicy z Ukrainą.

Dziś mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją – Ukraińcy dokonują rajdów na przygraniczne rosyjskie terytoria oraz atakują cele w głębi rosji. Niszczą moskalom rafinerie, składy paliw, ba, nie obawiają się uderzać w absolutnie priorytetowe dla rosjan obiekty i urządzenia – bazy bombowców strategicznych czy w radary pozahoryzontalne (przeznaczone m.in. do wykrywania międzykontynentalnych rakiet). Obawy? Pewnie są, nade wszystko jednak jest u Ukraińców determinacja, by maksymalnie osłabić efektywność rosyjskiej machiny wojennej.

Ale nadal jest też i smycz – z tą różnicą, że Kijów nie włożył jej sam, a została mu nałożona przez sojuszników. Oręż oryginalnie wywodzący się z ukraińskich zasobów oraz uzbrojenie na bieżąco wytwarzane na miejscu, używane są bez ograniczeń. Ukraiński przemysł ma dość kompetencji, by produkować drony zdolne pokonać setki kilometrów, z czasów sowieckich zostały na przykład rakiety systemu S-200 (o zasięgu do 300 km). Jednak to, co w arsenale ZSU najcenniejsze – mające odpowiedni zasięg, moc i przede wszystkim precyzję rażenia – pochodzi z Zachodu. I nie wolno tego Ukraińcom wykorzystywać wedle własnego uznania.

Obostrzeń jest wiele, a część z nich wynika z humanitarnych przesłanek. Najważniejsze sprowadza się do zakazu użycia na terenie rosji. Nie stoją za tym inne racje poza politycznymi i militarnymi w wymiarze strategicznym. Najogólniej rzecz ujmując, donatorzy obawiają się – jak niegdyś Kijów – eskalacji. Słusznie czy nie, skutki są jak najbardziej realne. Widzimy je na załączonym do wpisu zdjęciu, przedstawiającym Wołczańsk kilkanaście dni po tym, jak rosjanie przypuścili atak na przygraniczne rejony charkowszczyzny.

Dlaczego rosjanie wdarli się na kilka kilometrów w głąb ukraińskiego terytorium w okolicach Charkowa? Wskazanie niedostatecznej obsady pozycji obronnych i złego dowodzenia – czyli ewidentnych słabości ZSU na tym odcinku – nie wyczerpuje odpowiedzi. Tamci weszli także dlatego, że mogli. Mogli działać w realiach dużej bezkarności.

Choć wcześniej się skoncentrowali – i nie uszło to uwadze Ukraińców – nie dało się ich ostrzelać na pozycjach wyjściowych. Dla ZSU nie ma już „tabu nietykalnej ziemi”, ale aktualna pozostaje kwestia skutecznego zasięgu systemów artyleryjskich. By nie narazić się na ogień kontrbateryjny, trzeba słać pociski dalej niż przeciwnik. Artyleria natowskiego pochodzenia ma nad rosyjską i eks-sowiecką przewagę 10-15 km. Teoretycznie Ukraińcy mogli więc zniszczyć szykujące się do ataku rosyjskie oddziały zanim jakikolwiek z nich wszedłby na ukraińskie terytorium – i działoby się to bez ryzyka skutecznej riposty (co jest pewnym uproszczeniem). No ale mieć działa i amunicję o takich parametrach a móc ich użyć to – jak się okazuje – dwie różne rzeczywistości. W tej prawdziwej trudno było postawić artyleryjski mur, korzystając wyłącznie z sowieckich systemów, takich samych, jakimi dysponuje druga strona. Bo jeśli obie mogą strzelać „na krótko” i wzajemnie się szachować w obrębie tej słabości, przewagę zyskuje ta strona, która może wystrzelić więcej. A na Wschodzie ilość to niemal zawsze atrybut rosjan.

Idźmy dalej – pozycje wyjściowe moskali można by zbombardować przy użyciu lotnictwa. Nie wymaga to nalotów bezpośrednio nad cel – a więc i przekraczania ukraińsko-rosyjskiej granicy. Nie tylko rosjanie dysponują bombami szybującymi, do wyobrażenia jest zatem scenariusz, w którym ukraińskie MiG-i i Suchoje dokonują zrzutów nad Ukrainą, a ładunki lecą i eksplodują kilkadziesiąt kilometrów dalej. No ale bomby też są zachodnie…

Co więcej, szczupłość floty powietrznej wymusza na ukraińskim dowództwie wyjątkową ostrożność. Rosyjskie systemy przeciwlotnicze średniego zasięgu – zdolne porazić cele na odległość 100-150 km – w zasadzie rugują ukraińskie samoloty z rejonów przygranicznych. Można by te wyrzutnie i radary zniszczyć – użyć w tym celu lotniczych pocisków manewrujących, bądź strzelać z lądu ATACMS-ami (w obu przypadkach z bezpiecznej odległości 200-300 km) – ale wymieniona amunicja jest zachodniej proweniencji, a wspomniane systemy stoją w rosji.

Druga strona nie ma takich ograniczeń, nie może zatem dziwić fakt, że w bojach o Wołczańsk rosjanie masowo używają własnych bomb szybujących. Ich samoloty nie przekraczają granicy i swobodnie operują w strefie przyfrontowej. Po pierwsze, bo rozproszona i przeciążona ukraińska OPL nie jest w stanie obstawić wszystkich zagrożonych rejonów, a po drugie, nawet gdyby udało się ściągnąć pod Charków baterię Patriotów (czy nawet dwie, jak postuluje prezydent Zełenski), bez amerykańskiej zgody na strzelanie do samolotów w rosyjskiej przestrzeni powietrznej na nic by się to zdało.

I skoro jesteśmy przy Charkowie – miasto od dwóch lat terroryzowane jest ostrzałami rakietowymi. Spadają na nie m.in. Iskandery wystrzeliwane z okolic Biełgorodu. Rakiety mają do pokonania niewielkie odległości, nawet najlepsze systemy OPL miałyby problemy z ich zestrzeleniem (no ale tych systemów i tak brakuje…). Najlepszym sposobem na poradzenie sobie z rosyjskim terrorem rakietowym byłoby zniszczenie wyrzutni na ziemi. I Ukraińcy starają się to robić, posyłając nad Biełgorod drony. Ze skutecznością bywa różnie, bo bezpilotowiec nie jest tak szybki jak… no właśnie – na przykład jak rakieta. Taki pocisk ATACMS, najlepiej z ładunkiem kasetowym. Oczywiście, Iskandery są chronione przed atakiem z powietrza, ale doświadczenia z obezwładniania rosyjskiej OPL na Krymie jasno pokazują, czym są najlepsze systemy moskali w konfrontacji z zachodnim uzbrojeniem.

Byle tylko można go było użyć…

Coraz więcej zachodnich krajów godzi się na wykorzystywanie ich uzbrojenia na terytorium rosji – w tym gronie, obok m.in. Francji, Wielkiej Brytanii, Szwecji i Holandii, znalazła się również Polska. Amerykanie wciąż myślą. Byle nie potrwało to za długo.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Płonący Wołczańsk/fot. ZSU

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Efektywność

Na północny-wschód od Charkowa nadal trwają walki, choć nie są już tak intensywne jak w weekend. Cokolwiek było celem rosjan – czy nadal nim pozostaje – nie wyszli poza strefę ściśle przygraniczną. I nie sądzę, by w najbliższym czasie im się to udało (ba, zakładam, że nawet nie będą próbowali).

W samym Charkowie życie toczy się utartym stano-wojennym rytmem. „Zero paniki; ludzie nie obawiają się szturmu moskali, bardziej doskwierają im przerwy w dostawach prądu”, raportuje mi znajomy. Faktem jest, że infrastruktura energetyczna mocno w ostatnich tygodniach ucierpiała, co jest udziałem nie tylko obwodu charkowskiego, ale niemal całej Ukrainy.

Wróćmy na front – ten nadcharkowski dostarcza bardzo ciekawych materiałów multimedialnych. Idzie mi o charakter rosyjskich szturmów na Wołczańsk i okoliczne wioseczki. Atakujący mianowicie zachowują się tak, jakby dramatycznie brakowało im „techniki”. W pierwszym i drugim dniu zmagań piechocie moskali towarzyszyły czołgi i transportery, które po  wytraceniu nie zostały zastąpione nowym sprzętem. Mówiąc wprost, ruskie idą teraz ludzką masą, choć gwoli rzetelności zauważyć należy, że na tym odcinku frontu mocno uaktywniły się ich drony. Lancety nie kompensują nieobecności ciężkiego sprzętu, ale zauważalnie dokuczają ukraińskiej artylerii i logistyce.

Nade wszystko jednak to ta artyleria dysponuje mocą dokuczania, ba, dziesiątkowania rosjan, głównie za sprawą amunicji kasetowej (obrońcy używają „kaset” także w innych rejonach walk; stąd dramatyczny skok w statystykach rosyjskich strat osobowych, notowany w ostatnich dniach; tego efektu nie da się wytłumaczyć wyłącznie „Charkowem”). W Charkowie zaś dowcipkują, że właśnie odpalona przez rosjan kampania medialna, mająca deprecjonować ukraińskie wysiłki wojenne, świetnie opisuje sytuację, w jakiej znaleźli się w okolicach miasta żołdacy putina. „Do ostatniego Ukraińca!”, hasło tej treści pojawia się jako zwieńczenie ruskiego filmowego paszkwilu (w którym broń otrzymuje ukraińska babcia). „Do ostatniego moskala!”, dopingują swoich, a zarazem drwią z rosyjskiej determinacji charkowianie.

A propos determinacji. Rozpoczynający kolejną kadencję putin powołał nowy „rząd”, z którego wyleciał minister obrony szojgu. Jego następca, andriej biełousow, to ekonomiczny technokrata – ponoć skuteczny „optymalizator”, w dodatku niebiorący łapówek – co zdaniem wielu komentatorów m u s i oznaczać, że rosja szykuje się do długiej wojny. Nie tyle z Ukrainą, co z NATO, rzecz jasna. U podstaw takich przewidywań leży założenie, że misją biełousowa jest poprawa efektywności działań MON, armii i całej wojennej gospodarki. To skądinąd słuszne przypuszczenie, na potwierdzenie którego otrzymaliśmy serię aresztowań urzędników ministerstwa obrony pod zarzutem korupcji.

Tyle że zamiar poprawy wydajności wcale nie musi dowodzić determinacji, jaką przypisuje się Kremlowi. Gdyby rosyjska armia osiągnęła zakładane cele w Ukrainie, nikt by się jej dziadostwa i toczącego ją złodziejstwa nie czepiał. W strukturach quasi-państwowych, de facto mafijnych, korupcja jest narzędziem sprawowania władzy. Rentą, gwarantem lojalności. Póki beneficjent nie nakradnie za dużo, póty jest bezpieczny. Kiedy mamy do czynienia z sytuacją „za dużo”? Ano wtedy, gdy jakieś składowe systemu zaczynają poważnie szwankować. Premie korupcyjne w rosyjskiej armii i przemyśle zbrojeniowym za czasów szojgu pożerały nawet 80 proc. (!) oficjalnych wydatków (dane za rosyjskim Transparency International). Modernizacja sił zbrojnych w dużej mierze zatem miała fasadowy charakter. Skutki widzieliśmy w Ukrainie.

Widzimy też, że mimo napuszonej propagandy w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło. Obrazki spod Charkowa – wspomniana gołodupna piechota – nie są reprezentatywne dla sił inwazyjnych. Niewykluczone, że brak istotnego wsparcia broni ciężkiej jest efektem podrzędnej roli, jaką rosyjskie dowództwo przypisuje „nowemu frontowi”. Ale niedostatek „techniki” to problem, z którym boryka się całość inwazyjnej armady – większość jednostek frontowych nadal ma do dyspozycji 40-50 proc. etatowo przewidzianych czołgów i wozów bojowych. Armia rosyjska w Ukrainie jest mocna przede wszystkim słabością swojego przeciwnika; obiektywne analityczno-militarne kryteria każą oceniać jej możliwości jako relatywnie niskie.

Na tyle niskie, że takim wojskiem nie da się wygrać wojny z Ukrainą. A rosja ten konflikt wygrać musi, gdyż jest to warunek przetrwania obecnego systemu władzy. I zapewne taki cel putin postawił przed andriejem biełousowem. Dlaczego tak mało ambitny (bez komponentu „po Ukrainie idziemy na NATO”) i jakie są kryteria tego zwycięstwa?

Te ostatnie zostały już dawno zredefiniowane – jeśli bliżej przyjrzeć się rosyjskiej propagandzie na użytek wewnętrzny, dojrzymy, że nie ma tam już miejsca na „wyzwolenie całej Ukrainy”. Wielu obserwatorów było zszokowanych uczciwością, na jaką w jednym z ostatnich publicznych wystąpień pozwolił sobie szojgu – przyznał on mianowicie, że od początku 2024 roku armia rosyjska zajęła zaledwie 500 km kwadratowych Ukrainy. Potem bredził coś o gigantycznych stratach ukraińskiego wojska, nie wspominając o 100 tysiącach własnych poległych i rannych, utraconych między styczniem a kwietniem. Tym niemniej sygnał był jasny – „to nie jest walka o wielkie obszary” – i wpisujący się w praktykę oswajania rosjan z wizją ograniczonej pobiedy. Jak ograniczonej? Są tacy, którzy kreślą granicę rosyjskiego sukcesu na Dnieprze, moim zdaniem to nierealistyczny scenariusz. Sądzę, że Kreml byłby mocno kontent, gdyby udało się zająć całą chersońszczyznę, Zaporoże i Donbas oraz stworzyć bufor ochronny dla Biełogorodu na obszarze charkowszczyzny. Ale przełknąłby – i przełknęliby rosjanie – także mniejsze zyski, gdzie absolutnym minimum byłoby zajęcie całego obwodu donieckiego (dodania go do dotychczasowych zdobyczy).

O efektywność – MON, armii i zbrojeniówki – która dałaby taki wynik ma w mojej ocenie powalczyć nowy minister.

Bo i o wyższej może tylko pomarzyć. Jak mówią „z pustego i Salomon nie naleje”. Przy topniejących posowieckich zapasach broni ciężkiej, niemożności rozpoczęcia masowej produkcji nowych czołgów, transporterów czy samolotów oraz z kurczącymi się rezerwami finansowymi (o czym już pisałem, więc tylko problemy sygnalizuję), przygotować się do wojny z NATO nie sposób.

O czym szerzej napiszę przy kolejnej okazji.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Zniszczone elementy „anałoga-w-miru-niet”, systemu przeciwlotniczego S-400 (S-300?) w bazie Belebek na okupowanym Krymie. Jak widzimy, rosyjska wunderwaffe skutecznie przechwyciła ATACMS-a, odważnie biorąc go „na klatę”/fot. anonimowe źródła rosyjskie

Strefa

Wczesną jesienią minionego roku spędziłem kilka dni w Charkowie i okolicach. Byłem wówczas m.in. we wsi Cyrkuny, położonej na północny wschód od miasta, jakieś 20 km od granicy z rosją. Miejscowość wpadła w łapy moskali już w pierwszych godzinach pełnoskalowej inwazji, przez niemal trzy miesiące stacjonowali w niej artylerzyści ostrzeliwujący Charków. Nie dość zatem, że mieszkańcy padli ofiarą zorganizowanego terroru i żołdackiej bandyterki, to jeszcze znaleźli się pod ogniem własnych dział – rosjanie rozstawiali armaty i wyrzutnie pośród zabudowań, w efekcie część zniszczeń w Cyrkunach powstała na skutek ukraińskich uderzeń kontrbateryjnych.

Wyzwolenie przyszło wiosną 2022 roku, a wraz z nim nadzieja. Cyrkuny – i cztery inne najbardziej zniszczone miejscowości w Ukrainie – objęte zostały rządowym, pilotażowym programem odbudowy. Ogłosił to sam prezydent Zełenski, odwiedzając wieś. Wedle planów, samorząd Cyrkunów miał otrzymać na ten cel 27 mln dol., a skrócona ścieżka prawna pozwoliłaby na szybką realizację zadań. Pod koniec września 2023 roku spotkałem się z nowomianowanym pełnomocnikiem rządu ds. odbudowy miejscowości. Nie był to zwykły urzędnik, a „dorobiony” przedsiębiorca. Mocno „zajawiony na temat”, kreślił przede mną wizję Cyrkunów jako strefy przyjaznej dla biznesu. „Nie chodzi o odbudowę samych domów i obiektów publicznych”, mówił. „To za proste i nie przyniesie dodatkowej wartości. Wokół wsi są rozległe tereny nadające się pod działalność przemysłową, magazynową; w tę stronę chciałbym pójść”.

Ambicje ambicjami, a rzeczywistość wyglądała marnie. Cyrkuny pozostawały w dużej mierze opuszczone, w zasadzie nie było tam dzieci. Zamieszkałe kwartały powolutku się odbudowywały, działo się to jednak w zakresie inicjatywy własnej i własnych skromnych możliwości mieszkańców oraz za sprawą organizacji pozarządowych, takich jak Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. No i w większości były to prowizoryczne remonty – „na chwilę”, „byle nie leciało na głowę”, „byle dało się przetrwać zimę” – nie zaś gruntowna rekonstrukcja. Gdzie podziały się obiecane miliony? Gdzieś. Czy ta niemrawość wynikała z ukraińskiej urzędniczej nieudolności, korupcji, braku środków? Być może, choć moim zdaniem odpowiedź zawierała się w czym innym. W dźwiękach kanonady, które dało się usłyszeć po kilkadziesiąt razy dziennie.

Niedawni okupanci ani myśleli dać mieszkańcom wyzwolonych miejscowości święty spokój. Ci mieli się bać i uciec z dala od granicy, albo żyć w realiach ciągłego ryzyka, że coś przyleci i odbierze im życie.

Czy w takich okolicznościach ma sens poważna odbudowa, mają sens poważne inwestycje? Ano właśnie…

Do Cyrkun rosyjskie pociski zwykle nie dolatywały (najczęściej waliły po obrzeżach), ogniem artyleryjskim obrywały przede wszystkim wioski położone bardziej na północ. Wtedy, we wrześniu 2023 roku, udało mi się dotrzeć do miejscowości Lipce, 8 km od „mordoru” – dalej była już „szara strefa”. Teren formalnie należący do Ukrainy, de facto będący ziemią niczyją. W znajdujących się w niej maleńkich wioskach i przysiółkach nadal mieszkali ludzie, zwykle staruszkowie, którzy nie mieli sił i ochoty na ewakuację. „Co kilka dni wolontariusze podrzucają im wodę, jedzenie, leki”, zapewniał przedstawiciel lokalnej administracji wojskowej. „Najlepiej, gdyby ci mieszkańcy wyjechali, ale nie możemy nikogo zmusić do opuszczenia domu. Nie możemy też pozostawić takich osób samym sobie”.

W tych słowach mieszała się zarówno bezsilność, jak i determinacja, co wraz z poczuciem tymczasowości tworzyło specyficzny klimat pogranicza. Widziałem, słyszałem, czułem to nie tylko w kontaktach z przedstawicielami lokalnych władz, ale też w relacjach ze zwykłymi ludźmi. Nikt nie mówił tego wprost, ale panowała domyślna zgoda, że „póki trwa wojna oni nie przestaną nam dokuczać, ba, spróbują tu wrócić”.

No i spróbowali…

W miniony piątek, na razie nieco bardziej na wschód, za cel obierając nadgraniczne miasteczko Wołczańsk. Które – podobnie jak wspomniane wioseczki i przysiółki – leży w „szarej strefie” i gdzie również mieszkali ludzie, głównie osoby w podeszłym wieku. Używam czasu przeszłego, bowiem po tym, co w weekend z Wołczańskiem zrobiła rosyjska artyleria, chętnych do pozostania na ziemi niczyjej znacząco ubyło. W niedzielę w miasteczku przebywało jeszcze około 500 osób, ale armia ukraińska i wolontariusze cały czas prowadzili ewakuację.

Realizowaną pod ogniem, gdyż rosjanie ewidentnie chcieliby miasto zająć.

Czy to wstęp do poważniejszej operacji? Nie sądzę. Apokaliptyczne doniesienia o otwarciu przez moskali kolejnego frontu można włożyć między bajki. Owszem, rosjanie bardzo by chcieli zdobyć Charków, a droga do metropolii wiedzie przez przygraniczne miejscowości. Tyle że całe zgrupowanie armii rosyjskiej wzdłuż północnej granicy Ukrainy liczy sobie 53 tys. żołnierzy. Nieco ponad 70 tys., jeśli policzymy wojsko stacjonujące w odległości 100 km od granicy. To co najmniej trzy razy za mało, żeby myśleć o powodzeniu operacji zajęcia miasta wielkości Charkowa.

O co więc idzie moskalom? Moim zdaniem mamy tu lustrzane odbicie akcji, jakie przeprowadzała druga strona. Ukraińskie uderzenia na przygraniczne miejscowości w obwodzie biełgorodzkim miały odciągnąć część sił z frontu/wydrenować rosyjskie rezerwy. Co w gruncie rzeczy się powiodło, bo wspomniane 53 tys. to stosunkowa nowa jakość – wcześniej tego fragmentu granicy chroniło raptem kilkanaście tysięcy wojskowych. Co ciekawe – i w czym również zawiera się podobieństwo – o ile Ukraińcy przeprowadzali rajdy na terytorium rosji posiłkując się rosyjskimi kolaborantami, o tyle moskale do ataków na Wołczańsk (i kilka okolicznych wiosek) używają najemnych żołnierzy z państw afrykańskich. Obie strony walczą więc rękoma cudzoziemców, choć gwoli rzetelności zastrzec należy, że ciemnoskórzy wojskowi stanowią zdecydowaną mniejszość atakujących (ponoć na Wołczańsk nacierają cztery bataliony, jeden z nich ma się składać z cudzoziemskich ochotników).

Jeśli celem rosjan było rozproszenie ukraińskich oddziałów, zabieg ten – przynajmniej na razie – niespecjalnie się udał. W rejon walk Kijów pchnął dodatkowo elementy jednej brygady, próbując opanować kryzys przede wszystkim miejscowymi siłami. Dziś dotarła wiadomość, że zmieniono dowódcę charkowskiego zgrupowania ZSU, co może być konsekwencją złej oceny dotychczasowych działań, podjętych na przestrzeni ostatnich czterech dni. Niezależnie od powodów tej dymisji, sytuacja na północ od Charkowa nie jest „załamaniem frontu”, nie grozi „wyjściem rosjan na tyły ukraińskiej armii” i nie przerodzi się z minuty na minutę w „zmasowany szturm na Charków” – do czego usiłują przekonać nas (pro)rosyjscy propagandyści. Taktyczne sukcesy rosjan – o jakich donosi ukraiński sztab generalny – to zajęcie kilku wioseczek w „szarej strefie”, gdzie dotąd nie było ukraińskiej armii.

Oczywiście każdy pokonanym przez rosjan kilometr na drodze do Charkowa to narastające zagrożenie dla miasta – nie tyle szturmem, co ostrzałem artyleryjskim. Metropolia jest przez moskali regularnie okładana z systemów rakietowych, ale od lata 2022 roku pozostaje poza zasięgiem artylerii lufowej. Jeśliby to się zmieniło, ciągłość i intensywność ognia dramatycznie by wzrosły, a charkowianie podzieliliby los terroryzowanych „na odległość” mieszkańców Cyrkun i okolic. ZSU nie może do takiej sytuacji dopuścić, dla rosjan może to być drugi z celów operacji.

Trzeci wiąże się z koniecznością – patrząc z perspektywy moskali – zbudowania buforu, dzięki któremu udałoby się ograniczyć ukraińskie ostrzały Biełgorodu. Od wielu miesięcy Ukraińcy atakują cele wojskowe pod miastem – na przykład stanowiska ostrzeliwujących Charków wyrzutni Iskander – i w samym mieście, co czasem kończy się uderzeniami w obiekty cywilne. Nie ma przekonujących dowodów, by ZSU z premedytacją „waliło po cywilach”, mszcząc się za ataki na ukraińskie miasta, tym niemniej Biełgorod powoli zamienia się w rosyjską „szarą strefę”. (Pro)kremlowska propaganda tego nie pokazuje, ale analiza lokalnych ogólnodostępnych źródeł skłania mnie do wniosku, że miasto opuścił co czwarty mieszkaniec. „To widać na ulicach”, czytam na jednym z lokalnych forów, gdzie mowa jest o „postępującej psychozie” i „panice”.

Dobrostan obywateli federacji nigdy nie był nadrzędnym celem Kremla, ale zwalczanie defetyzmu już owszem. Stąd konieczność uderzenia w jego źródła i zapewnienia miastu „szerszej otuliny”.

W tym kontekście warto się odnieść do zdarzenia, które miało miejsce w niedzielę. Gdzie jeden z biełgorodzkich wieżowców uległ częściowemu zawaleniu rzekomo po trafieniu przez ukraińską rakietę. Obejrzałem zapis z monitoringu, który uchwycił moment wybuchu i w mojej ocenie w budynku doszło do eksplozji gazu. Banalna w gruncie rzeczy sprawa, przypadkiem skorelowana z wojną. Użyteczna dla (pro)kremlowskiej propagandy, która katastrofę budowlaną zmieniła w akt terroryzmu, przypisując go Ukrainie. Co zresztą uaktywniło antyrosyjskich poszukiwaczy niebanalnych wyjaśnień, według których wieżowiec wysadziły rosyjskie służby. Po co? By zyskać pretekst do ostrzałów cywilnych obiektów w Ukrainie. Naprawdę? Po ponad dwóch latach rosyjskich bestialstw ktoś jeszcze wierzy, że rosja takich pretekstów potrzebuje? Potrzebuje dalszego zniechęcania zachodnich opinii publicznych dla idei wspierania Ukrainy – stąd takie a nie inne „zagospodarowanie” wypadku. Oskarżenie Kijowa o atak na bezbronny budynek może poskutkować przekonaniem, że obie strony są siebie warte. „Dzikusy, niech się pozabijają, będzie spokój, nam nic do tego” – jeśli obywatele Zachodu zaczną w ten sposób myśleć i przełoży się to na działania ich rządów, rosja na tym skorzysta.

Skorzysta – w myśl wojskowej filozofii „rozwijania powodzenia” – jeśli ograniczona w założeniach operacja na północ od Charkowa przyniesie nieoczekiwanie pozytywne dla rosjan skutki. Jeśli Ukraińcy rzeczywiście pękną i pojawi się okazja na przykład do zablokowania miasta. Lecz nawet w takim scenariuszu sprawy nie będą mogły potoczyć się błyskawicznie – przerzucenie silnych odwodów to nie jest kwestia godzin czy nawet dób. No i czas na takie same działania ma też druga strona.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Arkowi Drygasowi, Monice Rani, Magdalenie Kaczmarek, Arkadiuszowi Halickiemu, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Jakubowi Wojtakajtisowi, Joannie Marciniak i Andrzejowi Kardasiowi. A także: Piotrowi Pszczółkowskiemu, Bożenie Bolechale, Maciejowi Ziajorowi, Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Marcinowi Barszczewskiemu, Szymonowi Jończykowi, Annie Sierańskiej, Tomaszowi Sosnowskiemu, Piotrowi Świrskiemu, Kacprowi Myśliborskiemu, Sławkowi Polakowi, Mateuszowi Jasinie, Mateuszowi Borysewiczowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Łukaszowi Hajdrychowi, Patrycji Złotockiej, Wojciechowi Bardzińskiemu, Marcinowi Łyszkiewiczowi, Krzysztofowi Krysikowi, Michałowi Wielickiemu, Jakubowi Kojderowi i Jarosławowi Grabowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich dwóch tygodni: Grzegorzowi Smulce, Czytelniczce Magdzie (za „wiadro kawy”!), Arkadiuszowi Żmudzińskiemu, Grzegorzowi Zgnilcowi, Kamilowi G., Adamowi Andrzejowi Jaworskiemu i Arkadiuszowi Wiśniewskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały, także ostatnia książka.

A skoro o niej mowa – gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Cyrkuny – 20 km dalej, jadąc tą drogą, zaczynał się „mordor”…/fot. własne