(Nie)domknięcie

W 2022 roku wydawało się, że Joe Biden – polityk uformowany w czasach zimnej wojny – chce „domknąć historię” i definitywnie rozstrzygnąć amerykańsko-sowiecką rywalizację. Bo choć w 1991 roku ZSRR upadł, a USA zapewniły sobie dwie dekady supremacji, putinowska rosja wróciła na ścieżkę imperialnych ambicji. Szło więc o to, by ponownie sprowadzić ją do roli podrzędnego mocarstwa; to byłoby „dziedzictwo Bidena”, jego osobisty wkład w historię przez wielkie H.

Dziś wiele przemawia za tym, że amerykański prezydent nie jest aż tak ambitny. Skąd ów wniosek? Ano ze skali amerykańskiego wsparcia dla Ukrainy, która – chcąc-nie chcąc – stała się polem rywalizacji między Stanami a neosowiecką rosją.

Konflikt na Wschodzie – jakkolwiek sprowokowany wyłącznie przez rosjan – dał Waszyngtonowi pretekst, by w relatywnie krótkim czasie zadać Moskwie nokautujący cios. Wystarczyło doprowadzić do sytuacji, w której armia ukraińska zniszczy rosyjskie siły inwazyjne i odzyska kontrolę nad okupowanymi obszarami. Przy odpowiednio dużej pomocy wojskowej zadanie do wykonania w ciągu kilkunastu miesięcy, w realiach „kroplówki” będące poza możliwościami Ukraińców.

Pozostając na gruncie bokserskiej analogii: Biden woli, by „jego zawodnik” trzymał gardę i tylko co jakiś czas wyprowadzał ciosy proste; bolesne, upokarzające, ale nie takie, które waliłyby z nóg. Czego w ostatecznym rozrachunku nie da się wykluczyć jako konsekwencji długotrwałego „obijania rosyjskiej gęby”, ale co z pewnością nie nastąpi za kadencji obecnego prezydenta USA, a być może nawet nie za jego życia.

Jakie są źródła tego samoograniczenia?

—–

Coś, co miało być atutem Joe Bidena – ów zimnowojenny rys biograficzny – okazuje się obciążeniem. Z jakichś powodów (być może związanych z wiekiem, który nie sprzyja poznawczym i intelektualnym woltom), amerykański prezydent nie potrafi przestać myśleć o rosji i jej przywódcy w takich samych kategoriach, jak czynili to jego poprzednicy w Białym Domu. A ci widzieli ZSRR jako równorzędnego przeciwnika – takiego, który na wielu polach ustępował USA, lecz braki kompensował atomowym arsenałem i potęgą konwencjonalnej armii.

Ów respekt widać zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy podnoszona jest kwestia używania amerykańskiej broni dalekiego zasięgu na rosyjskim terytorium. Biden mówi twardo „nie”, obawiając się reakcji rosjan. Znów daje o sobie znać „zarządzanie eskalacją”. Mam na myśli szereg praktyk amerykańskiej administracji, zorientowanych na ograniczanie ryzyka, że USA – zobligowane przez alianse – zmuszone będą wejść w wojnę, w której sięgnięto już po broń jądrową. Czyli znajdą się w sytuacji bliższej czarnemu scenariuszowi niekontrolowanej eskalacji.

—–

Wojna na Wschodzie osłabiła rosję – putin nadal rozbudowuje wojsko, ale w oparciu o parytet ilości, głównie ludzkiej masy. To, co w jego armii najwartościowsze, zginęło i poszło z dymem w Ukrainie. Koszmarne straty i niekompetencja przyniosły upadek geopolitycznego paradygmatu o sprawności rosyjskich sił zbrojnych. Przekonanie, że za rosją stoi „druga armia świata” dekadami pozwalało Moskwie negocjować z pozycji dominującej. Teraz wiemy już, że Kreml dysponuje wojskiem w najlepszym razie z ostatnich pozycji pierwszej dziesiątki – jeśli brać pod uwagę jego konwencjonalne walory.

Dlatego Moskwa regularnie sięga po atomowy straszak. Kremlowskie groźby wielokrotnie już sfalsyfikowano, przekraczając kolejne „czerwone linie” putina. Lecz nadal pozostaje cień niepewności co do determinacji rosjan, technicznie zdolnych do wyprowadzenia atomowego ciosu nie tylko w Ukrainę, ale i we wspierających ją członków NATO.

Stąd powściągliwość Bidena, którą odnajdujemy też w postawach innych zachodnich przywódców. Różnie takie podejście można oceniać – dla jednych to Realpolitik, dla innych kunktatorstwo czy wręcz kapitulanctwo. Bezspornym faktem jest, że owa powściągliwość podtrzymuje rosyjską determinację, daje rosjanom nadzieję, że mogą zwyciężyć. A więc z jednej strony ogranicza ryzyko wielkiej wojny, z drugiej, przedłuża tę „mniejszą”, mnożąc kolejne jej ofiary.

—–

Ukraińcy, co oczywiste, narzekają na taki stan rzeczy – i na Bidena. Gwoli uczciwości warto przypomnieć, że sami postępowali podobnie.

W połowie 2015 roku sytuacja w Donbasie już się wyklarowała. Na przestrzeni minionego roku Ukraińcy ograniczyli zdobycze terytorialne sprowokowanej i wspieranej przez rosjan rebelii, ale całkowicie jej zdławić – i odzyskać pełni kontroli nad obwodami donieckim i ługańskim – nie zdołali.

Na przeszkodzie stanęła armia rosyjska i postawa nowych ukraińskich władz. W Kijowie obawiano się, że zbyt zdecydowane działania dadzą Moskwie pretekst do pełnoskalowej wojny – a tej chciano wówczas uniknąć. W efekcie Ukraina nie wykorzystała początkowego powodzenia operacji antyterrorystycznej. Nie zrozumcie mnie źle – Ukraińcy strzelali do rosjan bez pardonu. Pierwsze boje regularnych formacji obu krajów miały miejsce już w 2014 roku. Rzecz w tym, że Kijów mógłby wysłać na Wschód więcej wojska – czego nie zrobił – samej armii zaś dać polityczną zgodę na walkę bez ograniczeń. Za bezpieczniejszą uznano jednak regułę samoograniczania, w wyniku czego rosyjska artyleria bezkarnie i skutecznie biła po ukraińskich pozycjach. Armaty i wyrzutnie stały bowiem na „nietykalnej ziemi” – w rosji, tuż przy granicy z Ukrainą.

Dziś mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją – Ukraińcy okupują przygraniczne rosyjskie terytoria i atakują cele w głębi federacji. Niszczą rafinerie, składy paliw, ba, nie obawiają się uderzać w priorytetowe dla rosjan obiekty, jak choćby bazy bombowców strategicznych. Obawy? Pewnie jakieś mają, nade wszystko jednak jest u Ukraińców determinacja, by maksymalnie osłabić efektywność rosyjskiej machiny wojennej.

Tylko że oni już na wojnie są, a Biden się na nią nie wybiera.

—–

Dziękuję za lekturę! A gdybyście chcieli nabyć egzemplarze „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji”, „Międzyrzecze. Cena przetrwania” i „(Dez)informacji” z autografem i pozdrowieniami, wystarczy kliknąć w ten link.

Zdjęcie ilustracyjne, fot. SzG ZSU

Tekst pierwotnie, w nieco innej formie, ukazał się w portalu Interia.pl

„Dziady”

Był lipiec 2015 roku – przez Szyrokino, nadmorski kurort położony nieopodal Mariupola, przebiegała wówczas linia frontu. Formalnie obowiązywały tzw. porozumienia mińskie, które przewidywały, że obie strony nie będą używać artylerii. Tymczasem separatyści do spółki z rosjanami grzmocili po pozycjach ukraińskich ile wlezie, i to z najcięższych kalibrów. Ukraińcy nie pozostawali dłużni – i tak trwała sobie kanonada, w środku której spędziłem kilkanaście godzin.

Ogień zmusił moich ukraińskich towarzyszy do opuszczenia okopów – schroniliśmy się w piwnicach zrujnowanego ośrodka kolonijnego „Majak”. Ściany drżały, tynk sypał się na głowy, a chłopcy co rusz złorzeczyli na „watników”.

– Już całkiem rozwalą drogę i kto dowiezie nam żarcie? – jeden z nich wyjaśnił mi powody złości. Przypomniałem sobie ścieżkę wiodącą ku pozycjom „mojego” plutonu. Rano, kilkanaście godzin wcześniej, była poprzecinana lejami i wymagała poruszania się slalomem. Bardzo szybkim slalomem, bo na finiszu droga wychodziła na otwarty teren ostrzeliwany przez snajpera.

Kiwnąłem głową. Nad nami, w jednym z pomieszczeń magazynowych, zgromadzono setki puszek „tuszonki”, więc mogłoby się wydawać, że nie ma powodów do zmartwień. Rzecz w tym, że wieprzowiny (jeśli to rzeczywiście była wieprzowina…) przełknąć się nie dało, z uwagi na obrzydliwy smak i podłą jakość. „Tego nawet psy i koty żreć nie chcą…”, mówili żołnierze, przeklinając armijną logistykę i wychwalając wolontariuszy, którzy na zapleczu przygotowywali posiłki z „normalnych produktów” i dowozili je pick-upami na front.

Niedobór – jak to zwykle bywa – wykształcał zaradnych. Ostrzał trwał w najlepsze, gdy żołnierz imieniem Maksym klepnął mnie w ramię i powiedział:

– Chodź, coś ci pokażę.

Zeszliśmy do czegoś, co było piwnicą w piwnicy – małym pomieszczeniem wyposażonym w łóżko, stolik, krzesło i dwie skrzynie po amunicji.

– Fajnie się tu urządziłem, prawda? – gospodarz oczekiwał aprobaty. – Patrz – był wyraźnie zadowolony. – Moje skarby – uchylił jedną ze skrzyń.

Sądziłem, że zobaczę zdobyczne artefakty – elektronikę czy inny wartościowy sprzęt – tymczasem patrzyłem na… słodycze. Czekoladę, kilka batonów, jakieś ciastka i cukierki. Były też puszki z „energetykami” i paczka kawy. – Szybko nie umrę… – Maksym puścił oczko.

Uśmiechnąłem się. Na wesoło, choć w głębi ducha na smutno. Jako „dziecko komuny” wychowałem się w gospodarce niedoboru i kulturze przezorności, nakazującej chomikowanie. Jednak większość życia spędziłem w innych realiach, a ta jego część związana z pracą i wojnami wręcz mnie „zepsuła”. Towarzyszenie Polakom i Amerykanom w Iraku i Afganistanie oznaczało funkcjonowanie w warunkach logistycznego luksusu. Płatnik – rząd USA – robił wszystko, by żołnierz dobrze zjadł (przyswoił dziennie 4 tys. kalorii), wypoczął, miał zapewnioną rozrywkę; jako tzw. embed, dziennikarz akredytowany przy wojsku, i ja byłem beneficjentem tego systemu. Lody waniliowe na pustyni? Proszę bardzo. Świeże owoce i warzywa z drugiego końca świata? Nie ma problemu. Stek? Jasne! Jak wysmażony? W takim kontekście skarby Maksyma jawiły się niczym śmieci. Ba, tak właśnie o nich pomyślałem, przypominając sobie walające się po natowskich bazach racje żywnościowe, pełne także niechcianych słodyczy.

Wtedy, w Szyrokino, w pełni uświadomiłem sobie różnicę między wojną prowadzoną przez Wschód (i na Wschodzie), a konfliktem, w który angażuje się Zachód.

Często słyszę argument, że „Ukraina jest za biedna, by tę wojnę wygrać”. Zgadzam się z nim, i zarazem nie zgadzam. Dlaczego?

Pisałem już o tym, więc tylko powtórzę – gdyby wsparcie dla Kijowa miało typowy zachodni rozmach logistyczny (bogactwo materiałowe) – gdyby Zachód użył nie promili, a procentów swego ekonomicznego potencjału – po armii rosyjskiej w Ukrainie nie zostałby marny pył. W realiach „kroplówki” zaś jest jak jest – wystarczy, by obronić niepodległość, ale na definitywne pokonanie wroga nie ma większych szans.

Nie dlatego, że rosjanie są jakoś szczególnie lepiej zaopatrzeni i wyposażeni. Z wielu miejsc dochodzą wieści o tym, że armia rosyjska już się „ogarnęła”. Sporo w tym prawdy, zwłaszcza jeśli za punkt wyjścia weźmiemy kondycję tego wojska wczesną jesienią 2022 roku – rozbitego, zdemoralizowanego i zdziesiątkowanego. Dziś rosjanie sprawnie uzupełniają straty i mogą sobie pozwolić na częste rotowanie oddziałów – luksus niedostępny Ukraińcom. Z obecności większej liczby „świeżego wojska” nie wywodziłbym jednak wniosku o rosyjskiej gotowości do „wielkiej ofensywy” – więcej napiszę o tym w oddzielnym wpisie, jutro. Na użytek tego tekstu dość stwierdzić, że miażdżąca większość oddziałów inwazyjnych wciąż pozostaje armią „dziadów”, trawioną potężnymi problemami aprowizacyjnymi i żenująco niewydolną logistyką.

Co z tego, że w siły zbrojne rosji mają bombowce strategiczne, zdolne razić rakietami na odległość dwóch i pół tysiąca kilometrów, że wysyłają w kosmos satelity obserwacyjne, a w podziemnych silosach trzymają rakiety międzykontynentalne z głowicami jądrowymi? Co z tego, skoro zwykły żołnierz na pierwszej linii często nie ma co zjeść i nie dostarcza mu się pitnej wody, w efekcie nie dość, że jest głodny, to jeszcze trawi go czerwonka.

Ba, nierzadko zmienia się w kryminalistę. Powszechna bezkarność sprawców zbrodni to część modus operandi rosyjskiej armii nie dlatego, że rosjanie są „z gruntu źli” – bo nie są. Po prostu, wojsko nie jest w stanie zaspokoić wielu podstawowych potrzeb żołnierza, godzi się zatem na jego bandyckie zachowania, traktując je jako cenę za dyspozycyjność. Promując wręcz jako cnotę samowystarczalność prostego „sołdata”, który sam się wyżywi – rabując żywność cywilom – i jeszcze sobie dorobi – kradnąc dobra materialne okupowanej ludności.

Z jakiego powodu o tym piszę? Mit „drugiej armii świata” zdechł w Ukrainie zimą i wiosną 2022 roku. Ale od jakiegoś czasu znów się w naszej części świata odradza. Na miano osobliwego paradoksu zasługuje fakt, że dzieje się to mimo braku znaczących sukcesów rosji. Znów – jak przed inwazją – pozwalamy się okłamywać (pro)rosyjskiej propagandzie i sami się okłamujemy co do rzeczywistych możliwości militarnych federacji rosyjskiej. Tymczasem to nadal jest bieda-armia, silna słabością swojego ubogiego przeciwnika.

Nadal możemy pomóc Ukraińcom tych „dziadów” pokonać.

A gdybyście chcieli nabyć „Zabić Ukrainę. Alfabet rosyjskiej agresji” z autografem, wystarczy kliknąć w ten link.

Nz. Pozwoliłem sobie zilustrować ów wpis zaproszeniem na spotkanie – w najbliższy czwartek, w Lublinie. Mam nadzieję, że mimo pięknej pogody frekwencja dopisze.

Istotne fragmenty tego tekstu znalazły się w linkowanym materiale, który opublikowałem w portalu Interia.pl

Tony

Myślałem, że mam to na lepszym zdjęciu, ale jest jak jest i musi wystarczyć.

Wykonałem tę fotografię jesienią 2010 roku w Afganistanie. Widać na niej Rosomaka wypełnionego skrzynkami zdobycznej talibskiej amunicji – całe 400 kilogramów, zgodnie z procedurą przeznaczonych do zniszczenia. Co też kilkadziesiąt minut później nastąpiło, w towarzystwie solidnego jebnięcia i okazałego grzybka. Nigdy wcześniej nie widziałem eksplozji niemal półtonowej „bomby” („śmieci” obłożono jeszcze ładunkami inicjującymi) i jakkolwiek miało to miejsce w bezpiecznych warunkach – nie w czasie sytuacji bojowej – było naprawdę mocnym przeżyciem. Zwłaszcza bombardowanie kamieniami i grudkami zeschniętego piachu.

Ale ja nie o tym. Wczoraj branżowy internet emocjonował się zdarzeniem z poddonieckiej Marjinki, gdzie rosjanie użyli do ataku na ukraińskie linie wypełnionego materiałem wybuchowym czołgu. Czołgu-pułapki – należałoby napisać, wedle rosyjskich źródeł zdalnie sterowanego. Wedle tych samych przekazów, wybuch stareńkiego T-54/55 zniszczył wiele ukraińskich wozów i zabił mnóstwo żołnierzy ZSU – czego nijak nie widać na udostępnionym materiale filmowym. Widać na nim bowiem, że czołg najpierw najeżdża na minę, która go unieruchamia, po czym zostaje „dobity” strzałem z ukraińskiej wyrzutni RPG. Granat inicjuje potężną eksplozję, która rzeczywiście mogłaby mieć potworną siłę niszczącą – tyle że następuje z dala od pozycji Ukraińców. Gadki o ich stratach można więc włożyć między bajki.

Tak jak nie chce mi się wierzyć w zapewnienia rosjan, że użyli 6 ton materiałów wybuchowych. Bo gdzie u licha oni je wepchnęli? Spójrzcie na załączone zdjęcie – 400 kg „towaru” zmusza żołnierzy do jazdy z nogami u góry. Skrzynek było tyle, że zajmowały mniej więcej jedną trzecią wysokości przedziału desantowego Rosomaka. Gdyby wyrzucić ludzi (piechocińców, którzy zabezpieczali saperów) i wypełnić „rośka” po sufit, weszłoby tam pewnie półtorej tony trofiejnej amunicji. Kolejne pół w pozostałej części wozu. Rosomak to duże, wysokie bydlę, nie sądzę, by kubatura jego wolnej przestrzeni była mniejsza od tej w niziutkim czołgu typu T.

No ale moskale wszystko muszą mieć duże, wielkie, największe. Nawet bieda-broń. Tak, bieda; tego typu rozwiązanie to nic innego jak przejaw desperacji. Mój „ulubieniec” – rusko-mirski aktywista medialny – napisze zapewne o „kreatywności i pomysłowości”. I w gruncie rzeczy będzie mieć rację – to specyficzny kunszt, godny terrorystów, którzy z braku innych środków sięgają po samochody-pułapki. Terroryści z moskowii są w lepszej sytuacji – mogą wypchać czołg. Większy, lepiej radzący sobie w trudnym terenie. Tylko że to wciąż ta sama metoda.

Komuś najwyraźniej brakuje sprawnej amunicji artyleryjskiej, dział, ludzi do ich obsługi, załóg czołgów, piechoty, która wspierałaby atak prawilnie użytych tanków – bóg wie, czego jeszcze, co w arsenale normalnych armii daje ekwiwalent pojazdu-pułapki. I uwaga – to w gruncie rzeczy ważniejsze niż dywagacje na temat masy ładunku i okoliczności zmuszających do sięgania po takie rozwiązanie – ruskie się chwalą. Ich mil-blogerzy bez cienia przypału reklamują działania spod Marjinki. Więc może te 6 ton to pokrętny sposób na odróżnienie się od „tradycyjnych” terrorystów – na zasadzie, „ale my możemy więcej”?

No możecie. I szybko wam poszło. Ta transformacja z drugiej armii świata, przez armię trzeciego świata, po bandę przygłupich terrorystów. Amen.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Bieda-parada

Nie dalej jak w piątek rosyjskie media opublikowały reportaż z wizyty ministra obrony w jednostkach Południowego Okręgu Wojskowego. Inspekcji poddano bazy przechowywania i warsztaty naprawcze, pracujące na rzecz sił ekspedycyjnych w Ukrainie. W takich okolicznościach mogliśmy zobaczyć siergieja szojgu, spacerującego wzdłuż rzędów nowoczesnych czołgów T-90 Proryw i zmodernizowanych T-72. Były też równie liczne T-62, co jest znamienne, dotąd bowiem rosyjska propaganda wstydliwie ukrywała fakt sięgania po wiekowe rodzaje broni. Inna sprawa, że „sześćdziesiątki dwójki” z omawianego reportażu były po modyfikacjach, no i zostały odmalowane – wyglądały więc lepiej niż „szrotowe” egzemplarze widziane dotąd na froncie czy zdobyte przez Ukraińców. Możliwe też, że ruskim przesunął się „próg obciachu” – w końcu na wojnę zaczęli wysyłać już maszyny oznaczone jako T-54/55, o dekadę starsze od T-62. Tak czy inaczej, sprzętu było sporo. „(…) setki czołgów i pojazdów przekazanych przez przemysł czeka już na poligonach przed skierowaniem do jednostek frontowych” – komentował mój ulubiony prorosyjski aktywista medialny.

Zostawmy na chwilę szojgu i przygraniczne bazy. Dziś w Moskwie odbyła się parada z okazji dnia zwycięstwa. To najważniejsze wydarzenie w putinowskiej rosji, które od niemal dwóch dekad realizowało istotną funkcję propagandową. Służyło prężeniu muskułów, pokazaniu, jak wielki, jak nowoczesny i jak zróżnicowany jest arsenał armii rosyjskiej. Pompowanie wielkoruskiego balonika trwało do zeszłego roku, w tym obejrzeliśmy żałosny spektakl, przywodzący do wniosku, że Kremlowi z dawnej potęgi została już tylko broń atomowa. W paradzie wziął udział jeden (dosłownie) czołg – muzealny T-34, do tego pojawiło się trochę wozów opancerzonych, kilkanaście samochodów, kilka zestawów OPL i trzy wyrzutnie rakiet międzykontynentalnych Jars. O tych ostatnich – będących częścią sił strategicznych federacji – narrator komentujący paradę mówił wyjątkowo dużo. Jakby chciał przypomnieć światu, że „my, rosja, mamy atomówki”. Co z nowoczesnymi czy choćby nowymi czołgami? Co z artylerią (ta samobieżna zawsze miała silną reprezentację na Placu Czerwonym)? Co z lotnictwem; przelot samolotów i śmigłowców był dotąd najbardziej efektowną częścią defilady. Nie odbył się już w zeszłym roku, wtedy – jak twierdziła rosyjska propaganda – z powodu trudnych warunków atmosferycznych. Dziś tymczasem pogoda nad Moskwą była idealna… I wreszcie – co z jednostkami liniowymi, których żołnierze w minionych latach dumnie kroczyli wzdłuż murów Kremla? Na zakończonej przed kilkoma godzinami paradzie ich miejsce zajęli uczniowie szkół oficerskich oraz rozbudowana nad miarę wojskowa orkiestra.

„Gdzie się podziała druga armia świata?” – pytają media. Oczywiście, najprostsza odpowiedź zakłada, że „wtoraja armija” przepadła w Ukrainie. I nie chodzi tylko o 220 tys. zabitych i rannych; te straty udało się już załatać mobilizacją. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że front absorbuje 90 proc. rosyjskich wojsk lądowych, nieobecność na paradzie żołnierzy z jednostek bojowych nie powinna dziwić. Fakt, że rosjanie realnie utracili około setki samolotów, czyli mniej niż 10 proc. całości posiadanych sił powietrznych, wcale nie świadczy o dobrej kondycji lotnictwa. Spadło bowiem wiele najwartościowszych maszyn, jeszcze więcej – z uwagi na jakość wykonania – w przyśpieszonym tempie się zużyło. Przede wszystkim jednak wojna obnażyła, jak krótką kołderką dysponują wojska lotnicze federacji, dla których utrata kilkudziesięciu najbardziej doświadczonych pilotów oznacza poważne utrudnienia. Mówiąc wprost, dziś nad Moskwą nie bardzo było komu latać. W tym kontekście warto wspomnieć o wymianie jeńców, do jakiej doszło przed kilkoma dniami. W zamian za trzech oficerów lotnictwa – pojmanych przez Ukraińców na początku wojny – Moskwa oddała Kijowowi 45 żołnierzy ZSU, z których część to znienawidzeni przez moskali azowcy; taką wartość mają dla rosjan doświadczeni dowódcy-piloci. Zasadniczo nic w tym dziwnego, póki nie przypomnimy sobie, że rosja niespecjalnie przejmuje się losem swoich jeńców.

Zakładając, że wizualnie potwierdzone straty to mniej więcej dwie trzecie realnie poniesionych, rosja utraciła dotąd ponad 2,5 tys. czołgów. Przed lutym 2022 roku miała ich w linii nieco ponad 3 tys., mówimy zatem o pancernym pogromie, który mógłby usprawiedliwić dzisiejszą nieobecność kolosów na gąsienicach. Tyle że istotną część tych strat udało się zrekompensować – częściowo produkcją, przede wszystkim zaś wyciąganiem maszyn z głębokich zapasów. Czołgi ze wspomnianego na wstępie reportażu nie wyglądały na atrapy, sam film (i wypuszczone przy okazji zdjęcia) rzeczywiście powstały przed kilkoma dniami. Skoro zatem tanków jest tak dużo, dlaczego zarazem jest ich za mało (za mało, by posłać kilkadziesiąt sztuk do Moskwy)?

Zwolennicy narracji „rosja wam jeszcze pokaże” twierdzą, że dzisiejsza bieda-parada to maskirówka, która ma przekonać wrogów o słabości armii federacji. Ta tymczasem przygotowuje się do zaskakującego uderzenia, które rozniesie ukraiński front. Brzmi to nawet logicznie, ale musiałoby oznaczać, że rosjanie przestali być rosjanami. Że nagle osiągnęli poziom dyskrecji, który pozwala im na działanie z dala od oczu i uszu zachodnich służb i ukraińskiego wywiadu. Sojusznicze agencje do tej pory reagowały z wyprzedzeniem, zawczasu informując o rosyjskich zamiarach. Tak było z samą inwazją, tak było z konkretnymi operacjami już po rozpoczęciu pełnoskalowej agresji. Obecnie żadna ze służb nie podnosi tak dramatycznych alertów.

Wszystko bowiem wskazuje na bardziej prozaiczny powód „słabego machania szabelką”. Moskwa owszem, ma jeszcze czym zrobić krzywdę, ale trzyma te siły „na teatrze” bądź – jak w przypadku wizytowanych przez szojgu jednostek – w pobliżu strefy działań. Czekają one na ukraińskie uderzenie, by możliwie najszybciej próbować mu przeciwdziałać. Czy na te siły składają się „setki Prorywów i zmodernizowanych T-72”? Szczerze wątpię. Przy takim bogactwie udałoby się delegować nieznaczną część wozów do Moskwy, gdzie stawką była „twarz rosyjskiej armii”. Nie delegowano, co może oznaczać, że mamy do czynienia ze zwycięstwem pragmatyzmu (prymatem porządku taktycznego nad propagandowym), co dobrze pokazuje, w jak trudnej sytuacji jest obecnie rosyjska armia. Czas „walenia ściemy” się skończył, nastał czas, w którym wszystkie dostępne zasoby winny iść na realne działania.

Niezależnie od tego, ile tych zasobów zebrali, oby im zabrakło – czego szczerze rosjanom życzę z okazji dnia pabiedy.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Rosyjskie T-90 z jednostki wizytowanej przez ministra szojgu/fot. MO FR

Zające

– Ludzie u nas biedni, ale o swoje walczyć potrafią – przekonuje Oleh Pilipienko, wójt gminy Szewczenkowe w regionie mikołajowskim. Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, Oleh – oficer rezerwy armii ukraińskiej – skrzyknął wokół siebie setkę sąsiadów. Chcieli jakoś włączyć się w wojenny wysiłek, zwłaszcza że rosjanie bardzo szybko pojawili się w ich okolicy. Bić się jednak nie było czym, ochotnicy postanowili zatem zbierać informacje o ruchach wojsk najeźdźcy. – Większość zgłoszeń trafiała do mnie, ja przekazywałem je armii – Pilipienko opowiada takim tonem, jakby chodziło o przetwarzanie danych do albumu krajoznawczego. Bez patosu, bez podkreślania bohaterstwa. Ot, normalna czynność wójta czasu wojny. – Ale szybko pojawiła się pokusa, by zaszkodzić moskalom na inne sposoby. Tak powstał pomysł użycia jeżyków – mężczyzna pokazuje zespawaną z trzech zaostrzonych prętów pułapkę na opony. – Sporo tego zrobiliśmy i rozrzuciliśmy – uśmiecha się szeroko.

„Druga armia świata” – za jaką chciała uchodzić ta rosyjska – jeździ na kiepskich chińskich oponach, zbyt słabych w konfrontacji z najeżonym żelastwem. Pilipienko skromnie mówi o „kilkudziesięciu” zatrzymanych rosyjskich wozach. Musiało być ich naprawdę sporo, bo najeźdźcy szybko zorientowali się, iż mają do czynienia ze zorganizowaną operacją i zaczęli polować na sabotażystów. Pilipienko wpadł w połowie marca minionego roku, po niespełna trzech tygodniach tej, jak mówi, małej partyzantki. Kolejne trzy miesiące spędził w rosyjskiej niewoli, którą opuścił po wymianie jeńców. W międzyczasie najeźdźcy zostali pokonani przez armię ukraińską i nie zapuszczali się już na tereny gminy. Oleh, wycieńczony po obozie, nie miał szansy na służbę w wojsku, wrócił więc do przedwojennej działalności.

– Żałujesz? – mam na myśli akcję z jeżykami.

– A skąd! – Oleh kręci głową. – Grunt, że napsuliśmy im krwi.

Przygotowania do zawieszenia przewodów. Wieś Szewczenkowe/fot. Marcin Ogdowski

Dziś Oleh ma zupełnie inne zmartwienia. Gmina Szewczenkowe jest jedną z trzech najbardziej zniszczonych gromad w obwodzie mikołajowskim. Sześć z dwudziestu jeden osad zamieniono w zgliszcza, w reszcie straty nie są tak dotkliwe, ale na tyle poważne, że dezorganizują normalne życie. We wsi Szewczenkowe przed wojną mieszkało 3,2 tys. osób, dziś jest ich 2 tys.

– Do końca kwietnia spodziewamy się wzrostu populacji do czterech tysięcy osób – wylicza Pilipienko. – Wracają starzy mieszkańcy, pojawiają się ludzie z innych terenów, także spoza gminy, którzy uciekają z miejscowości przyfrontowych. Tymczasem nadal mamy poważny problem z prądem i wodą – wójt wzdycha głośno.

W zasadzie to jeden i ten sam problem. Linie wysokiego i średniego napięcia doprowadzają prąd na obszar gminy, rzecz w tym, że dostępu do sieci pozbawione są lokalne wieże ciśnień. Niedziałające pompy sprawiają, że nie ma wody w gospodarstwach domowych, nie ma jej też w obiektach i urządzeniach niezbędnych do produkcji rolnej.

– Na szczęście mamy naszych elektryków – Pilipienko prowadzi na pole, gdzie grupa mężczyzn przygotowuje do ponownego zawieszenia zniszczone przez rosjan kable.

Sasza, elektryk, wskazuje jedną z „baszt”, do których należy podpiąć prąd/fot. Marcin Ogdowski

Elektrycy pracują w Szewczenkowe oraz w pobliskim Kotlarewie. Uszkodzone elementy infrastruktury naprawią do końca kwietnia. Do tego czasu ich pensje finansowane są z grantu Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM).

Brali cokolwiek wpadło im w łapy

Niszczenie, i to na dużo większą skalę, miało również miejsce w sąsiednim obwodzie chersońskim, który na wiele miesięcy znalazł się pod okupacją. Wycofujący się rosjanie – wzorem armii czerwonej i Wehrmachtu z czasów II wojny światowej – zastosowali strategię spalonej ziemi, dewastując na opuszczanych terenach mnóstwo elementów krytycznej infrastruktury, także sieci przesyłowe (i kolejowe – jak na zdjęciu).

– Babuszki opowiadały, że Niemcy byli bardziej humanitarni – Kola, elektryk, na własnej skórze doświadczył okupacji.

– Tak źle było? – dopytuję.

Mężczyzna przytakuje.

– Ale na początku nie – zastrzega. – Na swój sposób to było nawet zabawne, jak szukali banderowców – uśmiecha się. – „Chłopcy, w pętlę czasu wpadliście?”, pytam jednego z nich. „Banderowcy? Osiemdziesiąt lat po wojnie?”. Patrzył na mnie jak na wariata.

– Mógł zastrzelić…

– Wtedy jeszcze nie strzelali. To znaczy strzelali, jak popili, na wiwat. Bezpieczne to nie było, ale dało się znieść.

– Kiedy stali się najbardziej agresywni?

– Dwa tygodnie przed wyjściem zaczęli powalać słupy – Kola, członek ekipy zajmującej się odbudową sieci energetycznych w obwodzie chersońskim, wraca do sedna rozmowy. – 9 listopada ruszyła masowa kradzież samochodów. „Nie oddasz? Kula w łeb”, grozili. Brali auta cywilne, wzięli nasze służbowe wozy. Cokolwiek wpadło im w łapy, a czym dałoby się uciekać.

Z Kolą i jego kolegami spotykam się w Tomaryne, wioseczce, którą od Nowej Kachowki dzieli zaledwie osiem kilometrów, licząc razem ze wstęgą Dniepru. Jest więc osada poza zasięgiem snajperów i moździerzy, ale wciąż w promieniu rażenia rosyjskich dział. Praca z prądem ze swej natury do bezpiecznych nie należy, a ekipa Koli ma dodatkowo pod górkę, bo elektryków przywracających prąd w wyzwolonych wioskach rosjanie traktują jako pełnoprawne cele.

– To było dla nas – Kola komentuje eksplozję pocisku artyleryjskiego kilkadziesiąt metrów od wozu z wysięgnikiem. Ów wniosek wywodzi z faktu, że ostrzał kończy się na pojedynczym wystrzale. – Chcieli nas przestraszyć.

Szczęście i okrutny los

Przestraszyli? Tego dnia ukraińscy fachowcy rozpinają kilkaset metrów kabli między świeżo postawionymi słupami. Pracują w kevlarowych hełmach i kamizelkach kuloodpornych, bacznie obserwując niebo. Tak naprawdę od artylerii bardziej boją się dronów – niewielkich aparatów, pod które rosjanie podwieszają nieduże ładunki wybuchowe.

– Wpadnie ci granat do kosza podnośnika i po tobie – mówi jeden z członków ekipy.

– Polują na nas jak na zające – Kola używa bardziej obrazowych porównań. – No ale ktoś tę robotę zrobić musi, ludzie sami sobie prądu nie dostarczą.

Odbudowa ruszyła zaraz po wyzwoleniu, biorą w niej udział liczne zastępy elektromonterów.

– My finansujemy wynagrodzenia dla trzech ekip – wyjaśnia Anna Radecka z PCPM. – Dwóch w okręgu chersońskim, jednej w mikołajowskim. Te chersońskie pracują w Tomaryne, Nowoberysławiu, w Szlachowe, Łymańcu, Inchulowce i Wielkiej Ołeksandrywce. Zajmują się głównie przywracaniem linii średniego napięcia (4/10/35 kV – dop. MO), no i bieżącymi naprawami tego, co wtórnie zniszczą rosjanie.

Brygadzie Koli jak dotąd dopisuje szczęście. Zabrakło go ekipie z Mikołajewa (finansowanej przez państwowe przedsiębiorstwo energetyczne Oblenergo), która w ostatnim dniu marca wjechała na minę. Do zdarzenia doszło w pobliżu niemal kompletnie zrujnowanej wioski Posad-Pokrowskie, gdzie przez jakiś czas przebiegała linia frontu. Dostawczy UAZ – którym poruszali się elektrycy – nie miał szans w konfrontacji z miną przeciwpancerną; zginęła cała brygada. Ile jeszcze takich „zardzewiałych śmierci” przytrafi się Ukrainie?

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Korzystając z okazji chciałbym podziękować swoim najszczodrzejszym Patronom: Magdalenie Kaczmarek, Piotrowi Maćkowiakowi, Bartoszowi Wojciechowskiemu, Maciejowi Szulcowi, Przemkowi Piotrowskiemu, Andrzejowi Kardasiowi i Jakubowi Wojtakajtisowi. A także: Aleksandrowi Stępieniowi, Joannie Siarze, Szymonowi Jończykowi, Tomaszowi Sosnowskiemu, Mateuszowi Jasinie, Remiemu Schleicherowi, Grzegorzowi Dąbrowskiemu, Arturowi Żakowi, Bernardowi Afeltowiczowi, Justynie Miodowskiej, Marcinowi Pędziorowi, Michałowi Wielickiemu, Monice Rani, Jarosławowi Grabowskiemu, Bożenie Bolechale i Piotrowi Pszczółkowskiemu.

Podziękowania należą się również najhojniejszym „Kawoszom” z ostatnich ośmiu dni: Michałowi Baszyńskiemu, Tomaszowi Szewcowi i Tomaszowi Kamińskiemu.

Szanowni, to dzięki Wam – i licznemu gronu innych Donatorów – powstają moje materiały!

Nz. Członek ekipy remontowej podczas prac we wsi Tomaryne/fot. Marcin Ogdowski