Koszt

Rozstrzelana brama, powalony murek, zdemolowane obejście, a na nim wywleczone z domu ciuchy i rzeczy osobiste właścicieli. Wybite okna, uszkodzony dach i częściowo zawalony sufit. Zniszczone, nienadające się już do użytku meble i sprzęty. Brak prądu, gazu, bieżącej wody.

Tak wyglądał jeden z domów w Posad-Pokrowskie, który odwiedziłem w marcu tego roku. Tak wyglądał świat dotknięty dobrodziejstwem ruskiego miru.

Diabła popędzono, ale zgliszcza pozostały.

W dyskusjach z ostatnich dni – sprowokowanych napięciami politycznymi między Polską a Ukrainą – z upodobaniem podnoszono kwestię rzekomej niewdzięczności. „Bo my im tyle, a oni nas obrażają”. Nie podważam wartości polskiej pomocy dla Ukrainy, ba, jej rozmiar i mnie napawa dumą. Ale pamiętajmy, jaką cenę płacą tamci. A przecież nie są to tylko ranni i zabici, koszty obejmują nie tylko wojsko i jego sprzęt. Ceną jest również dobytek setek tysięcy – jeśli nie milionów – zwykłych ludzi. Ich domy, jak ten ze zdjęcia…

Szanowni, jestem już w trybie przedwyjazdowym, skupiacz myśli nie działa jak należy, więc nic więcej dziś nie napiszę. Wyjeżdżam do Ukrainy w poniedziałek, najpierw na południe, potem na północny wschód. O szczegółach będę meldował na bieżąco. W tym czasie, z oczywistych powodów, nie będzie rozbudowanej relacji – raczej, jak to u mnie w trybie podróżnym, krótkie impresje foto-tekstowe, zamieszczane na moim profilu na Facebooku. Po powrocie, w październiku, wrócę do starej formuły.

Dobrego weekendu i do zobaczenia na łączach!

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Skazy

Skoro dziś rocznica Powstania w Getcie, pozwolę sobie na odrobinę związanych z tym refleksji, także w kontekście wojny w Ukrainie.

Etniczni Polacy w odniesieniu do Żydów mają sporo za uszami – nigdy więc nie stanę po stronie bezmyślnych apologetów, usiłujących wmówić nam, jak to wspaniałomyślnie zachowywaliśmy się podczas okupacji. Jedni się zachowywali, inni nie, generalnym wzorcem zaś była obojętność wobec dramatu współobywateli mojżeszowego wyznania.

Ale…

Ale wspominam dziś jeden z wyjazdów na wschód Ukrainy, do Doniecka. Była piękna wiosna, po zajęciu przez separatystów i rosjan portu lotniczego, miasto poczuło wyraźną ulgę (w słusznym gniewie na moskali i ich zwolenników zapominamy, że mieszkali tam, nadal mieszkają, także bogu ducha winni ludzie). Linia frontu odsunęła się od przedmieść, walki wyraźnie zelżały. Artyleria owszem, huczała, obie strony dokuczały sobie moździerzami, ostrzałami z broni maszynowej, snajperzy również nie próżnowali. Działo się to jednak kilka kilometrów od centrum miasta, które właściwie pozostawało nietknięte i bezpieczne. Pociski spadały gdzieś na obrzeżach, wciąż ginęli ludzie, ale dało się żyć.

Dało na tyle, że lokalne kluby piłkarskie przeprowadzały rozgrywki młodzików, a dzieci w jednej z podstawówek chodziły na zajęcia z baletu. Działa się też masa innych sytuacji, ale wspominam akurat te widziane na własne oczy.

Widziałem też ogródki piwne i ludzi przy stolikach spożywających trunek z pianką. Rozmawiających, śmiejących się, kłócących; byłem świadkiem całego spektrum zwyczajnych zachowań. Niezwyczajne było tylko to, że w tle rozlegały się wystrzały i wybuchy. Którymi nikt się już specjalnie nie przejmował.

Kilka miesięcy później, w samym środku lata, byłem w Mariupolu. Przyjechaliśmy z kolegami akurat w sobotę i poszliśmy na tamtejszą promenadę. Knajpy i dyskoteki działały w najlepsze, alkohol lał się strumieniami. Wypindrzone laski i odsztafirowani kolesie konsumowali młodość, jak gdyby nie działo się nic nadzwyczajnego. Jakby kilkanaście kilometrów dalej, na wschód, nie rozciągała się linia frontu. Widoczne stamtąd rozbłyski traktowano niczym fajerwerki, świetlną oprawę gorączki sobotniej nocy.

A w Szyrokino ginęli ludzie.

Wspominam o tym dziś, w rocznicę wybuchu pierwszego z warszawskich Powstań, bo znów tu i ówdzie pojawiają się oburzone głosy, że Polacy po „aryjskiej stronie” przychodzili pod mur getta, obserwować pożary. A potem wracali do swojego życia, jakby nic się nie stało. I że z czasem po prostu przywykli do dymów nad pacyfikowaną częścią miasta.

Otóż moi drodzy, nie ma w tym nic nadzwyczajnego, nic, co oznaczałoby jakąś etniczną/kulturową skazę, nic, co byłoby dowodem na odstępstwo od normy. Czego jako Polacy musielibyśmy się wstydzić. Ludzie tak mają – widziałem to nie tylko w Ukrainie. Przyzwyczajamy się do otaczającego nas zła, ignorujemy je, trywializujemy, niekiedy wręcz zaprzeczamy jego istnieniu („pandemii nie ma” – pamiętacie?). Z czasem nawet staramy się dostrzec w nim jakieś dobre strony. Cieszymy się, że nas nie dotyczy, ba, potrafimy dać się ponieść fascynacji, widząc zło w działaniu. Gdy mnie ktoś pyta o wrażenia z wojen, opowiadam przede wszystkim o dramacie, lecz mówię też o złowieszczym pięknie. Pożar fascynuje nie tylko piromanów.

Mamy tak, bo to zupełnie naturalny mechanizm adaptacyjny. Coś, co pozwala nam przeżyć graniczne sytuacje. Nawet jeśli towarzyszy temu świadomość, że najpewniej będziemy następni. Ale jeszcze nie dziś, nie teraz. Dziś mogę pójść na piwo, wstąpić do cukierni, urżnąć się do nieprzytomności. Bądź zrobić cokolwiek innego, co jest apoteozą normalnego życia, wyrazem tęsknoty do czasów, kiedy śmierć nie czyhała za rogiem.

W kwietniu 1943 roku – po kilkudziesięciu miesiącach brutalnej okupacji – ta potrzeba była nad wyraz silna.

—–

– Ale ja bardziej lubię rosjan niż Ukraińców – tłumaczył mi dawny kolega ze szkoły, zaangażowany dziś w propagowanie prorosyjskich treści w Internecie. – Mam prawo do własnych sympatii, czyż nie? – zabrzmiało to nieco napastliwie.

– No kurwa nie – odparłem. – Dałbyś sobie w czasie drugiej wojny prawo do proniemieckich sympatii? – spytałem.

Chłop zaśmiał się głośno i stwierdził, że to zupełnie inne sytuacje.

Czyżby? Hitlerowskie zbrodnie od współcześnie rosyjskich różni skala – nie przeczę, jest to różnica ogromna. Ale z perspektywy każdej zamęczonej przez rosjan ofiary – choćby tego nieszczęsnego jeńca, któremu wagnerowcy ucięli głowę – skala nie ma znaczenia. Liczy się samo zadawane cierpienie. A patrząc szerzej, także stojące za tym intencje. Dziś wiemy już, że rosyjskie bestialstwo nie jest sumą pojedynczych ekscesów zdeprawowanych przez wojnę żołdaków. To działanie systemowe, mające sterroryzować przeciwnika; jedna z technik/taktyk prowadzenia wojny. Legitymizuje ją państwowa ideologia rosji, wedle której – niczym niegdyś III Rzesza – federacja ma nadzwyczajne prawa i zobowiązania. Do zdobywania przestrzeni, do kolonizowania, do zabijania. „Jeśli Niemcy nie mogą być wielkie, nie ma powodów, by istniały” – twierdził Hitler. „Po co komu świat bez rosji?” – pytał retorycznie putin.

Żyd był dla Niemca „podczłowiekiem”, Ukrainiec dla rosjaninia to on sam, ale w gorszym „chocholskim” wydaniu. Niegodny posiadania własnej kultury, języka, tradycji, które należy wyrugować, jak niegdyś rugowano wszelkie przejawy „żydostwa”. Rosyjski rasizm/nacjonalizm różni się od niemieckiego tym, że w warstwie retorycznej długo podlegał zabiegom autocenzorskim. Miał postać paternalizmu – Ukraińców łaskawie traktowano jak dzieci, niepełnosprawnych dorosłych, których należy otoczyć opieką. Hitler nie bawił się w takie subtelności, pragnął dla wrogów zagłady. Fakt, stawia to putina i podążających za nim rosjan w nieco lepszym świetle.

Ale i lebensraum i ruski mir to jedno i to samo gówno – przestrzenie, w których odbiegający od „pożądanego wzorca” padają ofiarą zbrodni. Morderstwa, wynaradawiania, ekonomicznej degradacji. Nie ma tu czego darzyć sympatią…

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ruski mir w praktyce. Zniszczona przez rosjan wieś Posad-Pokrowskie/fot. Marcin Ogdowski

Zające

– Ludzie u nas biedni, ale o swoje walczyć potrafią – przekonuje Oleh Pilipienko, wójt gminy Szewczenkowe w regionie mikołajowskim. Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, Oleh – oficer rezerwy armii ukraińskiej – skrzyknął wokół siebie setkę sąsiadów. Chcieli jakoś włączyć się w wojenny wysiłek, zwłaszcza że rosjanie bardzo szybko pojawili się w ich okolicy. Bić się jednak nie było czym, ochotnicy postanowili zatem zbierać informacje o ruchach wojsk najeźdźcy. – Większość zgłoszeń trafiała do mnie, ja przekazywałem je armii – Pilipienko opowiada takim tonem, jakby chodziło o przetwarzanie danych do albumu krajoznawczego. Bez patosu, bez podkreślania bohaterstwa. Ot, normalna czynność wójta czasu wojny. – Ale szybko pojawiła się pokusa, by zaszkodzić moskalom na inne sposoby. Tak powstał pomysł użycia jeżyków – mężczyzna pokazuje zespawaną z trzech zaostrzonych prętów pułapkę na opony. – Sporo tego zrobiliśmy i rozrzuciliśmy – uśmiecha się szeroko.

„Druga armia świata” – za jaką chciała uchodzić ta rosyjska – jeździ na kiepskich chińskich oponach, zbyt słabych w konfrontacji z najeżonym żelastwem. Pilipienko skromnie mówi o „kilkudziesięciu” zatrzymanych rosyjskich wozach. Musiało być ich naprawdę sporo, bo najeźdźcy szybko zorientowali się, iż mają do czynienia ze zorganizowaną operacją i zaczęli polować na sabotażystów. Pilipienko wpadł w połowie marca minionego roku, po niespełna trzech tygodniach tej, jak mówi, małej partyzantki. Kolejne trzy miesiące spędził w rosyjskiej niewoli, którą opuścił po wymianie jeńców. W międzyczasie najeźdźcy zostali pokonani przez armię ukraińską i nie zapuszczali się już na tereny gminy. Oleh, wycieńczony po obozie, nie miał szansy na służbę w wojsku, wrócił więc do przedwojennej działalności.

– Żałujesz? – mam na myśli akcję z jeżykami.

– A skąd! – Oleh kręci głową. – Grunt, że napsuliśmy im krwi.

Przygotowania do zawieszenia przewodów. Wieś Szewczenkowe/fot. Marcin Ogdowski

Dziś Oleh ma zupełnie inne zmartwienia. Gmina Szewczenkowe jest jedną z trzech najbardziej zniszczonych gromad w obwodzie mikołajowskim. Sześć z dwudziestu jeden osad zamieniono w zgliszcza, w reszcie straty nie są tak dotkliwe, ale na tyle poważne, że dezorganizują normalne życie. We wsi Szewczenkowe przed wojną mieszkało 3,2 tys. osób, dziś jest ich 2 tys.

– Do końca kwietnia spodziewamy się wzrostu populacji do czterech tysięcy osób – wylicza Pilipienko. – Wracają starzy mieszkańcy, pojawiają się ludzie z innych terenów, także spoza gminy, którzy uciekają z miejscowości przyfrontowych. Tymczasem nadal mamy poważny problem z prądem i wodą – wójt wzdycha głośno.

W zasadzie to jeden i ten sam problem. Linie wysokiego i średniego napięcia doprowadzają prąd na obszar gminy, rzecz w tym, że dostępu do sieci pozbawione są lokalne wieże ciśnień. Niedziałające pompy sprawiają, że nie ma wody w gospodarstwach domowych, nie ma jej też w obiektach i urządzeniach niezbędnych do produkcji rolnej.

– Na szczęście mamy naszych elektryków – Pilipienko prowadzi na pole, gdzie grupa mężczyzn przygotowuje do ponownego zawieszenia zniszczone przez rosjan kable.

Sasza, elektryk, wskazuje jedną z „baszt”, do których należy podpiąć prąd/fot. Marcin Ogdowski

Elektrycy pracują w Szewczenkowe oraz w pobliskim Kotlarewie. Uszkodzone elementy infrastruktury naprawią do końca kwietnia. Do tego czasu ich pensje finansowane są z grantu Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM).

Brali cokolwiek wpadło im w łapy

Niszczenie, i to na dużo większą skalę, miało również miejsce w sąsiednim obwodzie chersońskim, który na wiele miesięcy znalazł się pod okupacją. Wycofujący się rosjanie – wzorem armii czerwonej i Wehrmachtu z czasów II wojny światowej – zastosowali strategię spalonej ziemi, dewastując na opuszczanych terenach mnóstwo elementów krytycznej infrastruktury, także sieci przesyłowe (i kolejowe – jak na zdjęciu).

– Babuszki opowiadały, że Niemcy byli bardziej humanitarni – Kola, elektryk, na własnej skórze doświadczył okupacji.

– Tak źle było? – dopytuję.

Mężczyzna przytakuje.

– Ale na początku nie – zastrzega. – Na swój sposób to było nawet zabawne, jak szukali banderowców – uśmiecha się. – „Chłopcy, w pętlę czasu wpadliście?”, pytam jednego z nich. „Banderowcy? Osiemdziesiąt lat po wojnie?”. Patrzył na mnie jak na wariata.

– Mógł zastrzelić…

– Wtedy jeszcze nie strzelali. To znaczy strzelali, jak popili, na wiwat. Bezpieczne to nie było, ale dało się znieść.

– Kiedy stali się najbardziej agresywni?

– Dwa tygodnie przed wyjściem zaczęli powalać słupy – Kola, członek ekipy zajmującej się odbudową sieci energetycznych w obwodzie chersońskim, wraca do sedna rozmowy. – 9 listopada ruszyła masowa kradzież samochodów. „Nie oddasz? Kula w łeb”, grozili. Brali auta cywilne, wzięli nasze służbowe wozy. Cokolwiek wpadło im w łapy, a czym dałoby się uciekać.

Z Kolą i jego kolegami spotykam się w Tomaryne, wioseczce, którą od Nowej Kachowki dzieli zaledwie osiem kilometrów, licząc razem ze wstęgą Dniepru. Jest więc osada poza zasięgiem snajperów i moździerzy, ale wciąż w promieniu rażenia rosyjskich dział. Praca z prądem ze swej natury do bezpiecznych nie należy, a ekipa Koli ma dodatkowo pod górkę, bo elektryków przywracających prąd w wyzwolonych wioskach rosjanie traktują jako pełnoprawne cele.

– To było dla nas – Kola komentuje eksplozję pocisku artyleryjskiego kilkadziesiąt metrów od wozu z wysięgnikiem. Ów wniosek wywodzi z faktu, że ostrzał kończy się na pojedynczym wystrzale. – Chcieli nas przestraszyć.

Szczęście i okrutny los

Przestraszyli? Tego dnia ukraińscy fachowcy rozpinają kilkaset metrów kabli między świeżo postawionymi słupami. Pracują w kevlarowych hełmach i kamizelkach kuloodpornych, bacznie obserwując niebo. Tak naprawdę od artylerii bardziej boją się dronów – niewielkich aparatów, pod które rosjanie podwieszają nieduże ładunki wybuchowe.

– Wpadnie ci granat do kosza podnośnika i po tobie – mówi jeden z członków ekipy.

– Polują na nas jak na zające – Kola używa bardziej obrazowych porównań. – No ale ktoś tę robotę zrobić musi, ludzie sami sobie prądu nie dostarczą.

Odbudowa ruszyła zaraz po wyzwoleniu, biorą w niej udział liczne zastępy elektromonterów.

– My finansujemy wynagrodzenia dla trzech ekip – wyjaśnia Anna Radecka z PCPM. – Dwóch w okręgu chersońskim, jednej w mikołajowskim. Te chersońskie pracują w Tomaryne, Nowoberysławiu, w Szlachowe, Łymańcu, Inchulowce i Wielkiej Ołeksandrywce. Zajmują się głównie przywracaniem linii średniego napięcia (4/10/35 kV – dop. MO), no i bieżącymi naprawami tego, co wtórnie zniszczą rosjanie.

Brygadzie Koli jak dotąd dopisuje szczęście. Zabrakło go ekipie z Mikołajewa (finansowanej przez państwowe przedsiębiorstwo energetyczne Oblenergo), która w ostatnim dniu marca wjechała na minę. Do zdarzenia doszło w pobliżu niemal kompletnie zrujnowanej wioski Posad-Pokrowskie, gdzie przez jakiś czas przebiegała linia frontu. Dostawczy UAZ – którym poruszali się elektrycy – nie miał szans w konfrontacji z miną przeciwpancerną; zginęła cała brygada. Ile jeszcze takich „zardzewiałych śmierci” przytrafi się Ukrainie?

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Marcinowi Pędziorowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale i Piotrowi Pszczółkowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Michałowi Baszyńskiemu, Tomaszowi Szewcowi i Tomaszowi Kamińskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Członek ekipy remontowej podczas prac we wsi Tomaryne/fot. Marcin Ogdowski

Niedogodności

Piszę dziś „do papieru”, więc w ramach relacji tylko dwie króciutkie retrospekcje.

– Obudził Was alarm? – spytała właścicielka pensjonatu w Mikołajewie.

Pokiwałem głową – wycie syren o 3.30 rzeczywiście przerwało mi sen.

Ania – wolontariuszka z Polski – machnęła ręką.

– Coś tam słyszałem, ale niespecjalnie się rozbudziłam – dodała.

– Tak to już u nas jest, wojenne niedogodności, do których można się przyzwyczaić – skwitowała Ukrainka. I za chwilę uśmiechnęła się szeroko. – Na was nie zrobiło to wrażenia, miałam ostatnio gości z Anglii, którzy reagowali podobnie. Ale Włosi – kobieta zawiesiła głos. – Mój boże, cały pensjonat na nogi postawili, tak głośno szukali schronu…

Prawdę powiedziawszy, nie wiem, czy w pensjonacie był jakiś schron. Na pewno były płyty pilśniowe w oknach na parterze, co sprawiało, że w skąpo oświetlonej jadali panował z lekka piwniczny klimat. Jak w schronie.

—–

O ile z alarmami musi żyć cała Ukraina, o tyle jedna niedogodność ma wybitnie lokalny charakter. Mikołajów nie posiada własnego ujęcia wody pitnej – najbliższa stacja, czerpiąca wodę z Dniepru, znajduje się w Chersoniu. Ale rosjanie – wzorem hitlerowców z czasów II wojny światowej – stosują taktykę spalonej ziemi. I w jej ramach zniszczyli zarówno punkt poboru, jak i infrastrukturę przesyłową. W efekcie, półmilionowe miasto zmuszone jest korzystać z wody morskiej, która w żadnym razie nie nadaje się do picia. Władze Mikołajewa zdecydowały, że wodociągi będą ją podawać wyłącznie w celach technicznych – można tym spłukać klozet, można się umyć (choć śmierdzi i wygląda zielonkawo), od biedy da się i prać. Ale picie grozi poważnymi problemami zdrowotnymi.

Piją więc „mikołajewscy” wodę dostarczaną przez wojsko, miejskie służby i organizacje pomocowe – w beczkowozach, wielkich zbiornikach i butelkach, które stały się nieodłącznym elementem tamtejszego krajobrazu.

Stały się nim również wozy techniczne, co rusz jeżdżące do kolejnych awarii, bo słona woda „nie lubi się” z rurami i pompami. Niszczy też urządzenia domowe, więc rosjanie mają na sumieniu nie tylko te pralki i zmywarki, które zdołali ukraść.

Odbudowa infrastruktury? Owszem, raz już tego dokonano, ale orki nie dały za wygraną i ostrzelały z artylerii przywróconą do życia stację.

– Nic mnie nie swędzi – raportowałem żonie po dwóch kąpielach w mikołajewskich „solankowych źródłach”. Nadal nie swędzi.

—–

Obwód chersoński to nie Kijów i jego okoliczne gminy. Tu nie ma mowy o szybkiej odbudowie zniszczonych domów i obiektów użyteczności publicznej. Pamiętam serię zdjęć ze stolicy i satelickich miasteczek, zestawionych tak, by pokazać, że kilka miesięcy po uszkodzeniu jakiegoś budynku, wygląda on jak nowy.

Południowy wschód nie jest tak zasobny, a i wciąż wisi nad nim groźba eskalacji jeśli nie walk, to przynajmniej ostrzałów i bombardowań, które zniszczyłyby to, co właśnie odbudowane.

Posad-Pokrowskie, do którego wraca życie, wracają ludzie, dobrze ilustruje ów problem. W całej dużej wiosce widziałem raptem jeden odbudowywany dom. Widziałem też sporo chałup zakrytych niebieskimi płachtami – chronią one resztki dobytku przed całkowitym zniszczeniem przez śnieg i deszcz. To inicjatywa jednej z organizacji wolontariackich, podjęta pod nieobecność właścicieli posesji (o czym wspominam, bo na początku wydawało mi się, że to wstęp do odbudowy i że chodzi o domy obecnych na miejscu mieszkańców).

„Wioska ruin”, przyszło mi do głowy, gdy z dachu lokalnej szkoły – także zniszczonej – kontemplowałem widok.

Ale życie pośród ruin również musi trzymać pewne standardy. Odbudowę można/trzeba odłożyć, ciał zasypanych ludzi (albo po prostu zabitych, bo nie wszyscy ginęli na skutek zawałów) zostawiać nie wolno. Z różnych powodów, także tych pragmatycznych. Rozkładające się zwłoki śmierdzą, a to już nieakceptowalna niedogodność.

Rzecz w tym, że niektóre ciała nawet po uprzątnięciu zostawiały po sobie zapachowy ślad. Jak sobie z tym poradzić? Mieszkańcom wyzwolonych terenów południowo-wschodniej Ukrainy pomógł… COVID. A konkretnie zapasy płynów dezynfekcyjnych, zalegające w magazynach. Wystarczyło rozlać ciecz w miejscach, gdzie leżały rozkładające się zwłoki.

Ot, ponura wojenna pomysłowość.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Widok na Posad-Pokrowskie/fot. Marcin Ogdowski

Pomoc

Samoloty pojawiły się znienacka, w towarzystwie potężnego huku. Leciały w parze, na bardzo niskiej wysokości – aparat zniekształcił perspektywę, na zdjęciu jedna z uchwyconych maszyn wydaje się maleńkim, odległym punktem. Ale w rzeczywistości śmignęły na tyle blisko, że bez trudu rozpoznałem sylwetki szturmowików i dostrzegłem ich charakterystyczny „cyfrowy” kamuflaż.

Zoja – moja rozmówczyni – patrzyła w niebo z niepokojem. Co prawda jej dom poważnie uszkodził rosyjski pocisk artyleryjski, ale pobliską szkołę rozbebeszyły lotnicze bomby. I to bomby odpowiadały za dużą część zniszczeń w Posad-Pokrowskie – w wiosce, w pobliżu której przez wiele tygodni przebiegała linia frontu.

– To wasze – stwierdziłem na głos, robiąc jednocześnie zdjęcia. – Su-25 – dodałem.

Odrzutowce pomknęły w stronę Chersonia.

– Z Polski? – spytała mnie Zoja, nieco starsza ode mnie kobieta, którą chwilę wcześniej zastałem na porządkowaniu zdemolowanej posesji. W pierwszej chwili nie zrozumiałem pytania; byliśmy już po słowie, Ukrainka wiedziała, że jestem Polakiem. Wnet mnie olśniło.

– Samoloty? – chciałem się upewnić.

– No tak, czy to te z Polski? – usłyszałem.

Byłem zaskoczony. Po prawdzie, nie spodziewałem się u „zwykłych ludzi” takiego rozeznania w temacie pomocy wojskowej. A jednak Zoja dobrze wiedziała, że polskie władze zdecydowały o przekazaniu samolotów bojowych Ukrainie. Nie Suchojów, a MiG-ów 29, ale nieznajomość typu to w tym kontekście nic nieznaczący szczegół.

– Nie, nie – zaprzeczyłem. – My wam dajemy inne. Takich jak te – wskazałem ręką kierunek, w którym odleciały szturmowce – nasze wojsko nigdy nie miało.

Kobieta kiwnęła głową.

– Mój boże – westchnęła. – Dobrze, że nam tak pomagacie – stwierdziła i… objęła mnie mocno. Niby nic, a mało się nie popłakałem ze wzruszenia.

Zoja na terenie własnej posesji. W tle zbombardowana szkoła/fot. Marcin Ogdowski

—–

W okolicach Chersonia regularnie znika zasięg ukraińskich sieci komórkowych. Telefony „przejmują” rosyjscy nadawcy, a na wyświetlaczach pojawia się informacja o roamingu. To samo tyczy się stacji radiowych – im bliżej Dniepru, za którym rozciąga się nadal okupowane terytorium Ukrainy, tym łatwiej wyłapać rosyjskie rozgłośnie.

– Czekaj, posłuchamy, co powiedzą – Lesia, wolontariuszka z Odessy, zwróciła się do Julii, która prowadziła nasze auto. Wcześniej, przez prawie trzy godziny, słuchaliśmy radia Bayraktar („muzyki ukraińskiego zwycięstwa”, jak reklamuje się rozgłośnia). Ale w głośnikach zaczęło trzeszczeć, trzeba więc było poszukać czegoś innego.

Trafiliśmy na wiadomości, czytane po rosyjsku śmiertelnie poważnym tonem. Najpierw mówiła spikerka, potem jakiś korespondent, a ostatecznie puszczono fragment przemówienia Dmitrija Miedwiediewa, poświęcony – jak zdołałem się zorientować – systemowi motywacyjnemu dla pracowników rosyjskiej zbrojeniówki.

– Zrzygam się… – zapowiedziała Julia. – Nie mogę tego słuchać – stwierdziła i skorzystała z prerogatyw kierowcy. Radio zamilkło.

– Słyszałeś Marcin? – upewniała się Lesia. – Co mówili o polskim krabiku…

Przytaknąłem, śmiejąc się szeroko. Nim wybrzmiał głos Miedwiediewa, korespondent donosił o zniszczeniu „na południowym odcinku specjalnej operacji wojskowej polskiej samobieżnej armato-haubicy Krab”.

– Kłamią – dla Lesi było to oczywiste.

„Pewnie tak”, uznałem, wszak rosjanie, jak w filmie z gatunku „zabili go i uciekł”, „zniszczyli” lub „uszkodzili” wszystkie przekazane Ukrainie Kraby – i to tak ze dwa-trzy razy. Szybko jednak spoważniałem – udało się ruskim czy nie, fakt, że mówili o tym w wiadomościach był znamienny. „Druga armia świata” chwaliła się zniszczeniem pojedynczej haubicy – oto sukces na miarę rosyjskich możliwości. Ale i dowód, jak bardzo kremlowskiej propagandzie zależy na podkreślaniu polskiego udziału w tej wojnie. „Zaleźliśmy ruskim za skórę”, skwitowałem w myślach tę sytuację.

Jedna z przekazanych Ukrainie haubico-armat Goździk – tę rzeczywiście udało się rosjanom zniszczyć/fot. Marcin Ogdowski

—–

Dawno nie czułem się tak dobrze ze swoją polskością, jak przez ostatnich kilka dni w Ukrainie. Zewsząd słyszałem opowieści o córkach i wnuczętach, które znalazły w Polsce schronienie. Niemal każdy z moich rozmówców ma lub miał u nas kogoś bliskiego. Chciałem czy nie, stałem się obiektem, wobec którego wyrażano wdzięczność za ten zbiorowy wysiłek. O co było tym łatwiej, że pojechałem na chersońszczyznę dokumentować wysiłki podejmowane przez Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (przy współpracy z ukraińską Fundacją Wieża). Brałem zatem udział w dystrybucji żywności i chemii gospodarczej, dotarłem do przyfrontowych wiosek – omijanych przez inne organizacje – gdzie PCPM finansuje odbudowę infrastruktury energetycznej. W takich okolicznościach utożsamiony z pomocą, stałem się adresatem następującego pytania:

– Dlaczego nam tak pomagacie? – jeden z dzielnych ludzi, elektryków, którym zdarza się pracować mimo rosyjskiego ostrzału, nie był podejrzliwy, a zwyczajnie ciekawy.

Co miałem powiedzieć? Wzruszyłem ramionami, bo dla mnie to oczywista powinność, gdy wróg sąsiada okazuje się barbarzyńcą. Gdy grozi i nam, gdy próbuje podważyć sojusze, na których opiera się nasze bezpieczeństwo. A jego ewentualne zwycięstwo i podejście do naszych granic uczyniłoby mój kraj strefą ekonomicznego ryzyka, zbyt dużego dla wielu obcych kapitałów.

– Bo to też nasza wojna – odparłem i wyliczyłem argumenty.

– Moskale was za tę pomoc nienawidzą…

– Więc tym bardziej musimy Was wspierać.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Przelatujący nad Posad-Pokrowskie ukraiński Su-25. A właściwie próba jego uchwycenia przy pomocy aparatu…/fot. Marcin Ogdowski