Smycz

W połowie 2015 roku sytuacja w Donbasie już się wyklarowała. Na przestrzeni minionego roku Ukraińcy ograniczyli zdobycze terytorialne sprowokowanej i wspieranej przez rosjan rebelii, ale całkowicie jej zdławić – i odzyskać pełną kontrolę nad obwodami donieckim i ługańskim – nie zdołali.

Na przeszkodzie stanęła armia rosyjska i postawa nowych ukraińskich władz. W Kijowie obawiano się, że zbyt zdecydowane działania dadzą Moskwie pretekst do pełnoskalowej wojny – a tej chciano wówczas uniknąć. W efekcie Ukraina nie wykorzystała początkowego powodzenia operacji antyterrorystycznej. Nie zrozumcie mnie źle – Ukraińcy strzelali do ruskich żołdaków bez pardonu. Pierwsze boje regularnych formacji obu krajów miały miejsce już w 2014 roku. Rzecz w tym, że Kijów mógłby wysłać na Wschód więcej wojska – czego nie zrobił – samej armii zaś dać polityczną zgodę na walkę bez ograniczeń. Za bezpieczniejszą uznano jednak regułę samoograniczania, w wyniku czego rosyjska artyleria bezkarnie i skutecznie biła po ukraińskich pozycjach. Armaty i wyrzutnie stały bowiem na „nietykalnej ziemi” – w rosji, tuż przy granicy z Ukrainą.

Dziś mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją – Ukraińcy dokonują rajdów na przygraniczne rosyjskie terytoria oraz atakują cele w głębi rosji. Niszczą moskalom rafinerie, składy paliw, ba, nie obawiają się uderzać w absolutnie priorytetowe dla rosjan obiekty i urządzenia – bazy bombowców strategicznych czy w radary pozahoryzontalne (przeznaczone m.in. do wykrywania międzykontynentalnych rakiet). Obawy? Pewnie są, nade wszystko jednak jest u Ukraińców determinacja, by maksymalnie osłabić efektywność rosyjskiej machiny wojennej.

Ale nadal jest też i smycz – z tą różnicą, że Kijów nie włożył jej sam, a została mu nałożona przez sojuszników. Oręż oryginalnie wywodzący się z ukraińskich zasobów oraz uzbrojenie na bieżąco wytwarzane na miejscu, używane są bez ograniczeń. Ukraiński przemysł ma dość kompetencji, by produkować drony zdolne pokonać setki kilometrów, z czasów sowieckich zostały na przykład rakiety systemu S-200 (o zasięgu do 300 km). Jednak to, co w arsenale ZSU najcenniejsze – mające odpowiedni zasięg, moc i przede wszystkim precyzję rażenia – pochodzi z Zachodu. I nie wolno tego Ukraińcom wykorzystywać wedle własnego uznania.

Obostrzeń jest wiele, a część z nich wynika z humanitarnych przesłanek. Najważniejsze sprowadza się do zakazu użycia na terenie rosji. Nie stoją za tym inne racje poza politycznymi i militarnymi w wymiarze strategicznym. Najogólniej rzecz ujmując, donatorzy obawiają się – jak niegdyś Kijów – eskalacji. Słusznie czy nie, skutki są jak najbardziej realne. Widzimy je na załączonym do wpisu zdjęciu, przedstawiającym Wołczańsk kilkanaście dni po tym, jak rosjanie przypuścili atak na przygraniczne rejony charkowszczyzny.

Dlaczego rosjanie wdarli się na kilka kilometrów w głąb ukraińskiego terytorium w okolicach Charkowa? Wskazanie niedostatecznej obsady pozycji obronnych i złego dowodzenia – czyli ewidentnych słabości ZSU na tym odcinku – nie wyczerpuje odpowiedzi. Tamci weszli także dlatego, że mogli. Mogli działać w realiach dużej bezkarności.

Choć wcześniej się skoncentrowali – i nie uszło to uwadze Ukraińców – nie dało się ich ostrzelać na pozycjach wyjściowych. Dla ZSU nie ma już „tabu nietykalnej ziemi”, ale aktualna pozostaje kwestia skutecznego zasięgu systemów artyleryjskich. By nie narazić się na ogień kontrbateryjny, trzeba słać pociski dalej niż przeciwnik. Artyleria natowskiego pochodzenia ma nad rosyjską i eks-sowiecką przewagę 10-15 km. Teoretycznie Ukraińcy mogli więc zniszczyć szykujące się do ataku rosyjskie oddziały zanim jakikolwiek z nich wszedłby na ukraińskie terytorium – i działoby się to bez ryzyka skutecznej riposty (co jest pewnym uproszczeniem). No ale mieć działa i amunicję o takich parametrach a móc ich użyć to – jak się okazuje – dwie różne rzeczywistości. W tej prawdziwej trudno było postawić artyleryjski mur, korzystając wyłącznie z sowieckich systemów, takich samych, jakimi dysponuje druga strona. Bo jeśli obie mogą strzelać „na krótko” i wzajemnie się szachować w obrębie tej słabości, przewagę zyskuje ta strona, która może wystrzelić więcej. A na Wschodzie ilość to niemal zawsze atrybut rosjan.

Idźmy dalej – pozycje wyjściowe moskali można by zbombardować przy użyciu lotnictwa. Nie wymaga to nalotów bezpośrednio nad cel – a więc i przekraczania ukraińsko-rosyjskiej granicy. Nie tylko rosjanie dysponują bombami szybującymi, do wyobrażenia jest zatem scenariusz, w którym ukraińskie MiG-i i Suchoje dokonują zrzutów nad Ukrainą, a ładunki lecą i eksplodują kilkadziesiąt kilometrów dalej. No ale bomby też są zachodnie…

Co więcej, szczupłość floty powietrznej wymusza na ukraińskim dowództwie wyjątkową ostrożność. Rosyjskie systemy przeciwlotnicze średniego zasięgu – zdolne porazić cele na odległość 100-150 km – w zasadzie rugują ukraińskie samoloty z rejonów przygranicznych. Można by te wyrzutnie i radary zniszczyć – użyć w tym celu lotniczych pocisków manewrujących, bądź strzelać z lądu ATACMS-ami (w obu przypadkach z bezpiecznej odległości 200-300 km) – ale wymieniona amunicja jest zachodniej proweniencji, a wspomniane systemy stoją w rosji.

Druga strona nie ma takich ograniczeń, nie może zatem dziwić fakt, że w bojach o Wołczańsk rosjanie masowo używają własnych bomb szybujących. Ich samoloty nie przekraczają granicy i swobodnie operują w strefie przyfrontowej. Po pierwsze, bo rozproszona i przeciążona ukraińska OPL nie jest w stanie obstawić wszystkich zagrożonych rejonów, a po drugie, nawet gdyby udało się ściągnąć pod Charków baterię Patriotów (czy nawet dwie, jak postuluje prezydent Zełenski), bez amerykańskiej zgody na strzelanie do samolotów w rosyjskiej przestrzeni powietrznej na nic by się to zdało.

I skoro jesteśmy przy Charkowie – miasto od dwóch lat terroryzowane jest ostrzałami rakietowymi. Spadają na nie m.in. Iskandery wystrzeliwane z okolic Biełgorodu. Rakiety mają do pokonania niewielkie odległości, nawet najlepsze systemy OPL miałyby problemy z ich zestrzeleniem (no ale tych systemów i tak brakuje…). Najlepszym sposobem na poradzenie sobie z rosyjskim terrorem rakietowym byłoby zniszczenie wyrzutni na ziemi. I Ukraińcy starają się to robić, posyłając nad Biełgorod drony. Ze skutecznością bywa różnie, bo bezpilotowiec nie jest tak szybki jak… no właśnie – na przykład jak rakieta. Taki pocisk ATACMS, najlepiej z ładunkiem kasetowym. Oczywiście, Iskandery są chronione przed atakiem z powietrza, ale doświadczenia z obezwładniania rosyjskiej OPL na Krymie jasno pokazują, czym są najlepsze systemy moskali w konfrontacji z zachodnim uzbrojeniem.

Byle tylko można go było użyć…

Coraz więcej zachodnich krajów godzi się na wykorzystywanie ich uzbrojenia na terytorium rosji – w tym gronie, obok m.in. Francji, Wielkiej Brytanii, Szwecji i Holandii, znalazła się również Polska. Amerykanie wciąż myślą. Byle nie potrwało to za długo.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli wesprzeć mnie w dalszym pisaniu, polecam się na dwa sposoby. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Płonący Wołczańsk/fot. ZSU

A gdybyście chcieli nabyć moją najnowszą książkę pt. „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Wakacje…

…od wakacji, czyli kilka krótkich wpisów, które popełniłem na Facebooku podczas urlopu. Załączam dla zachowania ciągłości relacji.

7 sierpnia 2023

Chwila wakacji od wakacji – i mały ukraiński komentarz.

W piątek Ukraińcom udało się poważnie uszkodzić jeden z rosyjskich okrętów desantowych. Jednostka wymaga bardzo poważnych napraw, niewykluczone, że już nie wróci do służby.

Skarpetkosceptyczni pożal się boże analitycy orzekli, że to sukces co najwyżej propagandowy, bo okręt leciwy (prawda), no i nie zatonął. (Pro)ukraiński internet radował się widokiem holowanego wraku, jakby chodziło o odebranie moskiewskiej flocie czarnomorskiej co najmniej połowy zdolności.

A patrząc na chłodno (z chłodnej, deszczowej i mglistej Małej Fatry)?

Graf. Google Maps

Zacznijmy od uporządkowania faktów. Przed inwazją moskale wzmocnili flotę w obszarze Morza Czarnego i Azowskiego o sześć okrętów desantowych należących do floty bałtyckiej i północnej. Oficjalnie jednostki wpłynęły na czarnomorski akwen z zamiarem wzięcia udziału w ćwiczeniach. Kilkanaście dni później maski spadły, zaczął się pełnoskalowy atak na Ukrainę. Dziś wiemy już, że desantowce planowano wykorzystać do ataku z morza na Odesę. Na skutek wielu czynników – przede wszystkim porażki uderzenia lądowego, które miało wspomóc desant oraz kompromitującej nieudolności marynarki wojennej rosji – okręty desantowe nawet nie zbliżyły się do odeskich wybrzeży.

Stąd opinie, że desantowce okazały się, i nadal są, bezużyteczne. Zatem ich atakowanie nie ma większego sensu.

Idźmy dalej. Ukraińcy od wielu tygodni prowadzą działania w terminologii wojskowej określane mianem izolowania pola walki. A po ludzku rzecz ujmując, odcinają ruskich na południu Ukrainy od stałego zaopatrzenia. Po to uszkodzono most krymski, po to atakowane są przeprawy łączące Krym z okupowaną częścią obwodu chersońskiego. Obecnie rosyjska logistyka jest w sytuacji skazańca, na szyi którego już mocno zacisnęła się pętla. Jeszcze jakoś łapie oddech, jeszcze ma pod nogami stołek, ale ma też atak paniki, za którym stoją realne powody.

Wobec postępującej niewydolności drogi przez Krym, moskalom zostają dwie opcje – przeniesienie ciężaru logistyki na korytarz lądowy, gdzie a. szosy są kiepskie, b. tory znajdują się w zasięgu ukraińskiej artylerii, i/lub wykorzystanie drogi morskiej. Teoretycznie mogą w tym celu użyć trzech portów – w Przymorsku, Berdiańsku i Mariupolu. Co zresztą w ograniczony sposób już robią.

A dlaczego w ograniczony? I tu jest pies pogrzebany. Morze Azowskie to płycizna, do wymienionych portów nie wejdą zbyt duże jednostki. Za to uczynią to dostosowane do operowania na płytkich akwenach okręty desantowe (w końcu ich zadaniem jest dostarczenie sił inwazyjnych jak najbliżej wybrzeża). Oczywiście użyte do transportu zaopatrzenia nawet wszystkie desantowce nie zniwelują problemów logistyki – są za małe i jest ich za mało. Niemniej pozwolą ruskim na płytki, ale zawsze oddech. Po niechybnym zerwaniu wszystkich przepraw drogowych – do czego ZSU konsekwentnie dąży – byłby to jedyny drożny kanał „oddechowy”.

Który Ukraińcy już teraz zamierzają „zatkać”.

Więc nie, ataki dronów morskich na okręty desantowe nie są „chodzeniem na łatwiznę”. Podobnie jak uderzenia rakietowe na instalacje portowe w Mariupolu czy Berdiańsku służą dalszej izolacji pola walki.

Zatem należy spodziewać się kolejnych takich incydentów. Za powodzenie których rzecz jasna trzymam kciuki.

—–

11 sierpnia 2023

Chwila wakacji od wakacji, część 2. – i odrobina refleksji po lekturze książki „Barbarossa. Jak Hitler przegrał wojnę” Jonathana Dimbleby’a. Rzecz jasna w ukraińskim kontekście.

Książka Jonathana Dimbleby’a. Skończyłem ją w mało-fatrzańskich okolicznościach przyrody.

Dimbleby należy do grona tych historyków, którzy uważają, że III Rzesza przegrała wojnę już w 1941 roku – mimo gigantycznych zdobyczy terytorialnych na wschodzie i zadaniu armii czerwonej monstrualnych strat w ludziach i sprzęcie. Sama decyzja o wojnie totalnej z sowietami była wyrokiem śmierci dla hitlerowskich Niemiec, niezdolnych do tak wielkiego wysiłku logistycznego; demografia, zasoby gospodarcze oraz przestrzeń na wejście premiowały ZSRR.

Nie zamierzam z tym dyskutować, bo nie taki jest zamysł wpisu (a i autor przekonująco snuje narrację). Pragnę zwrócić uwagę na co innego – na motywację do walki sowieckiego żołnierza. Dramatycznie niską w czerwcu 1941 roku i zdecydowanie wyższą już po kilku miesiącach zmagań. To ona, obok wspomnianych zasobów, ostatecznie zdecydowała o pokonaniu Niemców.

A piszę o tym, bo w publicystyce poświęconej współczesnej armii rosyjskiej często pojawia się argument „odrodzenia” – niczym z czasów wielkiej wojny ojczyźnianej – jakiemu ulega, czy też niebawem ulegnie, żołnierz putina. Który po tym przeobrażeniu będzie już nie do pokonania. Co oczywiste, taki obraz rysuje kremlowska propaganda (w tym jej lokalni przedstawiciele), ale ślady podobnego rozumowania odnajdujemy także w tekstach bynajmniej nie rusko-mirskich autorów. „Bo przecież już raz tak było, bo iwan, bo II wojna”.

Wróćmy zatem do tamtego czasu. Dimbleby wyszczególnia trzy elementy ostatecznie wysokiej motywacji sowieckiego żołnierza. Po pierwsze, świadomość czym jest niemiecka niewola, która dla żołnierzy Stalina oznaczała śmierć przez zagłodzenie, z ran czy wyczerpania. Jako drugą historyk wymienia brutalną opresyjność sowieckiego reżimu – kary śmierci za próby poddania się i dezercje (realizowane przez doraźne sądy i oddziały zaporowe) oraz rozszerzenie odpowiedzialności na rodziny wojskowych (odbieranie świadczeń, infamia). I wreszcie po trzecie, barbarzyński charakter wojny, narzucony przez Niemców, bez litości zabijających ludność cywilną i niszczących wszelką infrastrukturę; czyniących to w apokaliptycznych wymiarach. To wszystko niejako nie pozostawiało wyboru – żołnierz sowiecki, chciał czy nie, musiał walczyć.

A współczesny rosyjski? Czy budowanie analogii historycznej rzeczywiście ma sens?

Otóż nie istnieją obiektywne przesłanki, które pozwalałyby na odwzorowanie jeden do jednego. Niewola nie jest dla rosjan wyrokiem śmierci, ba, w wielu przypadkach oznacza lepsze warunki bytowe, niż zapewnia swoim żołnierzom rosyjska armia. Putinowski system, jakkolwiek opresyjny, nie karze śmiercią za „niegodne żołnierza” postępowanie. Wojna zaś toczy się w Ukrainie, bez szkody dla rosyjskiej ludności cywilnej, z minimalnymi szkodami dla rosyjskiej infrastruktury (choć coraz bardziej dotkliwymi dla kompleksu wojskowo-przemysłowego).

Ale…

Ale kremlowska propaganda rysuje kłamliwy obraz niewoli u Ukraińców, przekonując, że rosjan czeka tam na przykład status dawców narządów. Absurdalne to do spodu, ale – sądząc po stosunkowo małej liczbie poddających się moskali – chyba działa. Prawo przewiduje „zaledwie” 15 lat za oddanie się do niewoli, ale przypadki bandyckich rozliczeń z jeńcami (odzyskanymi po wymianie) – jak wagnerowskie rozwalenie młotem łba jednego z ex-jeńców – stanowią próbę nieformalnego szantażu. W socjologii określa się to mianem „terroru selektywnego”; dotyka on nielicznych, ale stanowi przykład dla całej populacji. I wreszcie ta sama propagandowa machina nieustannie przekonuje, że zasadniczym celem „spec-operacji” jest „wyzwolenie” rosyjskojęzycznych „braci i sióstr”, gnębionych przez ukraiński („nazistowski”!) reżim.

Tylko co z tej rzekomej paraleli wynika? Jedzie iwan do Ukrainy, gdzie strzelają do niego także rosyjskojęzyczni żołnierze ZSU. Owszem, natyka się na zadowolonych z „wyzwolenia” kolaborantów, ale głównie styka się z postawami miejscowych, lokującymi się między obojętnością a otwartą wrogością. Trudno na takiej bazie zbudować patriotyczną motywację. Dużo prościej podważać sens prowadzonych działań.

Zwłaszcza gdy w inny czynnik (nieujęty w rozważaniach Dimbleby’a) – świadomość imperialnej roli rosji – tak łatwo zwątpić. Bo cóż to za imperium, które ma tak fatalnie zorganizowaną armię?

Nie wierzę w „odrodzenie” rosyjskiego żołnierza. Mogłoby ono nastąpić, gdyby Ukraina (i NATO) rzeczywiście fizycznie zagroziła rosji; obce wojska wtargnęłyby na jej terytorium. Ale przecież nikt wjeżdżać im do kurnika nie chce. Nie sądzę, by motywacje rosjan dorównały tym ukraińskim. By walczyć z zaciekłością podobną czy większą niż obrońcy, agresorów musi coś „rozpalać”. Młodych żołnierzy Wehrmachtu niosła nazistowska ideologia, którą przesiąknięci byli do szpiku kości. Kremlowska propaganda staje na głowie, by w podobny sposób zainfekować swoich, ale półtora roku wojny to dość czasu, by na skutek takiej infekcji rusek zaczął „walczyć jak szatan”. Jeśli do tej pory nie zaczął, to już nie zacznie.

—–

12 sierpnia 2023

Wakacje od wakacji, część 3. – naprawdę króciutki komentarz.

Ukraińcy zaatakowali dziś most krymski. W tym celu użyli przestarzałych rakiet S-200 (nie da się wykluczyć, że z zapasu otrzymanego z Polski). „Dwusetka” to pocisk przeciwlotniczy, ale ZSU wykorzystuje przerobione rakiety do ataków ziemia-ziemia.

Skuteczność tego ustrojstwa jest taka-se, zakładam zatem, że Ukraińcy nie liczyli na skuteczne porażenie mostu. O co więc im szło? A najprawdopodobniej o zmuszenie do reakcji rosyjskiej obrony przeciwlotniczej. By móc rozpoznać na przykład jej rozmieszczenie. Co chyba się udało.

—–

14 sierpnia 2023

Chwila wakacji od wakacji, cz. 4., ostatnia – i krótki komentarz w temacie parady z okazji święta Wojska Polskiego. Pojawiają się bowiem głosy, że to niepotrzebne, kosztowne, odciągające armię od „prawdziwych” zadań. No i kojarzące się z prężeniem „sztucznie nadmuchanych” muskułów.

Nie znam bieżących badań opinii publicznej, poświęconych percepcji parady. Historycznie patrząc, tego rodzaju aktywność wojska bardzo się Polakom podobała. Znam mnóstwo osób, które jechały setki kilometrów, by oglądać przemarsze w stolicy, organizowane w ostatnich latach. Potężne tłumy gapiów – nie tylko na paradach, ale na wszelkiej maści wojskowych piknikach – również potwierdzają moją socjologiczną intuicję – że naród takiego kontaktu z wojskiem potrzebuje.

A armia jest od tego, by narodowi służyć.

Kilka dni bez poligonu – za to na ćwiczeniu defilady – na obniżenie zdolności wojska nie wpłynie. Może ją za to podnieść, bo pamiętajmy, że mamy armię ochotniczą, która musi nieustannie i na bieżąco przyciągać nowe kadry. W tym kontekście wojsko jest jak każdy pracodawca – opinia i oferowane warunki nie załatwiają w pełni sprawy; czasem trzeba sięgnąć po kampanie promocyjne. Publiczne pochwalenie się własnymi atutami – w tym przypadku nowoczesnym sprzętem – jest właśnie taką kampanią.

Oczywiście, zawsze można przyjąć postawę naiwnie pacyfistyczną i uznać, że świat bez wojen i wojska byłby lepszy. Ano byłby, gdyby wszyscy tak sądzili. Nie sądzą, co sprawia, że konieczność zbrojeń jest obiektywna. W warunkach geopolitycznych Polski nieusuwalna. Dla naszego dobra należy to czynić w oparciu o najlepszy, czyli zachodni sprzęt. Który ma mnóstwo zalet i jedną wadę – jest drogi. A składamy się na niego wszyscy. I wszyscy mamy prawo go zobaczyć. Z przyczyn oczywistych lepiej na paradzie niż na poligonie czy, nie daj boże, miejskim placu boju. Państwo płacą, państwo chcą wiedzieć za co.

No i państwo chcą też być z wojska dumni. Tak samo jak dumni jesteśmy z innych przejawów naszej zaradności, zamożności, wyjątkowości, szeroko rozumianej wpływowości i siły. Tak buduje się morale społeczeństwa. Jak jest ono istotne, przykład Ukrainy ilustruje znakomicie.

A skoro przy nim jesteśmy – jeden z moich Czytelników zwraca uwagę, że w Polsce parady nienajlepiej się kojarzą. „Najpierw nie oddamy ani guzika, a potem nie tylko guzik biorą. Guzik wychodzi. Inaczej to wygląda z Ukrainą obecnie. Miała paść w trzy dni” (cytat pochodzi z dyskusji, jaką prowadziłem na cudzym profilu).

Skojarzenia, o których wspomina Czytelnik, są faktem – i pojawiają się w głowach wielu Polaków. Moim zdaniem, to efekt komunistycznej propagandy, która brutalnie i nieuczciwie eksploatowała wątek „paradnego wojska II RP”. Z szablami na czołgi, przestarzała kawaleria itp. Tymczasem tamto Wojsko Polskie było armią, która w swej krótkiej historii pokonała bolszewickiego olbrzyma. I do wojny z tym olbrzymem się przygotowywała. Nieźle zresztą (czego opisanie wymagałoby odrębnego wpisu).

Uderzenie przyszło z Niemiec, z użyciem sił zbrojnych, które zaraz potem złamały potężniejsze od WP wojsko francuskie. Zatem w 1939 roku nie było większych szans na samotne wytrwanie – wzorem dzisiejszej Ukrainy – zwłaszcza po sowieckim ciosie w plecy. Wyobraźmy sobie – idąc tropem idiotów z Kremla, sugerujących takie zakusy – że ruskie atakują z północy, wschodu i południa, a korzystające z okazji WP wchodzi do zachodniej Ukrainy. Dziś byłoby już po herbacie, po niepodległym państwie ukraińskim.

No i z „Ukrainą wygląda inaczej” także dlatego, że WP oddało jej dużo więcej niż guzik; mam rzecz jasna na myśli transfer sprzętu i środków bojowych, który mocno wydrenował zasoby naszej armii. Słusznie, bo lepiej zabijać rosjan tam niż tu, ale uczciwość wymaga, by to poświęcenie podkreślić.

Ale istotnie, jest pewna analogia między obecną paradą, czy szerzej, propagandą „silni, zwarci, gotowi AD 2023”, a tym, co było tuż przed II wojną. Władza znów buduje nierealistyczne oczekiwania pośród obywateli. Wojsko jest w okresie transformacji, ma widoki na bycie naprawdę silnym, ale to pieśń przyszłości – najbliższych kilkunastu lat. I to przy założeniu, że uda się znaleźć sposób na kryzys demograficzny, który wprost przekłada się na możliwości rozbudowy armii. Obecnie, poza wybranymi elementami (np. siłami specjalnymi czy lotnictwem uderzeniowym), WP wcale nie jest silne, zwarte i gotowe. Twierdzenie, że jest inaczej, to gwałt na prawdomówności. Zupełnie niepotrzebny, bo Polacy przyjęliby do wiadomości, że wojsko jest w okresie przejściowym. Zwłaszcza że tym razem stoi za nami prawdziwy sojusz, a i potencjalny wróg wybił sobie zęby, na lata tracąc zdolność do większych operacji zaczepnych. Mamy więc trochę czasu…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Przygotowania do defilady/fot. DGRSZ