Dobro

Mam dziś urodziny, czterdzieste ósme. Gdy przyszedłem na świat w Polsce żyły jeszcze miliony ludzi, dla których II wojna światowa stanowiła osobiste doświadczenie. Nadal było ich mnóstwo, gdy zyskałem zdolność słuchania i rozmawiania o tym największym dramacie w historii ludzkości. Moim świadkiem była przede wszystkim Babcia, przez jakiś czas jej brat – póki neurodegeneracyjne dziadostwo nie odebrało mu mowy, a potem pchnęło w stronę wegetacji. Swoje dorzucali też starsi sąsiedzi, jednak to babcine wspomnienia wywarły największy wpływ i w jakiejś mierze ustawiły moje życie.

Mnóstwo było tych opowieści – i nieważne jak dramatycznych, Babcia relacjonowała je tonem niezwykle rzeczowym. Czasem tylko się zacinała, przerywała rozmowę, do której powrót trwał niekiedy nawet kilka tygodni. Teraz to oczywiste, że chodziło o emocje – ból, złość, niekiedy wstyd – ale jako chłopiec dusiłem w sobie irytację; po prawdzie to do dziś jest we mnie mnóstwo poznawczego głodu i frustracji, gdy z jakichś powodów ktoś lub coś uniemożliwia mi wgląd w pasjonujące historie. Tak czy inaczej nie odpuszczałem, wykorzystując każdą sposobność, by nakłonić do mówienia i wysłuchać seniorkę rodu. W którymś momencie stało się to czymś na miarę obsesji, dotarło bowiem do mnie, że ścigam się z czasem.

Jako dzieciak chodziłem po toruńskich fortach, w których trzymano sowieckich jeńców. Oglądałem ich rysunki na ścianach, uczyłem się rosyjskiego na notatkach i zostawionych tam napisach. Kiedyś zerwałem fragment otynkowania; nie mam pojęcia dlaczego. Kruchy dowód czyjejś historii zmienił się w proszek i pył. A mnie poraziło – doskonale pamiętam fizyczne aspekty tej sytuacji. Poczułem, że krzywdzę jakiegoś Saszę czy Aloszę. Dziś napisałbym o wtórnej wiktymizacji, wtedy tak mądry nie byłem – po prostu zabolała mnie świadomość, że „dokładam” ludziom wcześniej bestialsko zamordowanym przez Niemców. Od tamtej chwili nosiłem w sobie przekonanie o ulotności istnienia, co przełożyło się także na podejście do babcinych opowieści. Zosia nie młodniała; pragnąłem, by żyła 100 lat, ale natura i tak miała moje oczekiwania za nic. Babci coraz trudniej było wracać w przeszłość, a im bardziej nie pamiętała, tym mocnej chciałem dowiedzieć się jak najwięcej – póki jeszcze się dało. Postanowiłem być depozytariuszem tej historii, a potem – gdy ta potrzeba stała się nawykiem – także innych opowieści.

I tak zostało mi do teraz – ale o tym jeszcze później.

Spośród wspomnień Babci jedno szczególnie mocno „pracuje we mnie” do dziś. Gdy zimą 1945 roku sowieci zaczęli boje o Toruń, rodzina Wunderlichów, jak wszyscy sąsiedzi w kamienicy, ukryła się w piwnicy. Gdy działa umilkły i zdawało się, że najgorsze już minęło, Zofia opuściła schronienie. Poszła „na zwiady”. W mieszkaniu na parterze – tym samym, które było dla mnie domem przez ponad 20 lat – natknęła się na sowieckiego żołnierza, szabrownika, który z miejsca się na nią rzucił. „Drań powalił mnie i bił głową o podłogę. Darłam się wniebogłosy, z nadzieją, że ktoś usłyszy i przyjdzie z pomocą”, relacjonowała po latach. Przyszedł, oficer armii czerwonej. Wywlekł swojego na podwórze i zastrzelił. Tak po prostu.

Ów samosąd – akt brutalnej, ale przecież sprawiedliwości – znacząco odbiegał od wydarzeń, których świadkami, uczestnikami i ofiarami stali się wkrótce mieszkańcy toruńskiego Podgórza. Wejście sowietów było niczym karnawał przemocy – rabunku, gwałtu, mordów. Znajomą Babci zastrzelono, bo nie chciała oddać żołdakowi butów-oficerek – pamiątki po mężu, a zarazem idealnego obuwa na srogą zimę. „To był brudny, pijany i dziki motłoch”, wspomnienia krewnej nie odbiegały od powszechnie znanych doświadczeń innych osób, które zetknęły się z radzieckimi wyzwolicielami.

Ale był też ten oficer. I gdy o nim myślę, sądzę, że to za jego sprawą zagnieździł się w mojej głowie archetyp „dobrego ruska”. Mam w swoich powieściach (w „Uwikłanych” i w „Międzyrzeczu”) dwóch takich bohaterów. Oficerów współczesnej rosyjskiej armii – brutalnych, srogich, równolegle do tych cech pielęgnujących poczucie elementarnej sprawiedliwości i przyzwoitości. Lepszych od własnych towarzyszy i stojącej za nimi organizacji. Szukałem takich bohaterów i takich historii, gdy w 2015 roku pojechałem do Donbasu, na „tamtą stronę”. Po co? Wówczas mogła za tym stać rusofilia, z której dopiero później „wyleczyły” mnie rosyjskie zbrodnie w Ukrainie. Nade wszystko jednak robiłem to, co „zawsze”, co stało się paliwem, które pchnęło mnie do Iraku, Afganistanu, a później Ukrainy, „kazało” tam jeździć, gdy dorosłem i nie chciałem już tylko słuchać zamierzchłej historii i w niej jedynie tkwić. Gdy ktoś pragnie szukać dobra w miejscach przesiąkniętych złem, wojna jest idealnym miejscem.

Wiele babcinych opowieści miało ten pierwiastek dobra. Historia o rzucaniu chleba idącym do obozu sowieckim jeńcom – za co groziło rozstrzelanie, a co i tak nie powstrzymało Babci i jej sąsiadów („te bidoki wyglądały na żywe szkielety”), była jedną z takich relacji. Przywodziła mnie do wniosku, że ludzie nie są aż tacy źli – a tego bardzo potrzebowałem. Wciąż potrzebuję – to przekonanie, które mnie stabilizuje. Więc gdy ktoś mnie pyta o wybory zawodowe – o to, po co mi była ta wojenna reporterka – odpowiadam, że dla spokoju ducha. I nie ma w tym przekory, choć owszem, jest paradoks.

Mógłby ktoś zauważyć, że Babcia „sprzedała” mi swoją traumę. Epigenetyka miałaby w tym temacie co nieco do powiedzenia, nauki społeczne również. Jest coś na rzeczy, że traumę się dziedziczy, że za sprawą jakiegoś dziwacznego mechanizmu przechodzi ona z dziadków na wnuki. Odtwarza się i wytwarza na nowo, uzupełnia o świeże treści. Ja swoją matrycę wypełniłem doświadczeniami, które nijak się mają do tego, co przeżyła Zofia – lecz i tak było tego dość, by przez lata bujać się ze stresem pourazowym, a potem depresją. Czego nie piszę w tonie zarzutu wobec przodkini – boże broń! Mam w końcu wolną wolę, a patrząc wstecz, jeśli ktokolwiek ponosi tu odpowiedzialność, to ci, którzy straumatyzowali mi Babcię.

„Obyś synek nie żałował…”, usłyszałem od niej, gdy oznajmiłem po raz pierwszy, że jadę na wojnę. Mimo wszystko nie żałuję.

—–

Urodziny od jakiegoś czasu wprawiają mnie w melancholijny nastrój, skłaniają do podsumowań. Niech wybaczą ci, których zanudziłem – po weekendzie wracam do bieżącego raportowania.

A dziś chętnie przyjmę urodzinowe „kawy”, za które z góry pięknie dziękuję. Za subskrypcje zresztą również, wiadomo wszak, że piszę głównie dzięki Wam i Waszemu wsparciu. Odpowiednie przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Szanowni, to dzięki Wam powstają także moje książki!

A skoro o nich mowa – gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Babcia, pierwsze powojenne lato…/fot. archiwum prywatne

(Bez)karność

Z deklaracji rosyjskich jeńców wynika, że miażdżąca większość z nich wstąpiła do armii i pojechała na wojnę w Ukrainie z powodów finansowych. Dla zarobków nawet kilkunastokrotnie większych niż w cywilu. „Jestem pacyfistą”, deklaruje jeden z rozmówców Lubomira Ferensa, ukraińskiego dziennikarza, który przeprowadził dziesiątki wywiadów z pojmanymi rosjanami. „W cywilu muchy bym nie skrzywdził”, zapewnia. A jednak tacy jak on krzywdzą. W walce, to zrozumiałe, ale też z dala od pola bitwy, rabując, gwałcąc i mordując cywilów. Dlaczego?

Pamiętajmy, że Kreml przygotował sobie odpowiednie zabezpieczenia prawne – dezercja i dobrowolne oddanie się do niewoli obarczone są ryzykiem kary 15 lat więzienia. Na froncie – wzorem oddziałów zaporowych NKWD – jednostek liniowych pilnują kadyrowcy; zwiać na tyły trudno, bo można dostać kulkę od swoich (choć może powinienem napisać „swoich”, biorąc pod uwagę etniczne napięcia w rosyjskiej armii). W takich okolicznościach nawet zdeklarowany pacyfista znajdzie się w potrzasku.

Nie mam złudzeń, co to oznacza w większości przypadków, zwłaszcza gdy ów przeciwnik wojowania trafi na pierwszą linię, w ogień. Wtedy do głosu dochodzi przede wszystkim chęć przetrwania, pojawia się kalkulacja „albo oni mnie, albo ja ich”. „Tamci” nie mają czarodziejskich dekoderów, pozwalających odkryć emocje, uczucia czy intencje wroga – gdy go widzą, strzelają. Strzela więc i druga strona i karnawał przemocy trwa w najlepsze. I z każdym kolejny zdarzeniem degeneruje nawet największych pięknoduchów – a choćby poprzez wyzwalanie w nich zobojętnienia na cierpienie, śmierć i materialną destrukcję.

Dodajmy do tego mechanizmy grupowej lojalności. Nie będę ich ilustrował przykładem z badań – sięgnę do historii rodzinnej. Jeden z moich wujów, wcielony do Wehrmachtu, zwiał ostatecznie na drugą stronę – i wojnę skończył jako żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie (gwoli rzetelności, nie on jeden pośród krewnych). W ucieczce towarzyszył mu Ślązak, także z przymusowego poboru. Mniejsza o szczegóły – by pomysł się powiódł, chłopcy musieli najpierw zabić kolegę, etnicznego Niemca. I tak też się stało, a wuj do końca życia zmagał się z traumą. Z piętnem tego, który strzelił w plecy człowiekowi. Zabił towarzysza, z którym znał się od wielu miesięcy – od początku szkolenia podstawowego aż po tygodnie spędzone na froncie. Takie słowa nigdy nie padły, ale dla mnie było oczywiste, że ów krewny nie zrobiłby drugi raz tego samego. Bez względu na konsekwencje.

Ucieczkę poprzedziła służba na pierwszej linii. Przy obsłudze działa samobieżnego (chyba typu Hummel, bo mowa była o sześcioosobowej obsłudze), czyli sprzętu, którym nie dało się markować strzelania. Który jak łupnął i dobrze trafił (a dlaczego miałby nie trafiać, skoro większość załogi stanowili rodowici Niemcy?), to zabijał i ranił tych po drugiej stronie, niezależnie od widzimisię przymusowo wcielonych. Ta kwestia w rodzinnych rozmowach stanowiła tabu.

Oglądaliście „Pluton”? Doskonały, niemal paradokumentalny zapis historii amerykańskiego pododdziału, wysłanego do wietnamskiej dżungli. Widzimy tam, jak poczucie wszechobecnego zagrożenia truje dobrych, prostych chłopaków do tego stopnia, że część z nich dopuszcza się zbrodni wojennych. Potrzeba bezpieczeństwa, jakie daje grupa i strach przed zemstą sprawców, każą trzymać gęby na kłódki nawet tym, którzy nic złego nie zrobili. W takich okolicznościach tworzą się brudne wspólnoty, w których każdy na kogoś coś ma. Wielu z tych początkowo czystych, ostatecznie macha ręką; bezkarność kolegów sprzyja myśleniu: „czemu u licha ta ja mam być frajerem?”

Tymczasem w rosyjskiej armii bezkarność sprawców zbrodni to część modus operandi tej instytucji. Wojsko nie jest w stanie zaspokoić wielu podstawowych potrzeb żołnierza, godzi się zatem na jego kryminalne zachowania, traktując je jako cenę za dyspozycyjność. Ba, promując wręcz jako cnotę samowystarczalność prostego sołdata, który sam się wyżywi i jeszcze sobie dorobi. I tak „hulaj dusza, piekła nie ma” – póki „pacyfisty” nie zabiją, zranią lub złapią.

—–

Dziękuję za lekturę! Jeśli tekst Wam się spodobał, udostępniajcie go proszę. Szerzej kwestią bestialstwa i źródeł tego zjawiska w rosyjskiej armii zajmuję się w swojej najnowszej książce pt.: „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”. Polecam zainteresowanym.

Zachęcam też do wspierania mojego blogu – piszę bowiem głównie dzięki Waszym subskrypcjom i „kawom”. Stosowne przyciski znajdziecie poniżej:

Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

Wspieraj Autora na Patronite

Nz. Pojmani w obwodzie kurskim rosjanie. W tym przypadku większość z nich to chłopcy z zasadniczej służby wojskowej, przymusowo wcieleni do armii/fot. ZSU

Duchy

Kijów i Moskwa regularnie negocjują w sprawie wymian jeńców. Te kontakty cechuje wyraźna asymetria – Ukrainie bardziej zależy na odzyskaniu „swoich chłopców” niż rosji na powrocie własnych. Dlaczego? Z tych samych powodów, dla których żołnierze obu stron unikają podnoszenia rąk i często wybierają walkę do końca. To znamienne, że w tak wielkiej wojnie mamy raptem  kilkanaście tysięcy pojmanych, z których część została już wymieniona.

Oleha Pilipienkę, wójta gromady Szewczenkowe w regionie mikołajowskim, poznałem w marcu 2023 roku. Pełnoskalowa wojna trwała ponad rok, ale mój rozmówca – jak sam przyznał – postarzał się w tym czasie o dziesięć lat. Skąd to poczucie zużycia? W drugim dniu inwazji Oleh – oficer rezerwy armii ukraińskiej – skrzyknął wokół siebie sąsiadów. Najpierw zamierzali zbierać informacje o ruchach wrogich wojsk, ale szybko zabrali się za rozrzucanie „jeżyków”, kolców, które przebijały opony rosyjskich ciężarówek. Sabotażyści dali się rosjanom we znaki na tyle mocno, że ci zaczęli polowanie. Pilipienko wpadł w połowie marca 2022 roku, po trzech tygodniach tej „małej partyzantki”. Kolejne trzy miesiące spędził w obozie, razem z wziętymi do niewoli żołnierzami. Wyszedł po wymianie jeńców – jednej z pierwszych w tym konflikcie. Wycieńczony, nie miał szansy na służbę w wojsku, wrócił więc do działalności samorządowej.

– Żałujesz? – spytałem go, gdy pokazał zdjęcie, na którym wyglądał niczym żywy szkielet. – Akcji z jeżykami i jej zdrowotnych konsekwencji?

– A skąd! – Oleh pokręcił głową. – Grunt, że napsuliśmy im krwi.

—–

O tym, że rosjanie wobec jeńców i więźniów potrafią być barbarzyńscy, wiemy nie od dziś. Choćby w Syrii mieliśmy do czynienia z potworną przemocą, z której zasłynęli najemnicy z Grupy Wagnera. Wydobywanie zeznań przy pomocy młota kowalskiego czy spalenie spętanej osoby, to jedne z wielu wizualnych dowodów tych zbrodni.

Wiele lat temu zanurzyłem się w świat darknetu. Zawodowo, mając w planach materiał na temat snuffów i mondo movies – filmów dokumentujących prawdziwe sceny śmierci i tortur, bądź ich realistyczne inscenizacje. Są ludzie, którzy takie rzeczy oglądają – i nie jest ich mało. W każdym razie wówczas, w początkach lat 2000., gors prawdziwych materiałów stanowiły filmy wideo kręcone w Czeczenii. Zarówno podczas pierwszej, jak i drugiej wojny. Czego tam nie było; ucinanie dłoni, na żywca, czeczeńskiemu jeńcowi może uchodzić za stosunkowo delikatny zapis. Co istotne, zwyrodnialcy w mundurach rosyjskiej armii mogli liczyć na niemal całkowitą bezkarność – na palcach jednej ręki da się policzyć procesy wytoczone wojskowym za ekscesy z czeczeńskimi jeńcami i cywilami (wobec których masowo stosowano gwałty).

Powody demoralizacji rosyjskiej armii zasługują na oddzielne opracowanie, w tym tekście dość stwierdzić, że w najnowszej, ukraińskiej odsłonie, bestialstwo rosjan jest też efektem rasistowskiej indoktrynacji. Wedle niej Ukraińcy to ludzie gorszego sortu, a ukraińskość to ideologiczna aberracja, którą należy wytrzebić. Więc się trzebi. W lipcu 2022 roku do sieci wyciekł film zarejestrowany przez rosyjskich żołdaków – materiał przedstawiał kastrację żywego ukraińskiego jeńca. Śledztwo przeprowadzone przez portal Bellingcat pozwoliło namierzyć sprawcę zbrodni. Zwyrodnialec nie unikał kontaktu z kamerą i z pasją dokumentował swoje wcześniejsze wojenne wyczyny. Był nim mieszkaniec republiki Tuwa, regionu w dalekowschodniej części federacji rosyjskiej.

—–

Obejrzałem mnóstwo filmów dokumentujących wymiany jeńców pomiędzy Ukrainą a rosją, do których doszło po 24 lutego 2022 roku. W miażdżącej większości to materiały ukraińskie, bo rosjanie rzadko publikują takie treści. Jeńcy to dla nich kłopotliwy temat, najogólniej rzecz ujmując.

W tych kadrach powtarza się jeden element. Nie twierdzę, że zwracani do ojczyzny rosjanie wyglądają kwitnąco – bo zwykle tak nie jest. Nie są jednak straszliwie wychudzeni, obdarci, nie kuleją, nie snują się. Jeśli mają kontuzje, widać, że są zabezpieczeni. Tymczasem Ukraińcy – jakkolwiek zwykle radośni z powodu końca niewoli – przypominają duchy.

– Czułem się jak duch – wyznał mi wspomniany Oleh Pilipienko. – Jakbym nie miał ciała. Musiałem się od niego „oddzielić”, bo dawało mi tylko ból.

—–

A teraz do sedna – Kijów i Moskwa regularnie negocjują w sprawie wymian jeńców. Te kontakty cechuje wyraźna asymetria – Ukrainie bardziej zależy na odzyskaniu „swoich chłopców” niż rosji na powrocie własnych. I nie chodzi o potrzebę pilnego odzyskania jak największej liczby żołnierzy. Skala pojmań nie wpływa na możliwości mobilizacyjne armii ukraińskiej. Nadrzędnym powodem jest rosyjskie bestialstwo wobec jeńców – to ono motywuje Ukraińców do ratowania swoich. Stąd stała gotowość do wymiany, najlepiej w formacie „wszyscy za wszystkich”. Strona ukraińska regularnie wychodzi z taką propozycją, ale rosyjska – mimo obietnic – słowa nie dotrzymuje.

Moskwa o własnych jeńcach nie mówi nic. O ukraińskich również milczy i nie współpracuje z ONZ w tej sprawie.

Kijów przyznaje się do ośmiu tysięcy zaginionych żołnierzy, z których połowę mają stanowić wzięci do niewoli (reszta to polegli, których ciał nie znaleziono oraz dezerterzy). Ukraińcy nie podają jednak konkretnych danych na temat wziętych do niewoli rosjan. W oparciu o anonimowe deklaracje ukraińskich urzędników zakładam, że w Ukrainie przebywa obecnie około trzech tysięcy schwytanych moskali.

W dotychczasowych wymianach Ukraińcy odzyskali około trzech tysięcy ludzi – w większości był to personel sił zbrojnych. Do domu wróciło też ponad dwa tysiące rosyjskich żołnierzy. W sumie daje to kilkanaście tysięcy pojmanych, z których część została już wymieniona. Jak na skalę tej wojny niewiele. Jak to wyjaśnić?

Odpowiedź znajdziecie w dalszej części tekstu, który opublikowałem w portalu Polska Zbrojna – oto link.

Nz. Oleh Pilipienko, wyleczony, wykarmiony, nie przypomina człowieka, którego widziałem na zdjęciach wykonanych tuż po wyjściu z obozu/fot. własne

Wszyscy?

Inwazja rosji na Ukrainę zamroziła relacje dyplomatyczne między oboma krajami. Nie zmienia to faktu, że grupy urzędników z jednej i drugiej strony pozostają w roboczym kontakcie. Obie armie każdego dnia biorą do niewoli jeńców, których los jest następnie przedmiotem poufnych negocjacji. W efekcie od wiosny zeszłego roku, mniej więcej raz na dwa tygodnie, odbywają się wymiany pojmanych żołnierzy. Zwykle nie są spektakularne i dotyczą kilkudziesięciu osób. Tym sposobem Ukraina odzyskała już 2,6 tys. wojskowych, rosja o kilkuset mniej (niestety, brakuje na ten temat oficjalnych, szczegółowych danych).

We wspomnianych negocjacjach rysuje się asymetria – Ukrainie bardziej zależy na odzyskaniu „swoich chłopców” niż rosji na powrocie własnych. I nie chodzi tu wcale o brak rekruta i potrzebę pilnego odzyskania jak największej liczby żołnierzy. Skala pojmań w żaden sposób nie wpływa na możliwości mobilizacyjne armii ukraińskiej. Nadrzędnym powodem jest rosyjskie bestialstwo wobec jeńców – to ono motywuje Ukraińców do ratowania swoich. Stąd stała gotowość do wymiany, najlepiej w formacie „wszyscy za wszystkich”. Strona ukraińska regularnie wychodziła z taką propozycją. Gdyby do jej realizacji doszło, byłoby to wydarzenie z rzadka obserwowane w historii konfliktów zbrojnych. Najczęściej bowiem wszystkich jeńców zwalniano do domów dopiero po zakończeniu działań zbrojnych.

Czy taki scenariusz jest w ogóle możliwy? Pierwsze negocjacje w tym zakresie prowadzono latem ub.r., lecz rosjanie przerwali je po upokarzających klęskach na charkowszczyźnie i chersońszczyźnie. Do kwestii niestandardowej wymiany powrócono wiosną tego roku, jednak bunt prigożyna wywołał czystki w rosyjskim MON, skutkiem czego przez kilka tygodni nie było pośród rosjan decyzyjnych osób. Temat wrócił na agendę pod koniec lata, z nieoficjalnych informacji wynika, że dotychczasowe ustalenia są „bardzo obiecujące” (co piszę w oparciu o solidne źródła w ukraińskim resorcie obrony). Niewykluczone, że finalizacja nastąpi jeszcze w tym roku, nie tyle z przyczyn humanitarnych, co z powodu rosyjskiej chęci zademonstrowania światu „dobrej woli”. Ukraińcom nie w nos taka otoczka, jednak priorytetem pozostaje „ściągnięcie naszych chłopców do domu”.

Obie strony niechętnie mówią o statystykach dotyczących wszelkiego rodzaju strat. Moskwa o własnych jeńcach nie mówi nic. O ukraińskich również milczy i nie współpracuje z ONZ w tej sprawie. Kijów przyznaje się do 7 tys. zaginionych żołnierzy, a tamtejsi urzędnicy publicznie szacują, że połowa z nich to wzięci do niewoli (reszta to polegli, których ciał nie znaleziono oraz dezerterzy). Ukraińcy nie podają konkretnych danych na temat wziętych do niewoli rosjan, ale zapewniają, że druga strona wie o wszystkich swoich jeńcach. Szacuje się, że na terenie Ukrainy przebywa około 2 tys. schwytanych moskali.

Łącznie daje to co najmniej 5,5 tys. przetrzymywanych przez oba kraje wojskowych, z których większość stanowią Ukraińcy. Owa większość to wciąż działający „efekt Mariupola”, kiedy rosjanie za jednym razem pojmali 2,5 tys. ukraińskich żołnierzy. Ukraińcom nigdy nie udało się osiągnąć takiego sukcesu. Najwięcej moskali w jednej bitwie – prawie ośmiuset – wzięli do niewoli we wrześniu 2022 r., podczas kontrofensywy na charkowszczyźnie.

Jeńcy spędzają w niewoli co najmniej kilka miesięcy, choć są pośród nich i tacy, którzy „siedzą” od początku inwazji. Są też pojmani na tak krótko, że nie trafili do oficjalnej ewidencji. Obie armie stosują praktykę „podręcznych obozów” – konkretne jednostki trzymają jeńców w strefie walk i na podstawie porozumień z dowódcami niższego szczebla z drugiej strony, wymieniają obcych na swoich. Taka niewola trwa od kilku godzin do kilkunastu dni i choć praktyka ta jest formalnie zakazana przez dowództwa obu armii, nadal ma miejsce.

O przetrzymywanych w takich okolicznościach Ukraińcach ich rodacy mówią, że mieli dużo szczęścia. O bestialstwie wobec jeńców pisałem już wielokrotnie, więc tylko tytułem przypomnienia pozwolę sobie na krótki cytat z wypowiedzi Dmytro Łubineca, ukraińskiego rzecznika praw człowieka.

– 86 proc. jeńców, którzy wrócili z rosyjskiej niewoli, potwierdziło, że dopuszczano się wobec nich przemocy fizycznej – mówił podczas audycji w portalu Ukraińska Prawda. – Dysponujemy kilkudziesięcioma nagraniami ukazującymi ścięcie głowy, obcinanie kończyn, organów płciowych, nosa, uszu, kości palców. Są to treści nagrane i udostępnione w sieci przez rosyjskich wojskowych (…), by zmotywować własnych żołnierzy do walki do końca w obawie przed odwetem przeciwnika.

A dodajmy do tego karmienie paszą dla zwierząt (albo niekarmienie wcale) i brak opieki medycznej – wówczas w pełni pojmiemy, skąd determinacja Ukraińców, aby wywieźć „swoich” z tej „nieludzkiej ziemi”…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Przeprawa w okolicach Izjumu, fotografia z wiosny br. Symboliczna, ilustrująca stan kontaktów ukraińsko-rosyjskich. Zerwanych, ale z zachowaniem wąskich kanałów komunikacji/fot. Darek Prosiński

(Nie)wolni

Przez front przewinęło się do tej pory mniej więcej 1,2 mln ukraińskich żołnierzy oraz około miliona rosjan. To moje autorskie szacunki, oparte o dostępne dane. Służba w ZSU trwa rok (co nie oznacza roku na froncie; na pierwszej linii członek personelu sił zbrojnych Ukrainy spędza 3-4 miesiące), rosjanie wysyłani na obszar „spec-operacji” spędzają tam pół roku. Armia ukraińska liczy 700 tys. żołnierzy (milion, o jakim się czasem mówi, dotyczy wszystkich służb mundurowych w Ukrainie), rosyjski kontyngent to obecnie około 350 tys. ludzi (z których dwie trzecie stacjonuje na okupowanych terenach) – i jest to wartość, którą można uznać za średnią dla tego konfliktu (moskale zaczynali z mniej niż 200 tys. wojskowych, ale był okres, że wojna angażowała niemal pół miliona żołnierzy). Ukraińcy ponieśli dotąd straty na poziomie 170 tys. zabitych, rannych i zaginionych (jedna trzecia to polegli), rosyjskie szacowane są na 220-250 tys. (z których zabici to 70-90 tys.); takie dane podają zachodnie źródła wywiadowcze.

Obie strony przetrzymują obecnie po około 1,5-2,5 tys. jeńców, przy czym w rosyjskiej niewoli przebywa więcej Ukraińców niż rosjan w ukraińskiej. Ta przewaga to „premia” Mariupola, kiedy moskale za jednym razem pojmali 2,5 tys. ukraińskich żołnierzy. Jeńcy są najczęściej po kilku miesiącach wymieniani, a niektórzy nie trafiają nawet do oficjalnej ewidencji. Obie armie stosują praktykę „podręcznych obozów” – konkretne jednostki frontowe trzymają jeńców w strefie walk i na podstawie porozumień z dowódcami niższego szczebla z drugiej strony wymieniają obcych na swoich. Taka niewola trwa od kilku godzin do kilkunastu dni i choć praktyka ta jest formalnie zakazana przez dowództwa obu armii, nadal ma miejsce. Niezależnie od tego sumaryczna liczba więźniów wojennych w tym konflikcie nie przekracza kilkunastu tysięcy. Odnosząc się do doświadczeń historycznych, na tym etapie wojny (po 1,5 roku bardzo intensywnych zmagań, które mają obecnie patowy status), jeńców powinno być kilka razy więcej.

Dlaczego żołnierze obu stron unikają niewoli i zamiast niej często wybierają walkę do końca? W sytuacji dysproporcji w morale – które u Ukraińców jest wyższe niż u rosjan – tak postawione pytanie może się wydawać dziwne. Potoczne doświadczenie każe bowiem założyć, że przy takich różnicach w nastawieniu do służby i walki, moskale winni poddawać się masowo.

W przypadku Ukraińców sprawa też nie jest oczywista. Nie da się jej wyjaśnić jedynie wyższą motywacją, wynikającą na przykład z rosyjskiego bestialstwa i przekonania, że należy wrogowi uniemożliwić kolejne zbrodnie, a choćby i za cenę własnego życia.

Szukając odpowiedzi, przyjrzyjmy się jeńcom filmowanym podczas wymian. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to kondycja uwalnianych Ukraińców, który najczęściej wyglądają jak żywe trupy. W odróżnieniu od nich, rosyjscy więźniowie mają się bardzo przyzwoicie – widać, że ich karmiono, że zapewniono im opiekę medyczną, że nie poddawano okaleczającym torturom. Podłe warunki niewoli, będące standardem rosyjskich obozów – przemoc, niedożywienie, niezaopiekowane rany i nieleczone choroby – są dobrze znane pośród ukraińskich żołnierzy. Wystarczyło kilka pierwszych wymian, by wiedza na ten temat stała się powszechna. Szczególną grozę budzi lęk przed kastracją; rosjanie co najmniej kilkanaście razy dopuścili się takiej zbrodni na jeńcach (nie raz i nie dwa, chwaląc się własną brutalnością w sieci). Zatem to strach przed koszmarnym doświadczeniem powstrzymuje Ukraińców przed podniesieniem rąk.

Brakuje uzasadnionych przesłanek, by takie lęki były również udziałem rosjan. Mimo to ci także drżą przed wizją pojmania. Po pierwsze, ponieważ żyją pod presją ogłupiającej propagandy, która przekonuje ich o ukraińskiej brutalności. Ba, często przy tym sięgając po argumenty absurdalne, jak groźby zabicia dla narządów czy okaleczeń na skutek eksperymentów medycznych. Możemy się z tego śmiać, ale rosjanie w to wierzą, sądząc po relacjach jeńców z „drugiej armii świata”, zaskoczonych łagodnym potraktowaniem. Po drugie, moskale boją się konsekwencji prawnych – w ojczyźnie za „dobrowolne poddanie się” grozi im kara 10 lat więzienia (wzorce stalinowskie wiecznie żywe…). Po trzecie wreszcie, Ukraińcy ogrywają medialnie każdą wymianę jeńców, uwolnionych traktując jak bohaterów i mówiąc o nich jak o bohaterach. W rosji tymczasem to tabu – o jeńcach właściwie się nie mówi, temat jest wstydliwy i potencjalnie defetystyczny, brakuje zatem szerszej świadomości, szczególnie pośród żołnierzy, że niewola nie jest wyrokiem śmierci czy kalectwa. I tak lezą iwany pod lufy, choć wcale by nie musiały…

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Bachmut z czasów tuż przed finalną bitwą, zdjęcie ilustracyjne/fot. Marcin Ogdowski