Niehumanitaryzm

Podczas walk w obwodzie mikołajowskim w lutym i marcu zeszłego roku, rosjanie ponieśli spore straty. Stolicy obwodu nie zajęli, wypchnięto ich w stronę Chersonia (który trzymali przez ponad osiem miesięcy). Wycofujące się oddziały nie zbierały zabitych, mieszkańcy gminy Szewczenkowe znaleźli blisko setkę ciał.

– Nasi złożyli je w jednym miejscu, wojsko dało znać rosjanom, żeby zabrali swoich poległych – relacjonował Oleh Pilipienko, wójt gminy Szewczenkowe. Tej części opowieści mężczyzna nie znał z własnego doświadczenia – w połowie marca ub.r. został pojmany przez rosjan i spędził w niewoli trzy kolejne miesiące. – Moskale kazali naszym iść w diabły, ludzie więc chwycili za łopaty i wygrzebali dół, w którym złożono ciała. Trzeba było się śpieszyć, bo większość zwłok już się psuła, no i to niehumanitarne nie pochować zmarłych.

Przytaknąłem. Elementarny szacunek dla ciał zabitych to dla mnie oczywista oczywistość.

– Nieprawdopodobne – rzekłem zaraz. – Jak można zostawiać swoich poległych? – byłem oburzony. Wtedy, podczas spotkania z Olehem, jak i wcześniej, na początku inwazji, gdy z Ukrainy docierały coraz liczniejsze dowody na to, że rosjanie mają gdzieś, co się będzie działo z ciałami ich poległych. Lata pracy na wojnach prowadzonych przez zachodnie armie nauczyły mnie, że „nikt nie zostaje”, że owa fraza wcale nie jest filmowym wymysłem, a praktyką, do której przykłada się ogromną wagę.

– No latem albo coś się u nich zmieniło, albo zorientowali się, że wśród pochowanych był ktoś z jakiegoś powodu ważny. I upomnieli się o te ciała – mówił Pilipienko. – Więc je wykopaliśmy – mężczyzna uśmiechnął się smutno. – Lepiej późno niż wcale – skwitował tę osobliwą rosyjską troskę.

—–

Oleha spotkałem pod koniec marca, wspominam tę opowieść dziś, bo dobrze ilustruje szerszy problem, jakim jest rosyjski niehumanitryzm. Ta postawa ma rozmaite oblicza – stosunek do ciał poległych towarzyszy jest jedną z nich, inną brutalność w odniesieniu do jeńców. W historii Oleha odnajdujemy ślady obu tych praktyk – mężczyzna brał udział w prowadzonym po niewczasie przekazaniu ciał, a wcześniejszy pobyt „u rosjan” kosztował go mnóstwo zdrowia („wróciłem jako szkielet…” – przyznał w pewnym momencie).

18 kwietnia trochę niezauważenie przeszła przez media informacja udzielona przez Wołodymyra Zełenskiego.

„Od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji na pełną skalę 24 lutego 2022 roku Ukraina sprowadziła z rosyjskiej niewoli 2235 jeńców wojennych” – ujawnił prezydent. W dalszej części komunikatu mowa była o 130 ukraińskich jeńcach, którzy wrócili do domu w prawosławną Wielkanoc. „Żołnierze, personel marynarki wojennej, pracownicy Państwowej Służby Transportu Specjalnego, straży granicznej i gwardii narodowej” – wyliczał Zełenski. „10 kwietnia uwolniono kolejnych 100 Ukraińców, w tym 80 mężczyzn i 20 kobiet. Prawie połowa jeńców zwolnionych 10 kwietnia odniosła poważne obrażenia, cierpiała na choroby lub była torturowana”.

Ot, lapidarny zapis dramatu.

—–

Również 18 kwietnia Ołeh Kotenko, pełnomocnik do spraw osób zaginionych w szczególnych okolicznościach, podał informację dotąd pilnie strzeżoną przez Ukraińców. Mogliśmy w niej przeczytać, że „ponad 7 tys. ukraińskich żołnierzy uważa się za zaginionych, ponad połowa z nich najpewniej jest w rosyjskiej niewoli”.

Do tej pory można było – biorąc pod uwagę wielkość zaangażowanych potencjałów oraz intensywność walk – co najwyżej szacować liczbę przetrzymywanych przez rosjan żołnierzy ZSU. Zwykle mówiło się o „kilku tysiącach” jeńców (4-8 tys.), podkreślając, że rosjanie najbardziej „obłowili się” po kapitulacji Azowstalu, biorąc jednorazowo aż 2,5 tys. więźniów. Przy czym wszyscy znani mi eksperci twierdzili, że istnieje spora asymetria w liczbie przetrzymywanych przez obie strony wojskowych – że w Ukrainie jest mniej jeńców rosyjskich niż ukraińskich w rosji. Kijów nie podaje konkretnych danych dotyczących wziętych do niewoli rosjan. Czynił to na początku inwazji – wówczas średniotygodniowo w ukraińskie ręce oddawało się stu żołnierzy federacji. Władze Ukrainy zapewniają, że druga strona wie o wszystkich swoich jeńcach, podkreślając brak rosyjskiej transparentności (rosja faktycznie nie współpracuje w tym zakresie z ONZ), konkretnych danych jednak upubliczniać nie zamierzają. Szacuje się, że na terenie Ukrainy przebywa około 2 tys. rosyjskich jeńców.

Wróćmy do wspomnianych 7 tys. zaginionych żołnierzy ZSU. Jeśli ponad połowa jest w niewoli, to co stało się z resztą? Część poległa, a ich ciała (groby) znajdują się na terenach zajętych przez okupanta. Część to dezerterzy, zarówno ci, którzy przeszli na drugą stronę oraz tacy, którzy ukrywają się gdzieś w Ukrainie bądź udało się im z niej wydostać. W tej kategorii mieszczą się także maruderzy – pojedyncze osoby lub całe grupy uzbrojonych dezerterów, trzymających się strefy przyfrontowej i żyjących z rabunku. Ukraińskie media i władze nie donoszą o takich przypadkach, ale gwoli rzetelności warto odnotować, że to zjawisko typowe dla wojennej rzeczywistości.

—–

Co zaś się tyczy sygnalizowanej przez prezydenta brutalności – więcej uwagi poświęcił jej Dmytro Łubinec, ukraiński rzecznik praw człowieka.

– 86 proc. jeńców, którzy wrócili z rosyjskiej niewoli, potwierdziło, że dopuszczano się wobec nich bezpośredniej przemocy fizycznej – mówił podczas audycji w portalu Ukraińska Prawda. – Ujawniony przed kilkoma dniami materiał wideo, na którym widać, jak rosjanie ścinają bezbronnego ukraińskiego jeńca, nie jest niestety jedyną taką historią. Dysponujemy kilkudziesięcioma nagraniami ukazującymi ścięcie głowy, a także między innymi obcinanie kończyn, organów płciowych, nosa, uszu, kości palców. Są to treści nagrane i udostępnione w sieci przez rosyjskich wojskowych.

W ocenie rzecznika, sprawcom zbrodni i osobom odpowiedzialnym za ich nagłaśnianie (wszak to nie muszą być te same osoby), przyświecają cztery cele:

– podtrzymanie antyukraińskiej histerii w rosyjskim społeczeństwie poprzez ukazanie Ukraińców jako podludzi i tym samym wzbudzenie wobec nich jeszcze większej nienawiści;

– ostrzeżenie ukraińskich wojskowych przed konsekwencjami trafienia do rosyjskiej niewoli („lepiej więc nie walczcie…”);

– zmotywowanie własnych żołnierzy do walki do końca w obawie przed odwetem przeciwnika (co może być najważniejszą odpowiedzią na pytanie, dlaczego rosjanie poddają się rzadziej niż Ukraińcy);

– uniemożliwienie sprawcom zbrodni ewentualnej dezercji w wyniku ujawnienia makabrycznych nagrań („jesteście spaleni, lepiej zatem nie uciekajcie”).

—-

„No dobrze, ale Ukraińcy nie są lepsi” – czytam tu i ówdzie. Koronnym argumentem jest zwykle materiał filmowy z jesieni zeszłego roku, zarejestrowany w Makijewce. Widzimy na nim śmierć kilkunastu składających broń rosyjskich żołnierzy, do których Ukraińcy otwierają ogień. „To potwierdza zbrodniczą istotę obecnego kijowskiego reżimu na czele z Zełenskim oraz tych, którzy go bronią i popierają” – grzmiało rosyjskie ministerstwo obrony. Tamtejsza komisarz praw człowieka (skądinąd emerytowana generał policji…) tatiana moskalkowa zwróciła się z kolei z żądaniem „osądzenia zbrodni” do Rady Europy, ONZ, Europejskiego Komitetu Zapobiegania Torturom i OBWE.

Tymczasem z analizy filmu wynika, że głównym winowajcą był… rosyjski żołnierz, który tylko udawał, że się poddaje i jako pierwszy zaczął strzelać do Ukraińców.

Pozwólcie, że posłużę się opisem wydarzenia za „Rzeczpospolitą”:

„Na jednej z posesji, w parterowym budynku gospodarczym, za głównym budynkiem mieszkalnym, Ukraińcy wykryli rosyjskich żołnierzy. Strzelec natychmiast wycelował karabin maszynowy w stronę wyjścia, wezwano Rosjan do poddania się. Ci zaczęli wychodzić pojedynczo, co najmniej dziesięciu z podniesionymi rękoma. Ale gdy Ukraińcy zaczęli wołać: „Gdzie jest oficer? Jest tu jakiś oficer? Kto dowodzi” z budynku wyskoczył żołnierz (być może był to właśnie dowódca) i zaczął strzelać.

Pierwszą ofiarą strzelaniny został ukraiński żołnierz nagrywający zdarzenie (został ciężko ranny lub zabity). Ukraiński kaemista i pozostali żołnierze otworzyli gwałtowny ogień. Rosyjski żołnierz, który sprowokował strzelaninę prawdopodobnie przeżył, ciężko ranny – tak przynajmniej twierdzą Ukraińcy. Zginęli za to wszyscy, którzy wcześniej wyszli z budynku”.

Jakkolwiek brutalnie to zabrzmi, gdyby na miejscu Ukraińców byli Polacy, Brytyjczycy czy Amerykanie, rosjan spotkałby ten sam los. RoE (ang. Rules of Engagement, dosłownie „zasady zaangażowania”, we właściwym tłumaczeniu „zasady otwarcia ognia/użycia broni”), nie pozostawiają tu żadnych złudzeń – branie do niewoli przeciwnika, zwłaszcza gdy przyszłych jeńców jest więcej niż żołnierzy, którzy mają ich ująć, uchodzi za procedurę wyjątkowo ryzykowną, wymagającą nadzwyczajnej czujności i „palca na spuście”. Jakiekolwiek niezrozumiałe ruchy wroga należy traktować jako zagrożenie i z miejsca na nie reagować. Tak, by przede wszystkim samemu przeżyć. W opisanym przypadku nie było zatem żadnej zbrodni wojennej, ba, to fałszywe poddawanie się jest uznawane za przestępstwo wojenne…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Zniszczony dom w Posad-Pokrowskie. W obliczu takich widoków, rosyjskie argumenty o ataku na Ukrainę z pobudek humanitarnych, brzmią jak jeszcze bardziej ponury żart…/fot. Marcin Ogdowski

Zające

– Ludzie u nas biedni, ale o swoje walczyć potrafią – przekonuje Oleh Pilipienko, wójt gminy Szewczenkowe w regionie mikołajowskim. Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, Oleh – oficer rezerwy armii ukraińskiej – skrzyknął wokół siebie setkę sąsiadów. Chcieli jakoś włączyć się w wojenny wysiłek, zwłaszcza że rosjanie bardzo szybko pojawili się w ich okolicy. Bić się jednak nie było czym, ochotnicy postanowili zatem zbierać informacje o ruchach wojsk najeźdźcy. – Większość zgłoszeń trafiała do mnie, ja przekazywałem je armii – Pilipienko opowiada takim tonem, jakby chodziło o przetwarzanie danych do albumu krajoznawczego. Bez patosu, bez podkreślania bohaterstwa. Ot, normalna czynność wójta czasu wojny. – Ale szybko pojawiła się pokusa, by zaszkodzić moskalom na inne sposoby. Tak powstał pomysł użycia jeżyków – mężczyzna pokazuje zespawaną z trzech zaostrzonych prętów pułapkę na opony. – Sporo tego zrobiliśmy i rozrzuciliśmy – uśmiecha się szeroko.

„Druga armia świata” – za jaką chciała uchodzić ta rosyjska – jeździ na kiepskich chińskich oponach, zbyt słabych w konfrontacji z najeżonym żelastwem. Pilipienko skromnie mówi o „kilkudziesięciu” zatrzymanych rosyjskich wozach. Musiało być ich naprawdę sporo, bo najeźdźcy szybko zorientowali się, iż mają do czynienia ze zorganizowaną operacją i zaczęli polować na sabotażystów. Pilipienko wpadł w połowie marca minionego roku, po niespełna trzech tygodniach tej, jak mówi, małej partyzantki. Kolejne trzy miesiące spędził w rosyjskiej niewoli, którą opuścił po wymianie jeńców. W międzyczasie najeźdźcy zostali pokonani przez armię ukraińską i nie zapuszczali się już na tereny gminy. Oleh, wycieńczony po obozie, nie miał szansy na służbę w wojsku, wrócił więc do przedwojennej działalności.

– Żałujesz? – mam na myśli akcję z jeżykami.

– A skąd! – Oleh kręci głową. – Grunt, że napsuliśmy im krwi.

Przygotowania do zawieszenia przewodów. Wieś Szewczenkowe/fot. Marcin Ogdowski

Dziś Oleh ma zupełnie inne zmartwienia. Gmina Szewczenkowe jest jedną z trzech najbardziej zniszczonych gromad w obwodzie mikołajowskim. Sześć z dwudziestu jeden osad zamieniono w zgliszcza, w reszcie straty nie są tak dotkliwe, ale na tyle poważne, że dezorganizują normalne życie. We wsi Szewczenkowe przed wojną mieszkało 3,2 tys. osób, dziś jest ich 2 tys.

– Do końca kwietnia spodziewamy się wzrostu populacji do czterech tysięcy osób – wylicza Pilipienko. – Wracają starzy mieszkańcy, pojawiają się ludzie z innych terenów, także spoza gminy, którzy uciekają z miejscowości przyfrontowych. Tymczasem nadal mamy poważny problem z prądem i wodą – wójt wzdycha głośno.

W zasadzie to jeden i ten sam problem. Linie wysokiego i średniego napięcia doprowadzają prąd na obszar gminy, rzecz w tym, że dostępu do sieci pozbawione są lokalne wieże ciśnień. Niedziałające pompy sprawiają, że nie ma wody w gospodarstwach domowych, nie ma jej też w obiektach i urządzeniach niezbędnych do produkcji rolnej.

– Na szczęście mamy naszych elektryków – Pilipienko prowadzi na pole, gdzie grupa mężczyzn przygotowuje do ponownego zawieszenia zniszczone przez rosjan kable.

Sasza, elektryk, wskazuje jedną z „baszt”, do których należy podpiąć prąd/fot. Marcin Ogdowski

Elektrycy pracują w Szewczenkowe oraz w pobliskim Kotlarewie. Uszkodzone elementy infrastruktury naprawią do końca kwietnia. Do tego czasu ich pensje finansowane są z grantu Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM).

Brali cokolwiek wpadło im w łapy

Niszczenie, i to na dużo większą skalę, miało również miejsce w sąsiednim obwodzie chersońskim, który na wiele miesięcy znalazł się pod okupacją. Wycofujący się rosjanie – wzorem armii czerwonej i Wehrmachtu z czasów II wojny światowej – zastosowali strategię spalonej ziemi, dewastując na opuszczanych terenach mnóstwo elementów krytycznej infrastruktury, także sieci przesyłowe (i kolejowe – jak na zdjęciu).

– Babuszki opowiadały, że Niemcy byli bardziej humanitarni – Kola, elektryk, na własnej skórze doświadczył okupacji.

– Tak źle było? – dopytuję.

Mężczyzna przytakuje.

– Ale na początku nie – zastrzega. – Na swój sposób to było nawet zabawne, jak szukali banderowców – uśmiecha się. – „Chłopcy, w pętlę czasu wpadliście?”, pytam jednego z nich. „Banderowcy? Osiemdziesiąt lat po wojnie?”. Patrzył na mnie jak na wariata.

– Mógł zastrzelić…

– Wtedy jeszcze nie strzelali. To znaczy strzelali, jak popili, na wiwat. Bezpieczne to nie było, ale dało się znieść.

– Kiedy stali się najbardziej agresywni?

– Dwa tygodnie przed wyjściem zaczęli powalać słupy – Kola, członek ekipy zajmującej się odbudową sieci energetycznych w obwodzie chersońskim, wraca do sedna rozmowy. – 9 listopada ruszyła masowa kradzież samochodów. „Nie oddasz? Kula w łeb”, grozili. Brali auta cywilne, wzięli nasze służbowe wozy. Cokolwiek wpadło im w łapy, a czym dałoby się uciekać.

Z Kolą i jego kolegami spotykam się w Tomaryne, wioseczce, którą od Nowej Kachowki dzieli zaledwie osiem kilometrów, licząc razem ze wstęgą Dniepru. Jest więc osada poza zasięgiem snajperów i moździerzy, ale wciąż w promieniu rażenia rosyjskich dział. Praca z prądem ze swej natury do bezpiecznych nie należy, a ekipa Koli ma dodatkowo pod górkę, bo elektryków przywracających prąd w wyzwolonych wioskach rosjanie traktują jako pełnoprawne cele.

– To było dla nas – Kola komentuje eksplozję pocisku artyleryjskiego kilkadziesiąt metrów od wozu z wysięgnikiem. Ów wniosek wywodzi z faktu, że ostrzał kończy się na pojedynczym wystrzale. – Chcieli nas przestraszyć.

Szczęście i okrutny los

Przestraszyli? Tego dnia ukraińscy fachowcy rozpinają kilkaset metrów kabli między świeżo postawionymi słupami. Pracują w kevlarowych hełmach i kamizelkach kuloodpornych, bacznie obserwując niebo. Tak naprawdę od artylerii bardziej boją się dronów – niewielkich aparatów, pod które rosjanie podwieszają nieduże ładunki wybuchowe.

– Wpadnie ci granat do kosza podnośnika i po tobie – mówi jeden z członków ekipy.

– Polują na nas jak na zające – Kola używa bardziej obrazowych porównań. – No ale ktoś tę robotę zrobić musi, ludzie sami sobie prądu nie dostarczą.

Odbudowa ruszyła zaraz po wyzwoleniu, biorą w niej udział liczne zastępy elektromonterów.

– My finansujemy wynagrodzenia dla trzech ekip – wyjaśnia Anna Radecka z PCPM. – Dwóch w okręgu chersońskim, jednej w mikołajowskim. Te chersońskie pracują w Tomaryne, Nowoberysławiu, w Szlachowe, Łymańcu, Inchulowce i Wielkiej Ołeksandrywce. Zajmują się głównie przywracaniem linii średniego napięcia (4/10/35 kV – dop. MO), no i bieżącymi naprawami tego, co wtórnie zniszczą rosjanie.

Brygadzie Koli jak dotąd dopisuje szczęście. Zabrakło go ekipie z Mikołajewa (finansowanej przez państwowe przedsiębiorstwo energetyczne Oblenergo), która w ostatnim dniu marca wjechała na minę. Do zdarzenia doszło w pobliżu niemal kompletnie zrujnowanej wioski Posad-Pokrowskie, gdzie przez jakiś czas przebiegała linia frontu. Dostawczy UAZ – którym poruszali się elektrycy – nie miał szans w konfrontacji z miną przeciwpancerną; zginęła cała brygada. Ile jeszcze takich „zardzewiałych śmierci” przytrafi się Ukrainie?

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Marcinowi Pędziorowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale i Piotrowi Pszczółkowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Michałowi Baszyńskiemu, Tomaszowi Szewcowi i Tomaszowi Kamińskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Członek ekipy remontowej podczas prac we wsi Tomaryne/fot. Marcin Ogdowski