WR(z)E?

W miniony weekend spore poruszenie w środowisku eksperckim – ale i pośród zwykłych obserwatorów wojny w Ukrainie – wywołały dwa zdjęcia opublikowane przez ukraińską armię. Przedstawiały one czołg typu Abrams, operujący – jak wynikało z udostępnionych informacji – w pobliżu linii frontu. Miejsce wykonania fotografii – a wedle załączonego opisu miała to być charkowszczyzna – stało się przyczynkiem do dyskusji o planach zarówno ukraińskiego, jak i rosyjskiego dowództwa. Dyskusji toczonej w oparciu o przekonanie, że jeśli gdzieś pojawiły się Abramsy, to wkrótce „coś się tam wydarzy, zapewne ważnego”.

Północno-wschodni odcinek ukraińsko-rosyjskiego frontu nie jest w ostatnim czasie terenem szczególnie zażartych walk. Po co zatem wysyłać tam najlepsze w arsenale ukraińskiej armii czołgi? Siły Zbrojne Ukrainy oficjalnie otrzymały od USA 31 Abramsów (dla jednego batalionu wedle tamtejszych standardów). Z nieoficjalnych informacji wynika, że ta liczba może być dwa razy większa, nie znamy też treści amerykańskich deklaracji dotyczących uzupełniania nieuniknionych strat w sprzęcie. Tak czy inaczej, Abramsów w ZSU nie ma za wiele, co oznacza m.in., że ich bojowy chrzest na tej wojnie musi zostać starannie przygotowany, ewentualnie być reakcją na naprawdę poważne zagrożenie.

Owa staranność jest o tyle istotna, że debiut innych zachodnich czołgów – niemieckich Leopardów – wypadł fatalnie. Na Zaporożu wozy z niedouczonymi załogami rzucono na silnie zaminowane tereny, bez należytego wsparcia. Zemścił się wówczas m.in. brak dostatecznej liczby trałów, co skutkowało obrazkami płonących Leopardów. Ostatecznie zniszczeniu nie uległa duża liczba czołgów, ale efekt propagandowy był dramatycznie demoralizujący. Mniejsza o rosyjską pewność, że mogą zagraniczne „cuda techniki” niszczyć – dużo gorszy był sceptycyzm zachodnich polityków i opinii publicznych co do kompetencji ukraińskich żołnierzy i dowódców. „Przekazujemy im kosztowny sprzęt, a oni chyba nie potrafią go właściwie użyć” – oto sedno tych wątpliwości. Generalne niepowodzenie zaporoskiej kontrofensywy tylko je wzmogły.

„Staranne przygotowanie” sugeruje nam w pierwszej kolejności działania zaczepne. Wydaje się jednak, że nawet w lokalnej skali są one obecnie poza możliwościami armii ukraińskiej. Samymi czołgami ataków przeprowadzić się nie da, a w walkach na Zaporożu ZSU mocno wyczerpały zapasy amunicji artyleryjskiej. A zatem chodzi o przygotowania natury defensywnej, z rolą przewidzianą dla Abramsów? Czołgi co do zasady są bronią ofensywną, ale należy pamiętać, że lokalne kontrataki to element dobrze prowadzonej obrony. No i nie możemy zapomnieć o pochodzeniu amerykańskiej konstrukcji. To „dziecko zimnej wojny” (we współczesnej wersji rzecz jasna unowocześnione), zaprojektowane do masowego zwalczania sowieckich czołgów sunących po europejskich równinach. Dotychczasowe doświadczenia z użycia Abramsów przeciwko wozom radzieckiej proweniencji pokazują, że amerykańskie maszyny znakomicie wywiązują się z powinności bezwzględnego egzekutora.

Czyżby więc to rosjanie szykowali coś dużego? Coś, z czego zdaje sobie sprawę ukraińskie dowództwo? Przepowiednie dotyczące uderzenia w okolicach Charkowa – czy to z okupowanej ługańszczyzny czy poprzez ponowne otwarcie frontu na północy Ukrainy – pojawiają się regularnie. Zimą i wiosną tego roku przewidywano wejście do akcji 1. Gwardyjskiej Armii Pancernej, odbudowanej po wcześniejszych krwawych zmaganiach. Wedle rozmaitych scenariuszy, jej 700 czołgów i półtora tysiąca transporterów opancerzonych ruszyłoby na Charków czy wręcz na Kijów. W innej opcji owa pancerna pięść zostawiłaby miasta i skoncentrowanym uderzeniem na południe zmusiła Ukraińców do opuszczenia pozycji w Donbasie, w reakcji na możliwe okrążenie. Tymczasem szczytem rosyjskich możliwości okazało się zajęcie Bachmutu. Skąd więc przypuszczenia, że tym razem rosjanie mogą zagrać o większą stawkę?

Przemawiają za tym dwie przesłanki. Po pierwsze, jeśli zsumujemy wyniki częściowej mobilizacji z jesieni ub.r., rutynowych poborów (wiosennego i jesiennego) oraz bieżącej rekrutacji, po uwzględnieniu dotychczasowych strat wyjdzie nam, że rosyjskie wojska lądowe mogą mieć w odwodach poza Ukrainą nawet 100 tys. żołnierzy. Jeśli są odpowiednio wyposażeni, mówimy o znacznym potencjale ofensywnym. A czy są? Jednostki bezpośrednio zaangażowane w walki już od wielu miesięcy działają w realiach sprzętowych niedoborów. Brakuje 40, a niekiedy nawet 60 proc. etatowych czołgów, wozów bojowych czy armat. Stoi to w sprzeczności z doniesieniami rosyjskiej propagandy, sugerującej, że baza przemysłowo-remontowa działa pełną parą, dając wojsku wszystko, co niezbędne. Z dużym prawdopodobieństwem jest to „pic na wodę”, ale może też być tak, że ów sprzęt jednak powstaje/uzdatnia się go do użycia po wyjęciu z magazynów. Frontowcy go nie dostają, bo dowództwo chomikuje czołgi i całą resztę dla potrzeb dużej ofensywy.

Po drugie, moskale już od kilku tygodni zostawiają szereg śladów sugerujących, że rozmieścili przy północnej granicy Ukrainy znaczny komponent przeznaczony do walki radiowo-elektronicznej (WRE). Mam tu na myśli szereg urządzeń służących do zakłócania pracy satelitów, dronów, precyzyjnej amunicji, łączności, pomocnych nie tylko w fizycznym niszczeniu potencjału przeciwnika, ale i przy maskowaniu ruchów własnych wojsk. I oczywiście, takie działania mogą być elementem „maskirówki” (dezinformacji), ale w tej chwili za mało wiemy, by wykluczyć, że są to realne przygotowania.

Ps. Wczoraj w Ukrainie poległ kolejny rosyjski generał – władimir zawadzki. Formalnie zastępca dowódcy 14. Korpusu Armijnego, faktycznie – zwłaszcza w sytuacjach bojowych – jego rzeczywisty dowódca. Niezły rzemieślnik, więc śmierć zawadzkiego jest dla Ukraińców dobrą wiadomością. Wóz generała najechał na minę, oficer zginął na miejscu.

—–

Dziękuję za lekturę i przypominam o możliwości wsparcia mojej pisarsko-publicystycznej aktywności – bez Was wszak by jej nie było. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Ukraiński Abrams w pobliżu linii frontu (jedna z dwóch ujawnionych fotografii)/fot. ZSU

Pretekst

Dziś będzie inaczej…

Redakcja, z którą współpracuję, zleciła mi napisanie tekstu w nieco lżejszej tematyce, co idzie po linii mojego postanowienia, by zafundować sobie delikatny odwyk od Ukrainy (i do papieru, nie tu, pisać o innych sprawach). Wziąłem więc na warsztat tegoroczne Nagrody Darwina, przyznawane za wyjątkową nieroztropność, której efektem była śmierć kandydata, ewentualnie pozbawienie się zdolności do płodzenia potomstwa. Więcej o tym poczytacie w przyszłym tygodniu, na tym etapie wystarczy stwierdzenie, że zacząłem risercz i… jeb! Oto jako pierwszy nagrodzony wymieniony został rosyjski żołnierz, którego ciało znaleziono w marcu ub.r. pod Irpieniem. „Bojec” wyjął z kamizelki kuloodpornej płytę balistyczną i w to miejsce włożył Macbooka, zabranego z opuszczonego przez Ukraińców domu. Gdy trafiła go karabinowa kula, wsad na piersi okazał się niewystarczający. Imperatyw moralny „nie kradnij!” w działaniu. A i ja najwyraźniej skazany na Ukrainę jestem, niezależnie od tego, gdzie zwrócę oczy…

Nie żebym narzekał, choć bywa trudno i zdarza się wdepnąć na minę. Jak i gdzie? Najpierw odrobina retrospekcji.

Kilka lat temu wziąłem udział w obrzydliwym medialnym szoł, w ramach którego przedwcześnie uśmiercono pewnego zasłużonego mężczyznę. A było tak: „koledze” włączyła się szwendaczka, poszedł w diabły, a ja zostałem na stanowisku wydawcy strony głównej wielkiego portalu sam, obrabiając poletko własne i „zaginionego w akcji”. Zdaje się, że dziesiąty albo jedenasty dzień z rzędu, po weekendowym dyżurze – przebodźcowany, zajechany i w konsekwencji nie dość uważny. Puściłem więc bez zastanowienia przygotowaną przez jedną z autorek informację o śmierci pana X. Inne redakcje też puszczały, zatem… sami wiecie; media to pogoń za sensacją, media internetowe to pogoń za sensacją na dopalaczach.

Rzecz w tym, że X żył, a pierwotnym źródłem informacji – która wykiełkowała wysypem żałobnych depesz na stronach największych polskich redakcji – był fejkowy wpis. Później próbowałem iść tym tropem, ale nie udało mi się ustalić, jakie motywy kierowały człowiekiem, który za tym wszystkim stał. Informacje o śmierci zniknęły z emisji, część redakcji – w tym moja – przeprosiła za wprowadzenie w błąd czytelników, część udała, że nic się nie stało. Ja zaś, w towarzystwie autorki „naszego” tekstu, chwyciłem za telefon. Zawstydzony i skruszony jak nigdy dotąd, zamierzałem osobiście przeprosić rodzinę X.

Wiele lat wcześniej, w Afganistanie, brałem udział w patrolu, który został zaatakowany przez talibów. Poległ wówczas jeden żołnierz, kilku zostało rannych. Mnie włos z głowy nie spadł, ale bardzo nie chciałem, by żona dowiedziała się o zdarzeniu z mediów. Tylko nijak nie mogłem jej złapać (była wówczas na konferencji naukowej w Portugalii). Wiedziałem, że za chwilę już się nie dodzwonię (standardowo odcinano wówczas łączność kontyngentu z krajem – do czasu aż rodziny ofiar zostaną oficjalnie poinformowane), poprosiłem więc o pomoc ówczesną szefową. I tej udało się dodzwonić do żony. „Odebrałam telefon i słyszę: ‘w Afganistanie był wypadek, ale Marcin żyje’. Zamarłam. ‘Żyje, ale bez ręki albo nogi’, pomyślałam”, relacjonowała mi po wszystkim Ania. Tak podana wiadomość bardziej ją przeraziła niż uspokoiła.

No więc świadom trochę bardziej niż inni, jak rujnujące mogą być nieprawdziwe czy źle sformułowane komunikaty, złapałem za słuchawkę. Nie udało mi się porozmawiać z uśmierconym – wysłuchała mnie jego żona. Wspaniałomyślna kobieta o rzadko spotykanym takcie. „Dziękuję”, usłyszałem na koniec. „O rzekomej śmierci męża napisało tyle redakcji, a tylko pan i pański kolega (tu padła nazwa redakcji – dop. MO), zadzwoniliście z przeprosinami”. Westchnąłem. Dziś – pisząc ów tekst – również wzdycham, bo w tych słowach kryje się miażdżąca recenzja współczesnych polskich mediów, którym powycierało się sporo hamulców.

Nie chciałem być „wytarty” wtedy, nie chcę być dziś – więc znów pragnę przeprosić, bo znów kogoś uśmierciłem. Szczęściem w nieszczęściu to ZUPEŁNIE inna sytuacja, bo nie muszę kierować przeprosin w stronę uśmierconego i jego bliskich. Mowa bowiem o rosyjskim generale, którego sylwetkę zgłębiłem wczoraj i dziś, i włos jeży mi się na głowie. Andriej Nikołajewicz Mordwiczew to wyjątkowa kanalia, ludobójca, jeden z oprawców Mariupola. Miał zginąć 18 marca ub.r. na stanowisku dowodzenia w słynnej Czarnobajiwce, trafiony w ukraińskim ostrzale. Pisały o tym media w Ukrainie, Polsce, w całej Europie, ja umieściłem go na liście zabitych ruskich generałów w jednym ze swoich tekstów. Ale Mordwiczew przeżył, a kilka dni temu wyłonił się na afiszu jako nowy dowódca jednego z rosyjskich okręgów wojskowych. Uznany przez Ukraińców za przestępcę wojennego, obłożony zachodnimi sankcjami, być może dokona żywota w reżimie sprawiedliwej kary, ale jak na razie ma się drań dobrze. O czym informuję Czytelników, jednocześnie przepraszając za wprowadzenie w błąd.

I ja uczę się tej wojny. Bo choć relacjonuję konflikty od dwóch dekad, ciągle coś mnie zaskakuje. Najnowsza odsłona rosyjsko-ukraińskiej wojny cechuje się nieprawdopodobnym natężeniem informacyjnym. Trudno się w tym poruszać, zwłaszcza że wiele bodźców to elementy kampanii dezinformacyjnej, prowadzonej przez obie strony. Nie da się z perspektyw zewnętrznego obserwatora wyłuskać wszystkich fejków – lecz próbuję i, mam wrażenie, idzie mi to łatwiej niż przed rokiem.

Fejków – intencjonalnych czy nie – jest w obiegu za dużo. Co gorsza, niektóre się zakorzeniają, co jest pokłosiem narzuconej mediom „prędkości”, która sprawia, że wiele informacji zostaje w tyle, znika z pola widzenia. Nie ma możliwości, potrzeby, bywa że i chęci (siły) do ich ponownej weryfikacji. Sam łapię się na tym, że odpuszczam „stare sprawy”, bo nowych jest za dużo. Ale to pułapka, bo odpuszczanie to dostarczanie amunicji tamtym w ich wojnie informacyjnej. Jeden z gamoni – proruskich aktywistów medialnych – ze sprawy Mordwiczewa czyni pretekst do podważania wiarygodności wszystkich doniesień nierosyjskich mediów dotyczących wojny w Ukrainie. „Ha ha, tyle są warte sensacje na temat rosyjskich strat i porażek, ha ha”, cieszy pałę.

Niech cieszy. Tymczasem niezależni rosyjscy publicyści mówią o kilkunastu zabitych generałach putina, a amerykański wywiad szacuje, że jest dwudziestu (szerzej tematem zajmę się w książce). Co oznacza, że w 12 miesięcy rosja straciła więcej najwyższych rangą dowódców niż całe NATO łącznie przez ponad 70 lat swojego istnienia.

Idźcie dalej tą drogą, towarzysze.

—–

Zbieranie informacji i ich opracowywanie to pełnowymiarowa praca. Będę zobowiązany, jeśli mnie w tym wesprzecie. Tych, którzy wybierają opcję „sporadycznie/jednorazowo”, zachęcam do wykorzystywania mechanizmu buycoffee.to.

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Osoby, które chciałyby czynić to regularnie, zapraszam na moje konto na Patronite:

- wystarczy kliknąć TUTAJ -

Nz. Plakat „Rosja – światowy lider w dezinformacji”. Podrzucam, by nie tworzyć wrażenia symetrii w zakresie praktyk dezinformacyjnych/graf. Spravdi